Chowanie. 1989

kobiety wzniosłe jak żałoba. kurz i pożar maja. panie sunące
za trumną ciemną i błyszczącą. całą wieś tu spędził – mówi babka
i widzę jak niebo zrywa się do lotu, światło podkłada ogień
pod kościół. popalimy się tutaj jak żydki – mówi babka,

a dobra z niej była kobieta. i widzę berła kasztanów – kwitnące
królestwa, w których on zamieszka, kiedy go już wyprawią,
w ziemi zanurzą jak w chrzcielnicy, bo wstyd czerwonego panu
bogu podrzucić – mówi babka. ściskam jej dłoń z kości

i szarych żył. zmięta i gniewna pani. a on ją zostawił. zgnił
i umarł. łamał się jak zapałka, później już nawet nie czuł.
zgotowali mu ruskie los na jaki zasłużył. wysługiwał się
antychrystom, to i zdychał bez kości – mówi, żegnając się

znakiem krzyża. pali się kościół i cmentarz. nie ma nic o nich
w tych płomieniach. powtarzam: ogień i jego pragnienie. tamte
kasztany – mówi babka – wiele widziały. jak prowadzili żydków
przez wieś i jak ich potem popalili całych. a teraz jego chowają.

wszędzie groby. tak to zapamiętałem: wracamy przez sady,
ule w jabłoniach jak macewy. mam ze sobą garść ziemi. proch.


Strachy. 1991

wołanie lasu i droga na cmentarz. krzyże, widziane przez okno
jakby ktoś chciał przekreślić rzekę i most. łąka jak powódź
brała wszystko, kiedy wybiegaliśmy w pola z rosą na rzęsach.
woda i jej opór. zanurzaliśmy się połykając szklane kule

tlenu. wypływaliśmy prosto w rozpędzone słońce, w pęd
upału. a dziadek miał nos jak żyd. dziadek żydek i jego
odstające uszy. żydki chuje, żydki chuje! – wołali, a brzuchy
ich pełne były jabłek. dziorga była. był szaber. owoce w pleśni

jak grzbiet liszki. szum wody na moście, który skrzypi wyschnięty.
mośki do gazu – wołali – za taki ryj kula w łeb. hermann brunner
i jego rzeźnia. podpalacze. dzieci ulepione z ziemi i robaków.
a lato stało w miejscu. dziewczynki topiły w rzece wstążki i bukiety.

udajemy, że nie słyszymy – mówi dziadek i prowadzi nas ścieżką
do kamieniołomu. za chwilę będziemy wśród skał. w oblężeniu.


Idąc. 1996/2002

może się jeszcze powtórzyć: duszna kwatera, ból zębów,
kiedy przebijaliśmy się przez rozsypaną dzielnicę. gwiazdy
dawida kołysały się jak izrael – na włosku. myślałem: zaniosło
nas w ten kirkut, a oni patrzą na nas przez potłuczone szkło.

wyłamują palce. a niebo w bezładnym natarciu. pójdziemy
do piekła, moje serce . będziemy się w piekle smażyć za tę
naszą miłość na złej ziemi, w złym łóżku – mówi piosenka
i buja się w topolach, zrywa liście. potrącamy je idąc, spóźnieni

na październik ostry jak technikolor. możemy nie zdążyć
zapędzić do domów przeźroczystych dzieci. spójrz, jakie mają
noski. trzeba im te noski poutrącać. na wypadek, gdyby wrócił
po nie ogień i jego pomocnicy, na przykład okularnik adolf

eichmann, w kapciach i niemodnych spodniach. całe dnie
przesiadywał w biurze bawiąc się zapałkami. będziemy się smażyć
w piekle, mój kwiatuszku, pójdziemy do pieca za to nasze kochanie
pod niedobrą gwiazdą – tyle piosenka. a dzieci ułożone do snu

jakby ktoś przymierzał je do trumny. i śnią im się rozpędzone pociągi.

stukot kół w ciemności. szarpnięcia.


Uszkodzenia

dla Łukasza

jeżeli wtedy wybrała nas ziemia – dawno nie widzianych chłopców
w jasnych koszulach, zmiętych i lepkich jak przedwczesny całun,
którym przepowiedziano śmierć w pustym szpitalu u progu uzdrowiska
białego od mgieł i łysych dzieci. jeżeli wtedy wybrał nas uszkodzony

anioł, ciężki jak różaniec odmawiany w burzy i ogniu. zupełnie jakby
kruszył się zwęglony giordano bruno, a wokół połykano by wino i owoce.
jeżeli to było życie, które podeszło nas jak czerniak, a my wciąż jednakowo
potrzebujemy słońca i spermy. pocałunków. zupełnie zbędnych wstępów

do prostych gier, wciąż koniecznej śmierci w nasieniu i ślinie. i jeszcze
nasze dzieci w inkubatorach, szkołach, kościołach i w trumnach – nasze
tętniące centrum jak eksplozja czarno-białych klisz. więc może bóg i jego
brodaci siepacze? piotr klucznik pijany jak bela, kiedy jesteś u progu

z drenem pod pachą i ropą w oku. chemiczny brat. miękka rura, jęcząca
wciąż: życie, życie. zupełnie inaczej niż łyse dziecko, które uśmiecha się
i mówi do kamery: miłość to takie piórko na serduszku, które łaskocze.
jakby wiedziało lepiej od nas, że zabieramy ze sobą torsje i zakażenia,

że nie ma świata – po nas.


Piosenka o lataniu. 1988

zimne powietrze i wkrótce skończą się owoce. struny przewodów
nad ogrodem. napięcie w ptasich piórach – rzędy jaskółek
rozrzuconych jak nuty – wysoko. o świcie przed domem
znaleźliśmy małą sowę. srebrną i niemal martwą. drżące dziecko

z przetrąconym skrzydłem. sąsiad dał ją kotu do zabawy.
wieczorem wiatr rozniósł po podwórzu szary puch jak smutną
zimę. żegnaj sówko – śpiewają dzieci, piją mleko zagryzając
chlebem. w ciepłym mleku rozpuszcza się miód. nic nie wiemy

o śmierci i ciemności. wszystko jest jeszcze światłem jasnym
jak sputnik. a w niebie jest dobry pan bóg i jezus, który
wygląda jak john lennon. skrzypią podłogi i łuszczy się farba.
na drewnianych stropach, grzyb – podarta mapa. niczego

nam nie potrzeba. dbają o nas drzewa i cień. ich królestwa.
jest cicho i można zasypiać mając przed sobą miłość i utratę.
serce miękkie pod nożem, które nie ustąpi. i tylko sen głuchy
jak lot sowy. sen o sowich dzieciach w ślinie i gęstej krwi.

posłuchaj jak skrzypi nam skóra, rosną kości.


Zjawy. 1991

duchy, przez które płynie światło. słowa składane z kurzu
i roztoczy. historie wibrujących niedziel nad duszną wodą.
chłopcy wytłuszczeni masłem, lepcy od cukru i owoców.
truskawkowy sok w ustach dziewczyn, wracających

przez łąkę z kościoła. opowiedz im o niskim niebie i okadzaniu
pszczół, a przemienią się w malowane zjawy w sukienkach
z pajęczej śliny i rosy, w jadowite motyle – ich kolekcje. w słońcu,
miękkim deszczu. nie mówimy do nich. biegniemy wzdłuż drogi

po wilgotnej trawie. chude psy. rozpędzone ścięgna i pot.
drżenie rąk. kiedyś odnajdą jedną z nich w pobliskim lesie:
lalkę wymazaną krwią. będzie miała usta sine jak gazowanie
dzieci. nie pozwolą nam podejść bliżej, przyglądać się muchom

na jej udach. ktoś powie: „nie puszczają nas bo widać
jej cipę”. ktoś będzie się z tego śmiał. jestem tam znowu.
ranny pies, który chce kochać. jeszcze biegniemy wzdłuż drogi,
kiedy one wracają przez łąkę w sukienkach, w które zaplątało się

słońce.


Drugnie czytanie 1987.

siostrze

jaszczurki więzione w słoikach, polne myszy, akwaria
przejrzyste i jasne jak spacer po rafie. opowieści o rybach,
ich wielobarwnej łusce. sztuczny tropik. woda w płucach.
pierwsze wyjście z bójki, kiedy za plecami ktoś krzyczy:

„chuj, chuj, chuj”. krew zlizywana z warg ma smak metalu
i morskiej wody. zostanie ślad. młodsza siostra, która przychodzi
do niego do łóżka. jesteś moim braciszkiem, więc pogoń
zły sen. licho nie śpi. i goni przez ciemne pokoje strach,

który dzieci zamienia w kamienie. masz braciszku w serduszku
małą żmiję, sowę i ogon lisicy. boją cię ciebie niedobre
dziewczynki i chłopcy, nawet z poprawczaka. kiedyś należał
do jaśminu i głogu. niebo migało pomiędzy i wiło się ziele.

wciąż potrafi rozsypać się, przepaść, a wtedy szukaj wiatru
i głośne wołanie. nic tego nie wróci. tamto miasto, rodzeństwo
śpiące pod przykrywką lata. dom pusty i niczyja wina. pamiętasz
chłopca zimnego jak szkło, który czekał na ojca modląc się

do matki,

zupełnie jak jakiś lewy jezus?

Marcin Zegadło – Siedem wierszy
QR kod: Marcin Zegadło – Siedem wierszy