Pewnej gorącej lipcowej nocy 1941 roku Leonard Percivall Howell miał wizję. Wyszedł do swych wyznawców i oświadczył: „Jutro będziemy mieli gości, ale nie lękajcie się!” Rzeczywiście, następnego dnia do Pinnacle, pierwszej rastafariańskiej komuny na Jamajce wkroczyły znaczne siły policji. Spędzili tam cały dzień, bo nawet ponad setka stróżów prawa miała spore kłopoty z wyrywaniem takiej obfitości krzaków konopi jakie tam znaleziono. Nie znaleziono jednak samego Howella, na spotkanie z którym przedstawiciele władzy mieli sporą ochotę. Trudno mi orzec, czy wieści o zbliżającej się wizycie policji Leonard otrzymał wprost od Boga, czy też może od jednego ze swych wysoko postawionych znajomych, dość powiedzieć, że wyparował. Czy to Najwyższy przestał go wspierać, czy skończyła się opieka możnych przyjaciół, czy też determinacja jamajskich władz była tak wielka, nie wiadomo – Howella w końcu dorwano. Po procesie w którym oskarżony został o dystrybucję znacznej ilości narkotyków, wraz z 28 Howellitami, jak ich podówczas nazywano, otrzymał wyrok dwóch lat więzienia.

Howell urodził się w 1898 roku, ale jego późniejsze losy giną już w mrokach legend i przypuszczeń. Miał ponoć być żołnierzem w amerykańskiej armii, choć jego biografka Helene Lee przekopawszy archiwa na żaden ślad jego żołnierskiej kariery nie natrafiła. Jednym z najważniejszych wydarzeń w życiu Leonarda była koronacja Cesarza Haile Selassie w Addis Abebie w 1930 roku. I tu znów pojawia się kłopot, bowiem jedynym na to dowodem były jego własne słowa i fotografia koronowanego właśnie Cesarza w której był posiadaniu. Był tam, czy nie był, może to znów nie, aż tak istotne? Jak to mawia młodzież – „po co drążyć temat”. Ważne, że postać Haile Selassie odegra w jego życiu rolę niezwykle istotną.

Leonard Howell był garweitą, wyznawcą Marcusa Garveya, niezwykle ważnej osoby w ruchu pan-afrykańskim, postulującym powrót dawnych niewolników do swej prawdziwej ojczyzny – Afryki. Garveyowi, który również miał pewne skłonności do wieszczenia, wspomniało się kiedyś o czarnym królu, który będzie koronowany w Afryce i będzie Odkupicielem. Słowa te nie mogły ujść uwadze Howella, zaś koronacja Haile Selassie była dlań oczywistym dowodem na spełnienie się proroctwa. Sam Garvey, który nawet nie ukrywał, że o Cesarzu Etiopii zdanie ma jak najgorsze, nie mógł przypuszczać jakie swymi słowami wywoła zamieszanie na pewnej niewielkiej karaibskiej wysepce. Dowiedziawszy się co narobił próbował nawet rzecz prostować, ale nie na wiele się już to zdało…

W 1932 roku Howell powraca ze Stanów na Jamajkę z poczuciem misji. Zamierza oto głosić prawdę o Mesjaszu, który pojawił się na Czarnym Lądzie. W stosunkowo krótkim czasie udaje mu się zebrać na tyle liczną grupę wyznawców by w 1940 roku założyć w Pinnacle pierwszą rastafariańską komunę.

Charyzmatyczny kaznodzieja, który przybrał sobie przydomek Gangungu Maraj, zgromadził wokół siebie grubo ponad setkę osób a jego kazania przyciągały ludzi nawet z Kingston. Z czasem zaczęli u niego bywać tak prominentni przedstawiciele muzyki reggae jak Bunny Wailer czy U Roy, co jest o tyle istotne, że właśnie dzięki reggae świat poznał ruch Rastafari.

O ile sam Howell, właściciel różnorakich biznesów, biedy raczej nie cierpiał, to zamieszkujących komunę wyznawców trzeba było jakoś wykarmić. Rozwiązaniem okazały się konopie, które pojawiły się na Jamajce wraz z hinduskimi osadnikami (warto nadmienić, że to nie jedyny ich wkład w ruch Rastafari – popularne w późniejszych latach dreadlocki również przybyły z Indii). No i wziął się pan Howell za ich uprawę z godnym podziwu rozmachem, rozkręcając całkiem udany biznes. Dzięki skrupulatności superintendenta Mahona, który uczestniczył w drugiej policyjnej operacji w Pinnacle, mającej miejsce w maju 1954 roku, wiemy, że przez pięć dni jej trwania policjanci zniszczyli 929 380 krzaków marihuany. Imponujące, prawda? Chyba nawet najbardziej tolerancyjny sędzia nie uznałby by tego za „hodowlę na własny użytek”.

Tym razem cierpliwość policji się wyczerpała – pomijając aresztowania Pinnacle została fizycznie zniszczona, zaś howellici ruszyli do Kingston, gdzie wkrótce w Back-O-Wall powstanie kolejna rastafariańska komuna.

Nie róbmy już z pana Leonarda narkotykowego barona (choć drobnym dilerem też trudno go raczej nazwać), bo rzecz jasna nie tylko o marihuanę chodziło. Głoszone przez Howella poglądy o czarnej supremacji władzom Jamajki, będącej przecież wciąż brytyjską kolonią, z oczywistych względów nie mogły przypaść do gustu, zaś hasła typu „Śmierć białym ciemiężcom”, miały prawo budzić wręcz lekkie zaniepokojenie. Trudno się im zresztą dziwić; obywatel twierdzący, że odpowiada jedynie przed legalną władzą Cesarza kraju leżącego na innym kontynencie, to dla każdej władzy niemały kłopot i zgryzota.

Wraz z rosnącą na świecie popularnością muzyki reggae, ustalone w latach 30. rastafariańskie doktryny straciły nieco na stanowczości. Nacisk na czarną supremację raczej zelżał a takie 12 Plemion Izraela to nawet nie widziało już nic zdrożnego w białym rastamanie. I słusznie – jaki europejski, czy amerykański nabywca płyt Boba Marleya chciałby słuchać o „białych oprawcach”?
Rastafarianizm, który poza nielicznymi wyjątkami nie pojawiał się ani w tekstach mento, ska, czy skinhead reggae, z wielkim hukiem ujawnił się wraz pojawieniem się w latach 70. roots reggae by w swej złagodzonej już nieco wersji podbić świat. Dziś kto to Jah i Haile Selassie wiedzą tak w Norwegii jak i Japonii, a rastamanów mamy już na wszystkich kontynentach (no dobra, co do Antarktydy to głowy nie dam).

Wszystko fajnie, a gdzie ta Polska w tym wszystkim zapytacie. Cierpliwości, już wyjaśniam. Otóż zanim zaczniemy rechotać z mieszkańców karaibskiej wysepki, którzy zapragnęli nagle powrotu do duchowej ojczyzny, otaczając kultem cesarza obcego kraju, przyjrzyjmy się swej własnej historii, bo i nam zdarzało się wpadać na takie pomysły. Pamiętacie Państwo takie nazwiska jak Hoene-Wroński, Kremer, Towiański czy Mickiewicz? Czy rastafariańska „czarna supremacja” nie kojarzy się Wam z mesjanistycznym przekonaniem o zajebistości Polaków? A kult Napoleona? Wszak nikogo innego jak cesarza Francuzów uznaliśmy za Boga wcielonego. Repatriacja? Proszę bardzo: co prawda nie na niewolniczych statkach wywożono naszych a w carskich kibitkach, ale cała reszta się zgadza. A niechęć do Kościoła katolickiego? Mało?
Dziś te historie znane są tylko nam a i to tylko dlatego, że te nudy wtłacza nam do głów bezduszny system edukacji.

A kto wie, może gdybyśmy te nasze wynalazki okrasili jakąś przyjemną popkulturową otoczką, ktoś gdzieś teraz na jakimś innym kontynencie, miast z jointem w ręce podkręcać sobie dreada, kiwając głową przy płycie „Exodus”, popijałby dajmy na to „świętą wódkę”, podkręcał sarmackiego wąsa, zaś Japońscy fani na ebayu kupowaliby pierwsze wydanie „Dziadów” za grube pieniądze.

Daliśmy dupy. Nigdy nie potrafiliśmy robić interesów.

Jacek Krzypkowski – Rasta a sprawa polska
QR kod: Jacek Krzypkowski – Rasta a sprawa polska