Tłukąc jak młot we wnętrzu jej czaszki, w dół po kręgosłupie, walczy o miejsce w jej brzuchu, który staje się większy z dnia na dzień. Tatuś wkrótce zauważy, przez oczy zeszklone od whisky i tak zauważy. Zmusi ją, żeby je zostawiła. Zostawiła i wychowywała, powie jej, że to jej wina, że zasłużyła na każdąpierdzieloną rzecz, jaka jej się kiedykolwiek przydarzyła, bo jest dziwką i szmatą i zerowartą cipą, dokładnie tak, jak jej matka. Potem ją spierze i wywali z domu, bo wisi kasę chybakurwawszystkim i nie może nawet pokazać się na ulicy, żeby nie natknąć się na Cezara albo Nóżkę Szczęściarza, albo Bazooka Joe, sprzedającego na rogu rakiety Kolumbijczykom, którzy mogliby ci poderżnąć gardło równie sprawnie, jak pieprzą własne żony.

Tatuś powinien wkrótce przyjść. Zalegnie w wyrku, w majtach poplamionych szczyną, zbyt nawalony, żeby wstać i pójść do łazienki.
Londa przez okno obserwuje gliniarzy na zewnątrz. Ktoś musiał zostać ranny; biegną ulicą z wyciągniętą bronią. Londa tkwi pochylona nad parapetem. Nie zamierza zarobić kulki jak pani Cooper, która stała przy oknie, kiedy pocisk wypróżnił jej głowę i obryzgał telewizor. Gliniarze biegną z powrotem do auta i gadają przez radio. Lepiej, żeby zaczęła przygotowywać kawę, bo Tatuś powinien wkrótce przyjść i jeśli kawa nie będzie gotowa, tatuś może być w kurewsko złym humorze.
Lecz najpierw otwiera okno i bierze głęboki wdech, marząc, by jej życie przestało istnieć, po prostu rozpłynęło się w nicości, tak, jakby nigdy nie istniało. Albo żeby pieprzeni Rosjanie wysadzili cały świat, żeby nadeszło Królestwo Niebieskie i żeby wszystko zaczęło się od nowa, od Adama i Ewy, tylko tym razem bez żadnego węża, który spierdzieli całą sprawę, właduje z powrotem w gówno i wślizgnie się do twojej cipki, żeby umieszczać dzieci w twoim brzuchu, podczas gdy ty wcale ich nie chcesz i nie chcesz nawet o nich myśleć. Gdyby tylko tak mogło być, pomyślała.
Lepiej, żeby wolał słabą kawę, bo tego, co jest, z trudem starczy na jedną filiżankę. Zeszłego wieczoru powiedział jej, żeby kupiła więcej, lecz zamiast tego wzięła te pięć dolarów, zdobyła następne pięć obciągając Wilem’u, kuzynowi Pedro, przy czym nie musiała połykać, czego i tak by nie zrobiła nawet gdyby jej kazał i zdobyła bazookę, dwu machową, od Sutko-Smara Jonesa. Pieprzyć kawę, to było wartę lania, które zarobi. Odpalić bazookę i powiedzieć pierdzielę świat, bo jestem szczęśliwa i lecę jak latawiec i nic nie jest ważne, absolutny odjazd. Lepszy niż jedzenie, lepszy niż spanie, lepszy niż wszystko.
Obróciła się i on tam był, spadł na nią jak zaraza.
„Gdzie do kurwy jest kawa?!” Jego oddech walił z ust, jak pięść rzygowin. „Czego się na mnie tak gapisz?”
Strzelił ją wierzchem dłoni, aż przeleciała przez pokój.
„Pieprzona cipo! Skaleczyłaś mnie!” wrzasnął gapiąc się na swoje kłykcie.
Strzelił ją w otwarte usta, tam, gdzie miała ułamany ząb. Jej warga krwawiła, ale, co gorsze, jego dłoń również. Poderwał ją z podłogi i walnął o lodówkę; czuła, jak jej kręgosłup drży, mrowienie dociera aż do palców stóp. Może zostanie sparaliżowana, a on wypchnie ją przez okno. Pięć pięter w dół, zabiła by się przy upadku; to byłby numer, pomyślała. Może wtedy by się zmartwił i zdał sobie sprawę, że tak naprawdę ją kochał i potrzebował jej i że wszystko, co mieli, to siebie nawzajem, żadnej rodziny więcej; i zrobiłby się miły i przestałby pić i przestałby ją bić. Może zda sobie sprawę z tego wszystkiego teraz, zanim nie jest za późno.
Zamiast tego chwycił jej głowę i rozwalił twarz o zlew, trzaskając nią o kran, krew się puściła i zaczęła kapać do kratki odpływu. Osunęła się na podłogę, trzymając głowę ociekającą krwią ręką, podczas gdy on pognał do łazienki zmienić majty. Siedziała tak przez chwilę, obejmując rękami głowę, próbując coś poczuć, cokolwiek, lecz nic z tego nie wyszło: żadne łzy, żaden płacz, żaden jęk, ani ból ani smutek. Nic. Dlatego właśnie tak bardzo jej nienawidził. Powiedział, że jest pozbawioną serca, kłamliwą, złą pizdowatą suką, dokładnie taką, jak jej przeklęta matka. I być może to prawda, pomyślała, ponieważ nigdy nie płakała. Przenigdy.
Zamiast tego się śmiała. Zwłaszcza, kiedy odpalała bazookę. Kiedy bazooka odpala, wszyscy się śmieją, nawet ludzie, których śmiech nie śmieszy. Bazooka. Boże, potrzebowała tego teraz. Załadować, zapalić, zaciągnąć się, oddychać tym, eksplodować i wybuchnąć śmiechem. Śmiać się z Tatusia, nawet, kiedy ją bije; jego razy są wtedy jak łaskotanie, jej krew jak puszysty aksamit, siniaki jak ozdoby, a jego fiut jak magiczna różdżka.
Gdyby tylko był jakiś sposób, żeby poprawić tą kawę, wzmocnić ją. Była pewna, że zauważy, nie był jeszcze pijany. Nie, dopóki nie wśliźnie się do monopolowego i nie kupi swojej flaszki, dopóki może ją dostać na krechę, choć prawdopodobnie nie może, odkąd cała jebana okolica wie o nim, od Cezara i Nóżki Szczęściarza i od Bazooka Joe, sprzedającego na rogu rakiety Kolumbijczykom, którzy mogliby ci poderżnąć gardło równie sprawnie, jak pieprzą własne żony, którzy powiedzieli o Tatusiu chybakurwawszystkim.
Sączy swoją kawę, spogląda na nią podpuchniętymi oczami, częściowo przymkniętymi, jak u obitego boksera. Ona trzyma twarz wysoko, ssanie w żołądku blokuje jej oddech.
„No i czego się gapisz, pieprzona świnio!”
Jest dobrze, nie zauważył. Londa podchodzi do zlewu i dotyka głowy, krwawienie ustało i zaczyna przysychać. Wyciska białą krostę na swoim nosie i patrzy na kroplę lądującą w zlewie.
„Chcę mieć tu wszystko posprzątane, kiedy wrócę! Jakby ktoś do mnie przyszedł, powiedz, że jestem na mieście, słyszysz?”
Londa przytakuje, ale to go tylko wkurza.
„Co jest z tobą, masz tam pieprzony język, czy mam ci go wyrwać?”
„Nie. Słyszę cię, Tato. Wszystko będzie zrobione, Tato.”
„Lepiej, żeby było!”
Słucha przy drzwiach jak złazi po schodach, licząc każdy, dopóki nie usłyszy jedenastego skrzypnięcia. Teraz wie, że naprawdę wyszedł i nie próbuje jej oszukać, skradając się z powrotem, żeby przyłapać ją na nie sprzątaniu, czy nie robieniu tego, co powiedział, żeby mieć należyty powód do uderzenia jej, bicia i przywalenia jej twarzą o kurek od zlewu. Przez okno widzi go, jak zerka zza drzwi wejściowych do budynku, dopiero, kiedy upewnia się, że teren jest czysty, wychodzi i przemyka pomiędzy domami.
Bazooka! Przelatuje jej przez głowę. Zadzwonić do Pedro, żeby zdobyć bazookę. Może w okolicy jest Willy, dałby zarobić piątkę. Pedro może naraić jej następnego, albo dwóch, wtedy będzie szansa na odlot.
Przed wyjściem przykleja kilka małych plasterków na głowę i zaczesuje włosy, żeby je przykryć.
„Yo, Londa! Jest do kurwy jedenasta rano!”
„Proszę, Pedro, skołujmy coś, proszę…”
„Jesteś jak pieprzony wrzód na dupie, wiesz o tym, suko!”
„Przepraszam.”
„Zamknij się i przychodź!”
Wychodzi z bramy i przyśpiesza, rozglądając się wokół. Pedro jest sam, ani śladu Will’ego.
„Gdzie twój kuzyn” pyta.
„W domu.”
„Tak?”
„Nie załatwisz z nim nic.”
„Czyżby? Obciągnęłam mu dobrze, naprawdę dobrze.”
„Te twoje pieprzone zęby! Powiedział, że to było jak wkładanie wacka w maszynkę do mięsa!”
„Byłam delikatna, Pedro, wiesz o tym. Nigdy nie ugryzłam ciebie ani nikogo! …cholera, Pedro, przecież wiesz!”
„Hej, co przez to próbujesz powiedzieć? To jego wacek i jeśli on nie ma ochoty wkładać go w twoją paszczę, cóż do cholery mam mu powiedzieć? Może obciągnij Parkerowi, on załatwi towar.”
„A ma jakiś?”
„On zawsze coś ma.”
Parker był powiązany z kimśtam ale nikt nie wiedział z kim, lecz nikt nie pytał bo kiedy Parker chciał, żebyś zniknął, wtedy przepadałeś bez śladu. Coś jak przypadkowy strzał w tył głowy i twoje ciało wypłynie w East River, niczym nadęty wór gówna, unoszący się na wodzie twarzą w dół. Poza tym wszystkim, Parker był dobrym człowiekiem, często się uśmiechał i w ogóle. Po prostu nie warto mu podskakiwać.
Londa nigdy go nie ugryzła i nigdy nie używała kondomów, więc spodobał mu się pomysł obciągnięcia za towar. Trochę grzania, kilka żarcików, trochę obciągania fiuta, więcej grzania, następne żarty, kolejne obciąganie z połykiem, więcej grzania, trochę zioła, po dwa machy każdy, jeszcze grzanie i Parker musi już iść.
Londa frunie przez ulicę, szybując nad rynsztokiem, z rozpostartymi ramionami. Wszystko jest doskonałe, życie jest snem, jest tak szczęśliwa. Pierdolić wszystko, nawet Tatusia.
Odwróciła się, Pedro gdzieś zniknął. Musiał się wymknąć, kiedy nie patrzyła. W dodatku zabrał ze sobą grudę, którą dał im Parker. Cholera. Sama. Na ulicy, nawet frunąc, drży. Zaczyna się zjazd, a kiedy raz upadniesz, trudno się podnieść. Zostajesz w tym rynsztoku, a zimne, betonowe, gówniane łapska chwytają cię za gardło, rozdrapują ciało i ściskają za serce, wyrywając je prosto z piersi. Oparła się o ścianę i została tak przez dziesięć minut, albo cztery godziny.
Czas na więcej, następny strzał, następne uderzenie. Smak Markera już zniknął. Gdzie Pedro? Pracują razem, taki był układ. On ustawia klientów, ona załatwia łatwiejszą część, tą część, która wychodzi jej naturalnie, część, którą zajmuje się od siedmiu lat, przez połowę życia. Teraz jest zdana tylko na siebie i jeśli dostanie się w łapska Cezara, jest udupiona.
Szybko weszła do klubu urządzonego w starym składzie, gdzie zawsze coś się coś działo. Mijając Bazooka Joe, który spytał, kiedy będzie coś kupować, przyszło jej na myśl, jaki z niego brzydal. Swoimi zimnymi, ciemnymi oczami, jeśli chciał, mógł patrzeć w dwóch różnych kierunkach, jak jakiś wąż. Bazooka Joe, jeśli nie miał ze sobą towaru, nie mógł liczyć na nic więcej niż spojrzenie nawet ze strony ostatniej, spłukanej zdziry.
Bracker wprowadza ją i zaczyna się impreza. Londa grzeje ich towar i ssie ich fiuty, zabijając się od środka, lecz o to właśnie chodzi. Jo Joe Cordero próbuje zerżnąć ją w dupę ale ona zaciska mocno, więc Jo wyciąga na zewnątrz i pryska jej na twarz. Ktoś kopnął ją w brzuch, lecz nie widziała, kto. Bracker zapala następne i wszyscy jadą na ręcznym, podczas gdy Londa ciągnie solo z Eddie’m Larum – Eddie mógłby być biały, gdyby nie był czarny.
Jest późno i Tatuś będzie w domu niebawem, spodziewając się kolacji nawet, jeśli nie jest głodny i nie ma ochoty nic jeść. Więc Londa błaga o grudkę na drogę. Jo Joe sika w kącie i śmieje się. Obraca się przez ramię, mówiąc: „Pierdolę cię, Londa, chono tu i pij moje siki!” i wszyscy się śmieją z wyjątkiem Londy, bo być może on mówi na serio. Rzucają jej grudkę i Londa pełza po podłodze, dziękuje im i obiecuje obciąganie na jutro i wychodzi na ulicę, mijając Bazooka Joe, który w tym momencie wygląda jak wąż.
Tatuś lubi hot dogi i jeśli nie jest zbyt głodny, może nawet jej jednego zostawić. Gotując wodę widzi płomień i pamięta, że ma coś w kieszeni.
„Gdzie jest jebana musztarda?”
Podskoczyła do lodówki i wyciągnęła ją, jak mogła zapomnieć o musztardzie? To są właśnie te drobne rzeczy, przez które ładuje się w kłopoty, ma sprany tyłek i ukruszone zęby i cipkę zerżniętą. Tatuś chwycił musztardę i wtranżolił wszystkie trzy hot dogi jak odkurzacz. Patrzył na nią w dziwny sposób, coś mu chodziło po głowie. Wstrzymała oddech, wciągnęła brzuch i próbowała uwierzyć, że jest niewinna.
„Masz ten swój okres? Chodzi mi, że wyglądasz jak kupa gówna!”
„Tak, Tatusiu, mam właśnie te dni. Przepraszam, nic na to nie poradzę, tak już jest.”
„Pieprzone, krwawiące suki, wszystkie wy!”
Strzelił ją w brzuch, żeby zobaczyć, czy wybuchnie, zamiast tego poleciała na ścianę i została tam, na wypadek, gdyby chciał strzelić ją znowu. Obrócił się i poszedł do drugiego pokoju. Ukrywając swój brzuch, rosnący co dnia, wiedziała, że będzie musiała wkrótce usunąć. Pedro może ją zabrać do kliniki, a jeśli mu się nie będzie chciało, może przyprowadzić swojego kumpla Ralphie z apteki na sto trzydziestej piątej, żeby to zrobił; mogłaby mu obciągnąć i zrobiłby to za darmo, a może nawet dorzucił trochę prochów i kodeiny.
Tej nocy Tatuś zostaje w domu. Leży na wyrku i ciągnie z butelki. Londa musi zapalić rakietę, lecz dopiero, kiedy Tatuś zapadnie w sen. Siądź w kuchni przy oknie i nie patrz na nic konkretnego, po prostu wyglądaj na podwórze. Licz szczury pomiędzy pojemnikami na śmieci i wyobraź sobie, że są rodziną. Cholerna rodzina! Jutro powie Pedro, żeby jej pomógł usunąć, wtedy będzie w stanie zdobyć więcej bazooki, bo nie będzie gruba i brzydka i jeśli będzie trzymać zęby z daleka, może Willy wróci i da jej następną szansę.
Trzymała rakietę w spoconej dłoni, ściskając ją kurczowo i czując magiczną moc w koniuszkach palców. Niebawem Tatuś powinien zasnąć. Wyobrażała sobie, co robi mama, jeśli jeszcze żyje i o czym myśli w tym właśnie momencie. Może ona myślała o mamie kiedy mama myślała o niej i jeśli to była prawda, to znaczyło, że nie jest całkiem sama. Może, jeśli skoncentruje się naprawdę mocno, będzie mogła zobaczyć się z mamą w snach, wtedy mama dowiedziałaby się, że z Tatusiem wszystko dobrze, dalej tylko trochę podły czasami. Czy mama chciałaby, żeby je zatrzymała? Nie, prawdopodobnie nie, bo mama sama usunęła dwójkę, własnoręcznie. Boże, jak się Tatuś wkurzył, kiedy zobaczył całą tą krew w wannie, sprał ją pasem i pociął cycki śrubokrętem i próbował wepchać to wszystko tam z powrotem… Może gdyby mama paliła bazookę, nie przejmowała by się tak.
Tatuś zasnął. Weź lufę i zapal ją przy oknie, wydmuchuj dym na zewnątrz, na podwórze, dla szczurów. Wsysaj ten dym, tą słodką perfumę, która zabiera twoje kłopoty i pozwala ci udawać, że ktoś cię kocha i że nie jesteś małym gównem, albo złą, kłamliwą, pizdowatą suką, dokładnie taką, jak jej przeklęta matka.
W ciemności słyszy karaluchy pełzające po kuchence, stuk stuk stukające nóżkami, ich głosy odzywają się w jej głowie.
„Yo, Londa!”
„Tak?”
„A co zamierzasz powiedzieć tatusiowi? On powie, że zrobiłaś to celowo, a potem spierze cię pasem i potnie twoje małe cycuszki śrubokrętem.”
„On się nie dowie, bo Pedro to załatwi.”
„Yo, Londa!”
„Tak?”
„Wszystko wypaliłaś? Czy zostawiłaś trochę dla nas?”
„Trzeba było powiedzieć wcześniej, wszystko poszło. Dym wyleciał na podwórze, do szczurów.”
„Ty egoistyczna świnio!”
„Co się pali?” słyszy od strony wyrka. „Co ty tam, kurwa, palisz?!”
Tatuś zatacza się i uderzeniem zrzuca ją z krzesła. Włącza światło i karaluchy rozpierzchają się po kuchence, śmiejąc się w biegu. Tatuś widzi lufkę na podłodze i chwyta ją. Londa siedzi na podłodze wyciągając okruch z ust i próbując przypomnieć sobie, gdzie tak właściwie jest.
„Więc na to idą wszystkie moje pieniądze! Ty pierdzielona… Ja walczę o przetrwanie, a ty…”
Twarz Tatusia płonie, ślina pryska mu z ust, jest tak wkurwiony, że aż go zatyka. Londa uśmiecha się i on ma ochotę wbić jej te wyszczerbione zęby do gardła. Zamiast tego łapie ją za włosy i ciągnie przez pokój, gdzie kopniakiem wpycha ją na wyrko, potem zdziera jej ciuchy, aż jest kompletnie naga. Trzaska ją w twarz i gryzie jej sutki, ale ona nie krzyczy, nie wydaje żadnego dźwięku, jej mózg mówi, że to się nie może dziać. Tatuś wskakuje na nią, na jej zaokrąglony brzuch i wpycha się w nią i znowu i znowu, dopóki nie wyciągnie, żeby zobaczyć, że nie ma żadnej krwi na fiucie, co wprawia go w jeszcze większy gniew. Nazywa ją wyrazami, których znaczenia sam nawet nie zna, ale które same z niego wychodzą, bo gdyby przestały, wtedy złapałby nóż z kuchni i rozpruł ją i wywalił jej wnętrzności za okno. Tatuś patrzy na swoją pustą butelkę i myśli czy nie rozwalić na jej głowie, ale zmienia zdanie. Zamiast tego ciągnie ją do łazienki i wpycha jej twarz do klozetu, tłukąc nią porcelanę, dopóki jej wargi nie zostają poszatkowane przez zęby. Nie ważne, że dla Londy to sen. Nic jej nie boli, bo unosi się wysoko i myśli o mamie, która myśli o niej i tak długo, jak długo się to dzieje, nie jest samotna. Pluje krwią i plwociną, leży koło wanny podczas kiedy Tatuś stoi nad nią, przeklinający i wypluwający lepkie nitki flegmy; Tatuś jest tak paskudny, kiedy się wścieka, to niemal przyprawia ją o śmiech. Tatusiowe buty ze stalowymi nosami znajdują swój cel i sprawiają, że wymiotuje, ale wszystko jej jedno, bo kiedy to się skończy, Tatuś zostawi ją w spokoju i będzie mogła pójść znaleźć Pedro, obsłuży kilku gości i odpali bazookę. Krew się z niej wylewa na kafelki i oblewa ciepłem nogi, ale jej wciąż wszystko jedno. Pewnego dnia Tatusiowi będzie przykro. Wtedy będzie miły i będzie do niej mówił i przytuli ją i będzie ją kochał i wszystko będzie lepiej, bo nie będzie więcej żadnych złych, kłamliwych, pizdowatych Lond, przez które byłby nieszczęśliwy, tak jak przez jej przeklętą, pierdzieloną matkę.
Tatuś kazał jej zmyć krew i spuścić wodę, bo inaczej pożałuje. Wiedziała, że straciła dziecko, Tatuś skopał ją naprawdę mocno. Londa zaczęła sprzątać bałagan, podczas gdy Tatuś poszedł do wyra, położył się, żeby spać i sikać w majty i zbudzić się następnego ranka, żeby nakręcić od nowa ten cały jebany kołowrót.

przełożył Jan Krasnowolski

Buddy Giovinazzo – Londa smaży jajka
QR kod: Buddy Giovinazzo – Londa smaży jajka