W oparach alkoholu, w knajpianym entourage’u, pianista gra dla nas rondo – taka jest z grubsza kompozycja książki poetyckiej Sławomira Płatka. Można to wyrazić także nieco inaczej: oto autor konstruuje dla czytelnika misterny poemat rozkwitający w pięciu częściach, w którym zaznaczone w ekspozycji wątki powtarzają się i zagęszczają, powracając z wiersza na wiersz za pomocą coraz mocniejszych akordów.

Bohaterem tej rozpisanej na wersy historii jest poeta, którego życie towarzyskie i uczuciowe podgląda pewien skryba – i warto zaznaczyć to od razu, choć autor informuje nas o tym dopiero w grande finale. I bez względu na to, czy tylko umknął w tę figurę, czy bardzo prosi, aby nie utożsamiać autora z podmiotem lirycznym, czy może mruga do nas oczkiem – granica została postawiona bardzo wyraźnie.

A więc poeta pije i jest mu źle. Dlaczego poeta pije? Bo jest sam. Bo jego kobieta odeszła. A czytelnik z wiersza na wiersz (czy też raczej: prowadzony od wiersza do wiersza) poznaje historię pewnej znajomości. Lub dokładniej: podgląda razem z autorem, jak poeta usiłuje się z „tym wszystkim” uporać. Ale o tym za chwilę.

Rzecz jasna, dla zmylenia przeciwnika, większość tekstów stanowi o wódce oraz o przygodach (acz niekoniecznie miłosnych) po wódce, chociaż nie jest to „37 wierszy o wódce i papierosach”, a poeta nie cierpi na nieprzysiadalność. Wręcz przeciwnie, jest bardzo przysiadalny i czytelnik momentami odnosi wrażenie, że autor celowo usiłuje za pomocą wódki rozmyć temat. Albo go uniknąć. A może to podglądany poeta unika tematu? Przyjmijmy zatem, że knajpy to raczej dekoracja, bo temat jednak uporczywie wraca, przecieka przez alkohol i sączy się kropla po kropli, z wiersza na wiersz coraz wyraźniejszy. Początkowo są to tylko drobne wzmianki, ale przecież dzięki temu jeszcze bardziej znaczące. Silniejsze akcenty, czy też mocniejsze uderzenia klawiszy upartego pianisty, pojawiają się pod koniec części drugiej – „gorycz pachnie najpiękniej” (pascha), czwartej – „wtedy właśnie spotkam/Sophie Marceau i będziemy pić z jednej butelki/przecież takie historie/nigdy mnie nie omijają” (skoro wszyscy o Paryżu) i piątej – „zacisnęli ci sznur na szyi/eros i tanatos/te dwa pedały/oddałaś się im obu/zostałem/pośrodku” (pośrodku). Co nieco się wyjaśnia.

Jak więc podmiot liryczny układa się ze światem, po tym, kiedy jego świat się skończył? Tonący brzytwy się chwyta (dwukrotnie w motcie – do części drugiej i czwartej), więc i sposoby są stare jak świat: wódka, inne kobiety, deprecjonowanie tej, która odeszła, gloryfikowanie tej, która odeszła, dzielenie włosa na czworo i konkluzja: bo nigdy się nie udaje, więc i nam nie mogło się udać. Bo zobaczcie tylko, jakie to wszystko banalne, jakie puste. Same wydmuszki: „całują chłopców o jęczmiennym smaku./biorą ślub. za tydzień miesiąc rok/pocałują tych kukurydzianych. […] nie wiedzą też/że zostały oszukane. […] chłopcy których całują/są robieni na zamówienie dla auchan” (zacieki); „[dojrzałe kobiety] tulą się/do mężczyzn z którymi od lat/tęsknią […] udają spazmy/i oddanie dla/tego który/od lat/udaje z tą samą kobietą miłość” (wiersz walentynkowy).

Może takie postawienie sprawy niesie pociechę, to możliwe – nie mogło się udać, bo nikomu się nie udaje. Tak po prostu jest i nic nie można na to poradzić. Choćbyśmy zaklinali rzeczywistość i upierali się, że „słowo miłość jednak znaczy więcej niż inne słowa” (bez uprzedzeń) – poeta nam udowodni w swoistej parafrazie „Sylogizmu prostackiego” (zresztą udowadnia na każdym kroku), że tylko się łudzimy. Bo lubimy się łudzić. Bo tak jest wygodniej. Bo trzeba w coś wierzyć, nawet jeśli gołym okiem widać, że to nieprawda, że „kobiety/tych wspaniałych mężczyzn/mają ciepły bezpieczny/dom z tajemniczym ogrodem/pełnym dorodnych jabłoni/z ogromnymi/czerwonymi/penisami” (domek z ogrodem). Bo „bracie polaku. […] nie jesteś ibizą./jesteś wagonem pkp. dowieziesz ją bez wygód ale stabilnie/nawet jeśli gdzieś po drodze/przeleci ją zmęczony konduktor” (wars).

Jednak wszyscy z zapałem (lub dzielnie) udają miłość, bo społeczeństwo zdaje się utrzymywać w ryzach wyłącznie udawanie. Wierzą w miłość. Bawią się w miłość. Tymczasem bohater jest zmęczony całym tym udawaniem. Całym tym cyrkiem. Całym tym wysokim C. Już nie wierzy w miłość, nie po tej historii. Chociaż jeszcze zazdrości tym, którzy akurat się łudzą, którzy jeszcze są w tej podkręcanej oksytocyną fazie (amok). Z każdą kolejną kobietą będzie więc beznadziejnie, bo nic już nie ma prawa się zdarzyć: albo barmanka będzie całować się z inną na zapleczu (pianista grał do końca), albo wyjdzie na jaw, że poeta jest żonaty (rączki rączki hans). Zawsze będzie nie tak, zawsze okaże się, że„przez nieszczelne drzwi/szeptami przeciekała samotność” (hotel). Można spróbować uwieść żonę konkurenta w konkursie poetyckim (o kryteriach oceny literatury współczesnej), ale uwiedzenie jest bez znaczenia, bo i tak się nie uda, wiadomo. Bo co zostaje po kolejnej (tej czy innej) kobiecie? Raptem trzy rude włosy na poduszce (wykrakane hotele).

Historie z kolejnymi kobietami kończą się, zanim się zaczną, zanim się tak naprawdę zaczęły. Już zawsze kładzie się na nich cieniem pewność nadciągającej katastrofy (melodramat). Nie uda się, więc odejdź – „Odejdź mówiłem/nie raz że nie umiem kochać” (list pana S. do pani (…)). Odejdziesz, jak tamta. Uparte rondo, uparty pianista („więc czemu/czemu nie strzelić do pianisty?” – pyta w motcie do części pierwszej Dorota Ryst).

Poza czy przekleństwo? Tarcza czy pociecha? A może maska „poety przeklętego”, realizującego po raz kolejny ten sam scenariusz, znany od lat: on pije, bo jest sam, nawet jeśli jest akurat z którąś z przypadkowych kobiet – łóżko jest puste. Bo odeszła Sophie. Faktycznie, metaforycznie? To bez znaczenia. W efekcie w nic nie wierzy, na nic nie liczy, niczego nie chce, wszystkiemu zaprzeczy. Scenariusz musi zostać zrealizowany. Może więc samotność jest wytrychem, a nie ucieczką od sztucznych relacji, w których było aż tak nieprawdziwie, że „chciałem być tak pretensjonalny jakim mnie lubiłaś” (wiersz do szafy), ucieczką od masek, ucieczką do wolności. Przerażający jest wybór, którego trzeba dokonać lub który – w efekcie – dokonuje się sam. I bez względu na to, czy to maska, poza, tarcza, przekleństwo czy po prostu odrobiona lekcja – pianista będzie grał do końca.


Sławomir Płatek, Wiersze dla Sophie Marceau i innych kobiet z którymi spałem, Gdańsk 2013

Urszula Smoktunowicz – Historia pewnej znajomości
QR kod: Urszula Smoktunowicz – Historia pewnej znajomości