Nie ma nic powabniejszego od dziewczęcia kwitnącego

Nie ma nic powabniejszego od dziewczęcia kwitnącego: o wy młode
i najmłodsze, ach ze wszystkich jesteście najsłodsze: wy, które jeszcze
prawo chroni, najmilsze mi jesteście – o panny niewinne. Pójdź więc,
już pora udać się w podróż przez książeczkę z wierszami, już czas

na podróż przez poezję: do ziem obiecanych, gdzie łowca marzeń stale
jeszcze w sercu swoim zasypia – na równinie, którą idziesz właśnie ty,
moja trzynastoletnia przyjaciółko, długo w noc księżycową powtarzając
słowo miłość. Chciałbym opowiadać o tym, co przeżyliśmy razem, ale

nie mogę: przyszłość jest jeszcze w nas za głęboko, a maszyny, które
osiodłaliśmy, w słoneczne dni wznoszą się coraz wyżej – tam, gdzie
w błękicie nieba słońce roztapia kry w naszej krwi: w naszej błękitnej
krwi pop-arystokracji końca milenium: w krwi dekadenckich kowbojów

Microsoftu. Nie ma nic powabniejszego od dziewczęcia
kwitnącego: niech moje słowa są źródłem nadziei dla tych panien,
które po nocach łowią łzę samotności – w dali u brzegów twarzy.
W dali, u brzegów monitora, płyną moje wiersze, kiedy nad ranem

wędruję przez klawiaturę: w drodze przez lustra, w których już dziś
rodzą się nowe gimnazjalistki: nowe siostry i kochanki. Towarzyszą
mi tylko światła wielkiego miasta, kiedy nocą łowię słowa
samotności: a ty śpisz w pokoju dziecięcym – na końcu swojego

dzieciństwa, które odchodzi wraz z nadchodzącym przesłaniem miłości:
spisanym na pchaczach losu, co miotają się w boju ostatnim
pośród wzburzonych, elektrycznych fal: o my, elektryczni kowboje
Microsoftu. Przez tę dolinę, tymi rzekami: tym ciałem,

przez te ręce – wciąż na nowo będziesz przechodzić, tymi
ustami będziesz się otwierać – tylko nic nie mów, a jeżeli już, to
tak, tylko tak tak tak. Nie ma nic powabniejszego od dziewczęcia
kwitnącego: pójdź więc, twoje oczy dalej zajść nie mogą, dalej już

musisz iść sama: twoje piękno będzie twoją tarczą, twoja młodość
orężem, wszędzie tam, gdzie będziesz musiała się czerwienić:
jesteś tylko trzynastoletnią panną, która się zakochała w moich pięknych,
niebieskich zdaniach. A gimnazjalistki nikną w rzece czasu, w dolinie

śmierci, gdzie przechodząc musimy patrzeć na nasze byłe kochanki,
jak zostają żonami, jak z ich oczu nikną dale, sny i marzenia –
daremnie walimy w bramy, które zamknęły się przed nami raz
na zawsze, bo my, digitalni kowboje Microsoftu, jesteśmy tylko

zbędnymi rejestratorami minionych dramatów. Ale nawet najsmutniejszy
ptak żądzy powróci: do krain, gdzie już nowe gimnazjalistki czekają
na jego słodkie sny: nieśmiało otwierając gniazdko miłości. Nie ma nic
powabniejszego od dziewczęcia kwitnącego: śpiewam sobie trzymając cię

za rękę, trzymam cię za rękę tobie śpiewając: chcę wołać cię w tańcu,
wołać imieniem znalezionym podczas zbiórki surowców wtórnych, podczas
zbioru pszczół padłych z żądzy – z ich serc zgotować ci napój miłosny: przez
całą noc bzyczący w żyłach. Spójrz oto maszyny nowe szybują nad horyzontem

dziejów, nowi herosi wznoszą miecze, nowe systemy prowadzą nas przez
życie, nowe istoty przychodzą do nas z laboratoriów i przygody coraz
to nowsze wymyślamy sobie śmiertelnie znudzeni, patrz: jednak my,
romantyczni kowboje Microsoftu, przeżywamy tę samą historię miłosną.

Jeszcze się tu tańczy, jeszcze się tu śpiewa, jeszcze się tu czyta wiersze – wciąż
jeszcze jesteśmy częścią tajnych programów, wciąż jeszcze idziemy przez
równinę bez końca: ziemianie, gimnazjalistki, cyborgi – wciąż inne
twarze w ciemności mojej głowy. Nie ma nic powabniejszego

od dziewczęcia kwitnącego: pochylony nad ekranem szepczę do siebie
twoje wciąż zmieniające się imię, które nawet w tych najdalszych miejscach,
nawet w najdziksze noce, brzmi tak samo jak wczoraj, kiedy płynęliśmy
rzeką Isis, aby pierwszy raz nawiedzić krainę czarów.

W krainie luster: gubiliśmy się i znowu odnajdywali, w krainie luster:
co dzień rodzi się we mnie nowa gimnazjalistka – w zawsze pierwszym
miłosnym boju: ach, my wirtualni kowboje Microsoftu –
w ruchu przez czyste wody miłości, u wiecznych brzegów poezji.


Wspaniałe nowe światy święte widziałem

Wspaniałe nowe światy święte widziałem: gimnazjalistki nurkujące
przez czterdzieści pięć sekund pod wodą, rurami wodociągów
ku plażom Karaibów płynące – burzliwym zgryzem przypływu
lecące jak dzikie kaczki – o, na pokuszenie ramionom smakosza skąpo

odzianego w kąpielówki! Tylko słońce wyznacza tor oku: schronienie
w cieniu morwy, w szumie olchy: przyszłe maturzystki uczą się od kotów
jak wylizywać się z ran miłosnych wzlotów – jak wracać do siebie
po nieprzespanej nocy i w osiedlach na końcu świata: dokąd tylko

niekiedy zbłądzą łowcy szukający dziewcząt, które dają każdemu to,
co jego jest: w blokach wśród przedmieści, gdzie się wiele uczennic pomieści.
Wspaniałe nowe światy święte widziałem: gimnazjalistki – hazardzistki
w drodze do kasyna: w sandałkach z krokodylej skóry, z torebką

od Armaniego – och i w koszulce z Ozety Trenczyn! Prekolumbijski
świat nagle się oddala: kiedy pchacze losu gnają nasze ciała
na te same skały, które widzieliśmy w dawno zapomnianych snach:
patrz, także tamte gwiazdy spadają na ziemię pragnąc wzlotu – pragnąc

prawdziwego świata w sercu Europy. Ptak żądzy przelatuje zbyt
nisko, żebyś mu mogła umknąć, ptak żądzy przelatuje zbyt wolno,
żebyś go nie zobaczyła w całej jego krasie. Wspaniałe nowe
światy święte widziałem: gimnazjalistki topiące żal

w zielonych wodach absyntu, patrzące przez łzy na ciała
swoich przyszłych kochanków: o czyż jak Li – Po chcemy
księżyc utopić w dzbanie, czyż jak rzeka wyruszać będziemy
stale w tę samą podróż, w te same objęcia kochanka

w liczbie mnogiej? Tam, gdzie jeszcze wczoraj były boiska
przez jedną noc wybuchły łąki: i wszystkie łąki pozdrawiamy
przewrotką w przód i w tył – jak się godzi dzieciom
z lepszych rodzin, którymi jesteśmy wbrew woli: w biegu

stuleci. Wspaniałe nowe światy święte widziałem: gimnazjalistki
kontrolujące swój wygląd w szybach ulicznych witryn – w drodze
na randez-vous, w drodze na randez-vous ich piąstki zaciśnięte radośnie:
udało się! Przyszło to tak nagle: morze podniosło się ostatni raz

i z fal wzburzonych wyszedł mąż wskazujący ręką słońce: tam
w tej dali ujrzałem cię pierwszy raz, kiedy musiałem zasłaniać
sobie oczy w chwili olśnienia. A młodzieńcy prześcigają się
w komplementach, nastolatki odchylają w tył głowę: miłosne

życie je bawi – będą sobie opowiadać o swoim dzieciństwie
i marzeniach, które miały w młodości – ach, lecz dziś to już
przeszłość, śmieją się na plaży z palcem wskazującym wbitym
w lazurowe wybrzeże. Wspaniałe nowe światy święte widziałem:

gimnazjalistki z fałszywymi tatuażami, w tiszertach z napisem:
śledź linię – któżby nie śledził, któżby nie powiedział tak kiedy
się do niego woła: wstąp w moje życie, zostań ze mną…
Z kabrioletów machają nam dealerzy trawki, zapraszają

harcereczki na przejażdżkę po mieście i ja cię zapraszam
na weekend na Karaiby, gdzie mój jacht zakotwiczył –
w tych szmaragdowych wodach noc w noc będziemy topić
swój żal, utopimy księżyc w tym wielkim dzbanie

i księżyc rozbijemy wzywając ptaka żądzy. Łatwiej
powiedzieć tak narkotykom niż nie chłopakowi. Wspaniałe
nowe światy święte widziałem: gimnazjalistki na wrotkach
śmigające przez prerię w pogoni za peyotlem: naprzód,

naprzód, ratownicy wodni: wszak utopiona dziewczyna
to nie miłości przyczyna, tylko słońce rozpala szyby, mrużyć
oczy zmusza – kiedy okna otwierają się na oścież: w myślach
otulających ciało mglistym oparem wyobraźni: transatlantykiem

wypływam w podróż do krainy wiecznych łowów: łowić żółwie
olbrzymie, foki ciągnąć za wąsy: całymi dniami i nocami być zazdrosnym
o twój cień. Wejdź w moje życie, trzynastolatko, tak jak się wchodzi
w system, do rzeki, której drugi brzeg ginie w żarze słońca.


Wierzcie mi, wierzcie, dziewczynki, ach wierzcie, uwierzcie mi, panienki

Wierzcie mi, wierzcie, dziewczynki, ach wierzcie, uwierzcie mi, panienki: jestem
tylko nieśmiały młodzik, trubadur śpiewający wasze wdzięki – pod oknami
kosmosu powtarzający stale ten sam wiersz. I jakżeż było najstraszniej nostalgiczne
to chodzenie do późna w nocy przez dzikie pustkowia – bez ciebie,

moja kochana. Dla ciebie, moja kochana, rzuciłem swoje serce ptakowi
żądzy wołając: ptaku, leć nad obłoki, o leć po stokroć: błękit nieba
do serca mi wrócił, kiedy poznałem ciebie, trzynastoletnia. Owszem,
widziałem jak namiętność rozwala domki z kart, w których nikną

najpiękniejsze gimnazjalistki – widziałem także miss Gada-Nigi
jak przechadzając się nocną ulicą miłości wybiera mi te najsłodsze
blondyneczki: całkiem niewinnie szczebioczące świętą francuzczyzną.
Wierzcie mi, wierzcie, dziewczynki, ach wierzcie, uwierzcie mi, panienki: bez was

byłbym wiecznym epigonem cienkim: a przecież ja jeszcze wrócę – na Place
Pigalle, na Rue Blondes: i wszystko, co powiem, to zdanie skradzione
młodziutkim, paryskim dziewczynom: Voulez – vous coucher avec moi?
Tylko oczy przeniesione spojrzeniem do wigwamu niewinnej squaw

będą mi wypominać czemuż to tak tchórzliwie uciekam w poezję: póki
na świecie wciąż są gimnazjalistki z płochym uśmiechem, póki wciąż:
na trolejbusowym przystanku czekam na trzynastkę – a ona przychodzi
w letniej, lekkiej koszulce i sukience, przez którą przeświecają

majteczki: to osiedlowe haute – couture z delikatnym odcieniem
melancholii: ach te niewinno – grzeszne gry wczesnego pokwitania!
I jakżeż było najstraszniej nostalgiczne to chodzenie do późna w nocy
przez dzikie pustkowia – z tobą, moja kochana. Wierzcie mi, wierzcie,

dziewczynki, ach wierzcie, uwierzcie mi, panienki – dla was chcę być
pierwszy, jedyny, wieczny i od ręki co rano chcę przed wami otwierać lustra:
te wielkie oczy czekające na długie, zakochane spojrzenie. Gimnazjalistka
widzi sercem a oczami tylko sobie świeci na drogę – brukowaną klęknięciami

mężczyzn na krawędzi załamania nerwowego, gimnazjalistka w oczy uderza
sercem: oczy to tylko karty rzucone na stół, rękawica rzucona w twarz mieszkańca
antypodów, w twarz – nóż spopielaną cios za ciosem w środku nocy, tylko ja
wiem, jak prędko twoje serce bije mi do oczu kiedy mówisz tak, kiedy mówisz

tak, mówisz mi z serca, kiedy mówisz nie, nie mówisz mi z serca. O
oddaleniu świadczą tylko ślady pozostawione na pastwę losu:
w kraju, który bezustannie płynie w nas głęboko – musimy jeszcze tylko
raz bić się, walczyć o serce anioła, musimy jeszcze na skraju

bezdennych przepaści po wielokroć wstępować w pustkę, aby nasze ciała
nie rozbiły się w powszednim poszukiwaniu straconego czasu: na progu
wciąż tak samo niepewnej karuzeli miłości. Wierzcie mi, wierzcie,
dziewczynki, ach wierzcie, uwierzcie mi, panienki: chcę dla was

poezji rozpalić płomień święty – niech wam wiecznie świeci na drogę
życia: w te ciężkie dni, kiedy noce są zbyt gorące na to żebyś mogła
spać sama. Wiem, ja nigdy nie będę Kenem, a ty nigdy nie będziesz
Barbie: ale możemy być do nich podobni wierząc, że z naszych dzieci

wyrosną cyborgi. I jakżeż było najstraszniej nostalgiczne
to chodzenie do późna w nocy przez dzikie pustkowia – bez ciebie,
moja blondyneczko: bo także nad Dunajem, Wełtawą i Sekwaną
są miejsca tylko dla sezonów w piekle – gdzie każda samogłoska

przypomina mi twoje rozkoszne o. Codziennie widzę gimnazjalistkę
w mini, która w rytm kroków szura kolanami: codziennie sączę
takie alkohole i codziennie zasypiam pijany, choć twój uśmiech
nie daje spać moim oczom. Wierzcie mi, wierzcie, dziewczynki,

ach wierzcie, uwierzcie mi, panienki, mojego wiecznego pragnienia
nic nie ugasi, nic nie ukoi udręki: w gorące letnie dni, z których zostaną
tylko ciche wspomnienia i ten wiersz, którym ciebie ożywiam
w chłodny, grudniowy zmierzch. Och, gimnazjalistki, kiedy doczytacie

tę książeczkę, będziecie o rok młodsze, lecz w swoim sercu już zawsze
poniesiecie okruchy mojej miłości – w tym czasie, kiedy już tylko proch
zostanie. I jakżeż było najstraszniej nostalgiczne to chodzenie
do późna w nocy przez dzikie pustkowia – z tobą, moja blondyneczko.


przełożył Zbigniew Machej

Michal Habaj – Gimnazjalistki
QR kod: Michal Habaj – Gimnazjalistki