Szczęt
Zimna góra spasiona słońcem. Chłopak
z rzeźbioną ciupagą. Byłem tu kiedyś.
Kochałem jej dłonie i brzuch. Zachłystywała się
śmiechem wśród świerków. Nakarmiła mnie
cukrem, potem rozpaczą. Budziłem się
niepotrzebnie, rzucony patyk na wodę
przynosiły do brzegu natrętne fale.
Chłopaczek bezwstydnie sikał na liście.
Jej blizna po operacji, słone, spocone czoło.
Byłem tam kiedyś. Teraz wychodzę na balkon,
widzę cienie: jak tężeje dopołudnie, jak na tle
szorstkiego tynku mieszają się powietrza.
Przemoc
Rzeka o zachodzie, widziane z bliska
przekrwione oko wody. Boisko urządzamy
na polanie przy torach, wyrywając brzózkę i wrzos.
(O tym myślałem, nim zaczęliśmy się kochać,
nagle i szybko, rozłożeni między niebem a ziemią,
między wyżej a niżej, duszą a krwią).
Nasyp o zachodzie. Mój przyjaciel kucał, odwrócił się
i dostał piłką w twarz. Potem rozpalony zjadł z rodzicami
obgotowaną głowę zwierzęcia i położył się spać.
Piosenka kolonijna
Mój przyjaciel zmarł, zostawiając
dwoje podobnych sobie dzieci.
Wcześniej podczas gry w ping-ponga
pluł często na rakietkę, uderzał ją o stół.
Jego palce były tłuste jak knot świecy,
śmiech tłumiony i ciemny biegł po tafli. Nim
wskoczył do wody, zdążył mnie jeszcze
kopnąć w brzuch.
Przekład
Ostatnia zabita mucha tej jesieni. Papieros
sklejony śliną, puder na twarzy. Wychodziłem
przed światła, nieobecny, nieprawdziwy. Na wpół
martwy, bo nie zawsze żyje się własnym życiem.
Ono kiedyś przylegało do mnie, karmione miłością,
światłem czarnej krwi.
Przylegało, kiedy wyprowadzałem się
z rodzinnego domu, płonęła stara kozetka,
błyskało lusterko w strzaskanym krajobrazie.
Gdy przy szpitalnym parawanie podnosiłem
po raz pierwszy moją dwudniową, bezimienną
jeszcze córkę, bojąc się, by jej nie upuścić,
prowadziłem ojca pod rękę obok operacyjnej sali,
trzymając w dłoni jego spiczasty łokieć.
Górne światło
Wyją psy Boga. Przy ścianie łopata
do odśnieżania w kształcie serca. Ciotka blade,
rzadkie rzęsy i brwi ciągnie gęstym, ciemnym
jak sadza tuszem. Jej cień jak dłoń, jak liść.
I jeszcze coś co miało tak wiele znaczyć,
uczyliśmy się to pielęgnować, leczyć. Ratować,
ugniatając klatkę piersiową fantoma, dmuchając
w jego odkażone spirytusem usta.
Coś opadającego na dno gwiazdy;
doskonałe, kulawe życie, z którego
nikt nas nie obudzi,
bo nikt się nie obudzi.
Stara wiara
Trzepotały wstążki wieńców, ktoś szepnął,
że człowiek nie udał się Bogu. Za kierownicą
znów zapomniałem o duszy, w śnie śmiano się
ze mnie. Z tego jak kroję chleb, trzymam nóż.
Po przebudzeniu czarnym świtem długo leżałem
z otwartymi oczami, by poznać się z ciemnością.
Śmierć nie udała się Bogu. Grał pierwszy dzwon.
Rozpędzony, głupi i dumny.
Inkrustacja
We śnie: roztrzaskany o betonową
nogę mostu, pocięty karoserią
na zoranym kołami pasie zieleni.
Umieram, gniję i rodzę robaki.
Karmię ziemię, która miała koić serce.
To wczoraj. Teraz księżyc jak pęcherz,
żona obcina naszej śpiącej córce paznokcie.
Nie mogę się rozproszyć – skupiony
wsuwam pod kredens łapkę na myszy.
Najdelikatniej jak potrafię,
żeby nie strzeliła pusta.
Purgatorium
Jestem skórą i kośćmi. Ścigamy się z ojcem
od trzech topól do ganku. Widzę nas w pyle.
Pył w pyle. Potem on spieszy się, by zamówić
kombajn do naszych dzierżawionych pól.
Nadal mam jego sweter, wojskowy pas.
Nie jestem sobie potrzebny, już wiem,
jak mogłem żyć. Nie jestem sobie potrzebny,
naplułem na patyk i rzuciłem psu. W śnie
wbiegłem do pokoju pełnego śpiących dzieci.
W długim lustrze zobaczyłem,
że trzymam w rękach głowę konia.
Trzech Króli
Nieruchoma huśtawka, przedszkolna karuzela.
Noc zbyt cicha, by zasnąć. Nagie modrzewie
z pustymi, rozłożonymi rękami. Nad nimi
czarne, rozpędzone jak młyńskie koło niebo.
Mielące ciemność, kości zmarłych i żywych.
Poniżej święte włosy mojej śpiącej córki.
Święta ślina cieknąca z jej ust. Święte rozpad, nędza,
przepych i cisza. W niej słyszę, jak moja żona
wchodzi po schodach. Chcąc wejść do domu,
kręci kluczem, majstruje przy zamku,
nie wiedząc, że drzwi są otwarte.
Obecność
Dachówka, gruz czerwonych cegieł.
Żona mówi: „Zapisz w tym swoim notatniku,
że tylko w szpitalach psychiatrycznych można
spotkać normalnych ludzi. Nie tych, którzy
skrzywdzili, lecz tych, których skrzywdzono”.
Zapisuję, potem kochamy się; mój
świszczący oddech na jej skórze, nasze
złączone ciała w nieogrzanym dziś domu.
Kto nas nazwał dziećmi bożymi? Kto dał nam
czucie, żywot w dolinie wśród patyków,
gazet, posegregowanych śmieci? Z córką,
która jest naszym twardym mięśniem serca.
Która, gdy rano otwieram oczy, już stoi nade mną:
„Tato, ty tylko na chwilę zasnąłeś?”
„Nie, na chwilę się obudziłem”.
Kardonia I Faber
Dla P. i R.
To wtedy, gdy zobaczyłem moich byłych, wagarujących
uczniów. Palili ognisko w lesie, targali po śniegu gałęzie.
Jechałem dalej, włączyłem długie światła
i znak stop błysnął w ciemności.
To wtedy, gdy wypłaszaliśmy zwierzynę z krzaków.
Wchodziliśmy świtem w młodnik oddaleni od siebie
o kilkanaście kroków. Mój niewyspany, blady ze strachu
przyjaciel uśmiechnął się do mnie, potem
zniknął w gęstwinie i zaczął dalej klaskać.
To wtedy, gdy zobaczyłem młodego męża wychodzącego
przed remizę. Trzeźwiuteńkiego w noc swego wesela.
A jego swat płakał, później przeprosił tancerzy,
wyszedł na środek sali, by wodą z miski skropić podłogę.
To wtedy, gdy zobaczyłem, że jedni żołnierze w filmach giną
w zwolnionym tempie, inni szybko lecą w piach. A te słowa
są pokarmem egzegetów życia, podróżników nicości,
których żywimy, a wiatr ciągnie nitkę śliny z ich ust.
To wtedy, gdy wydawało mi się, że znowu ją widzę.
Jest taka jak kiedyś, za którą wybiegłem, przeciskając się
między klęczącymi. Jak wtedy, gdy tańcząc ze mną, przechylała
głowę do tyłu, śmiała się, a ja widziałem jej podniebienie.
Taka jak kiedyś, tylko nie umierająca.
To wtedy, gdy siedzieliśmy w zmarzniętym samochodzie, czekając
na świt, a listopadowy śnieg wypełniał szyby, zakrywał świat
(obżarty przez ryby oślizgły szkielet syreny, chłopaka,
który płacze nad ciałem zabitego na ringu boksera).
Opowieść nieskończona
Maleńki świecie. Przygniatał mnie
gruby śnieg, wysoki ptak ginął w powietrzu.
Bzdurnie pytałem Boga, co będzie dalej,
przerażało mnie moje uparcie bijące serce.
Maleńki świecie. Biegłem we śnie. Spałem
obok człowieka, który popełnił samobójstwo.
Wracałem autobusem, za oknem malały śnieżne góry.
Zasypiałem, przykrywając się panterką.
Maleńki świecie. Przerażał mnie mój oddech,
pytałem, co może się zdarzyć. Budzili mnie kolejni
pasażerowie. Ktoś siadł za mną, rozpychał się
na siedzeniu i czułem jego twarde kolano na plecach.
Fale
Zamoczyłem zaschnięte pędzle, starłem
swędzącą kroplę z twarzy. Kiedyś też, tak jak
moja córka, patrzyłem w górę i biegłem za samolotem.
To było wtedy, zanim zacząłem krzyczeć w sobie, że nie
chcę być na tej rozkołysanej ziemi taką twarzą, takim ciałem.
Z gąbczastymi płucami uczulonymi na pył słomy i siana,
z językiem, który nie daje świstu kamienia,
ciemnego smaku orzechów, zamachu motyki.
Takie przydarzyły mi się słowa. Choć gdzie indziej
mogłem być, gdzie indziej chciałem was zabrać.
Lecz mój głos kostniał jak śmierć. Nad nią przezierała
ostra cięciwa świtu, nieruchomiała planeta.
Sosny skrzypiały jak skrzeczy wrona.