Wielki podział
Dzbanek wyślizguje się z dłoni. Jakiś
Ból mięśnia ułożył się na podłodze w nieregularny wzór
Z okruchów porcelany; a na zewnątrz gęste sito
Zmroku filtruje i odcedza wrzaski dzieci.
Obolałe opuszki macają delikatną czaszkę.
Czy przyplątały się tutaj ślady sporów
Już na zawsze nieczytelnych dla potomności, kiedy to opóźnienia
Następują po sobie jak modulacje cienia?
W źle skrojonym garniturze, z bijącym sercem, człowiek
Krzywi się na wezwanie woźnego. Wszystko zastygło,
A jednak jakiś paproch wciąż drażni oko, które chce chłonąć
Scenę, stłuczkę, pstrokate barwy formiki.
Chciałbym
żebyś darował sobie ten Zachodni logocentryzm!
Chyba jasne, że jestem z tych, co cieszą się, gdy Królowa Matka
zaksztusi się ością? Rzuciłbym ostre,
przenikliwe światło na spustoszenie, które na oślep sieje
dźwięcząca muzyka sfer. Nasze sprawy tylko z d a j ą s i ę
przeciętne i naturalne: pod każdą sekundą pulsuje
niewidzialna horda podejrzanych powiązań; jak upiory
przemykają i szybują w powietrzu, a później oddają cesarzowi, co cesarskie.
Inni – nie jestem pierwszy – ocknęli się stojąc
na pozornie stabilnym skrawku klifu, który nagle
zaczyna się osuwać: kiedy kolana się napinają, a biodra zaczynają kołysać, kręta
ścieżka przepoczwarza się w slalom. Przez zamieć iłu
i kamyczków, obietnic i żartów, doturlałem się do przysłowiowego
zdradliwego miękkiego lądowania. Stado mew zaskrzeczało
i zmyło się, a ja przypomniałem sobie meżczyznę, który twierdził, że biegle włada
ich językiem: – skwir – skrzeczał – skwir, skwir!
Jak wyjaśni każdy gazeciarz, sprawa tak wygląda, iż dopiero wtedy,
gdy branża przeżywa zapaść, oni sami trafiają
na pierwsze strony. Ci zaangażowani społecznie rozrywają
ząbkowane kartki w poszukiwaniu nazwisk
od dawna spowitych zagadkową, lepką mgłą, a teraz lśniących w blasku
sławy. Farba plami palce. Serie
przypadkowych sylab przecinają powietrze zagrażając
przechodniowi, który przechodzi, wściekły, z kamienną twarzą.
Soft Sift, 2001
Fragmenty
Gdy zbudziły mnie, obute w złote sandały, poranne zorze,
Doczołgałem się, rozpalony, drżący, do okna bez firanki;
Stada migrujących ptaków wzbiły się nad morze.
Przebiegłe ognie okrucieństwa któż ugasić może?
Śniły się konie o białych pęcinach podczas narady na skraju łąki
Gdy zbudziły mnie, obute w złote sandały, poranne zorze.
Na zatrzymanym krośnie, coś na kształt krajobrazu: ostre jak noże
Ośnieżone szczyty; i czarny kruk, obok niego zwłoki,
I migrujące ptaki wzbijające się nad morze.
Na kołdrze – tłuste muchy, tęczujące, w jesiennym stuporze;
Tej na moim nadgarstku świecą oczy i drgają czułki…
I zbudziły mnie, obute w złote sandały, poranne zorze.
Nieśmiertelna Afrodyto, okrutna córo Zeusa, co każdego zmoże,
Przybądź, zaśpiewaj mi cicho – karmiąc smutki –
O migrujących ptakach, co wzbiły się nad morze
Zdejmij połyskliwą opaskę ; widzę w lustrze
Ciebie pod splotami loków, odętymi wargami i łzą na policzku…przyjdźcie ranki,
Stada migrujących ptaków, wzbijcie się nad morze;
I zbudźcie mnie, obute w złote sandały, poranne zorze.
Six Children, 2011
Nierealne
… wypiłem
i jakże mnie zdziwił
widok czegoś na kształt herbacianych liści
na dnie
filiżanki… a po kilku
minutach potężna gorąca zielona fala
bądź chmura
zaczęła sunąć w moją stronę. – Spójrz na jachty
na jego koszuli – zorientowałem się, że próbuję
to powiedzieć po hiszpańsku lub marokańsku, choć wiedziałem,
że nie znam
żadnego z potrzebnych słów…
był słoneczny
poranek, a pociąg zatrzymał się
i opustoszał
na stacji Chamartín zanim w końcu
zdołałem otworzyć oczy, i zobaczyłem
na podłodze wagonu
nie co innego niż parę
nieznanych mi butów sportowych: popękana
biała skóra, trzy zielone paski. – Pan –
a raczej Herr – Adolf
Dassler je uszył – pomyślałem. Ale który
spośród dwóch dżentelmenów, z którymi
dzieliłem przedział, i sączyłem wino,
je nosił? Rozważałem
to przez chwilę, po czym znowu
zapadłem w sen…
i czy
Herr Dassler odwiedził, osobiście, wszystkie miasta wymienione
na jego butach? Kolonia, Dublin, Paryż, Montreal,
Kopenhaga, Berno, Amsterdam… i dopasował
But do każdego z miast? Rom, właśnie tak to zapisano, Wiedeń,
Londyn…
Señor Dassler, śnię o panu
na ławce na peronie na dworcu
w Madrycie, niezdolny
się obudzić, z parą
pańskich butów, które nie były moje, ale teraz są,
na nogach…
Płynę, Herr
Dassler, śledząc pański ślad na wodzie, choć obawiam się
że jest pan martwy, otępiająca fala do czysta obmywa zwłoki
trzy ukośne paski zdobią
pierś, a paszport i portfel
wolno opadają na dno oceanu…
Znalazłem
w kieszeni – ach! dobroć
nieznajomch! – około
czterdziestu peset; rozglądałem
się za żartem lub nagrodą pocieszenia, a odkryłem
jedynie nada – lub niente, kiedy wkładałem
pieniądze do butów… zamykając
oczy, wyobraziłem sobie palce rozwiązujące
i zdejmujące moje reeboki, kiedy pociąg
mknął przez mrok, a mężczyźni przymierzali
je kolejno, aż wreszcie eks-właściciel moich nowych butów
zaczął gimnastykować palce, przechadzając się w tę i z powrotem, kiwając
głową z aprobatą. Pewnie szeptali do siebie
jak rodzice nad śpiącym dzieckiem, kiedy unosili mi koszulę i odpinali
portfel turystyczny, a może, jak chirurdzy, użyli
nożyczek lub noża…
I ciach! I ciach! Patrzyłem
jak miecz migbłystalny kreślił
arabeski na moim mostku, uniósł się, a potem wsunął
pomiędzy żebra. Tak to to, tak to to
turkotały koła wagonów. Żar
gęstniał, czar napoju
wreszcie ustępował. Jakże lekki
się stanę, przyszło mi
na myśl, zwinny i sprytny
jak jaszczurka, biegły w sztuce kamuflażu jak
jaszczurka, która, zrzuciwszy skórę, opanowała nowy
repertuar kroków.
Selected Poems, 2014
przełożył Adam Zdrodowski