Gdy modlitwa ucichła, a chór skończył śpiewać psalm, Jan podszedł do drzwi tabernakulum. Miały około czterech metrów wysokości i były misternie rzeźbione w tak bogaty i filigranowy wzór, że nie mogły ich wykonać ręce człowieka. Jan pokłonił się nisko, po czym pociągnął mocno za złociste klamki obu skrzydeł. Drzwi otworzyły się bezszelestnie, a oczom wybranych ukazał się Bóg. Wirował przed nimi jako słup światła mieniącego się wszystkimi kolorami tęczy i jeszcze innymi – złotem, srebrem, blaskiem słońca, księżyca i wszystkich gwiazd. Słup wyrastał z głębi ziemi, z nieskończonej otchłani pod ich stopami i wzbijał się w drugą nieskończoność, sięgając nieba. Konstrukcja świątyni pozostała nienaruszona, choć Bóg w swej świetlistej postaci przekraczał ją, wychodząc poza wszystkie ograniczenia przestrzeni. Tu w Raju z jego ciała utkane było wszystko i wszyscy.
Widowisko przykuwało całą uwagę wiernych. Ich oczy i serca płonęły boskim ogniem. Ich dusze nie potrzebowały teraz niczego więcej. Żadne inne doświadczenie nie mogło się z tym równać. Kiedy ekstaza Dzieci Prawa osiągnęła apogeum, a niektórzy z nich upadli, szlochając, na kolana, z ognistego tornada wylecieli Cherubini i Serafini. Trzepotali swymi skrzydłami w kolorze płonącej magnezji i rozsypywali nad głowami wiernych białą, świetlistą komunię, boską mannę, która żywiła dusze i obdarzała ciała nieśmiertelnością. Potem pojawił się dźwięk, głośny, donośny jak szum fal wszystkich mórz, jak grzmot piorunów, jak ryk tysięcy dzikich zwierząt. Przepełniłby serce każdego niewiernego ostateczną trwogą, lecz dla Dzieci Prawa brzmiał jak słowo pokrzepienia, jak miłosne wyznanie. Maria III szlochała, klęcząc przed Panem. Płakała dlatego, że piękno tego widowiska było niepojęte. I płakała też dlatego, że czuła się niegodna Jego łaski.
Po nabożeństwie wszyscy wrócili do przerwanych zajęć. Kobiety do pracy w ogrodzie i sadzie. Mężczyźni do budowy ogrodzenia i malowania domów. Maria III postanowiła pójść najpierw na krótki spacer. Wyszła przez główną bramę i skierowała się w stronę lasu. Polana, na której stała ich osada otoczona była starym świerkowym borem. Jego intensywny zapach unosił się w ciepłym, popołudniowym powietrzu. Można tu było iść przed siebie kilometrami, wdychając świerkową woń, albo zbierać rosnące gęsto poziomki i czarne jagody. Można było natknąć się na leśne zwierzę – sarnę, zająca czy wilka. Wszystkie były jednakowo potulne. Pozwalały się dotykać i głaskać, nie czyniąc człowiekowi żadnej krzywdy i wcale się go nie bojąc. Tym razem Maria III nie natknęła się na żadnych leśnych mieszkańców. Szła, rozmyślając o szczęściu jakie ją spotkało i wspominała chwile ze swego ziemskiego życia. Przypomniała sobie, jaka była szczęśliwa, gdy kilka miesięcy po spotkaniu z Janem, odkryła, że jest w ciąży. Przypomniała sobie niewypowiedzianą radość z oczekiwania na przyjście dziecka, ekscytację, gdy naga stawała przed lustrem, przyglądała się swemu rosnącemu brzuchowi i czuła poruszenia malutkiego człowieka w jej ciele. Potem trwogę w czasie porodu, kiedy okazało się, że coś jest nie tak i ani Jan, ani Marie nie potrafią pomóc dziecku wydostać się na świat. Potem wielkie poświęcenie Jana, kiedy pozwolił przyjechać do ich domu obcym i zabrać ją do szpitala. Dziecko urodziło się martwe. Maria długo trzymała malutkiego chłopca w ramionach, zanim naprawdę pojęła, że się nie poruszy i nie zacznie oddychać. Wraz z dzieckiem umarła najlepsza cząstka jej duszy. Kiedy wróciła do wspólnoty nie była już tą dziewczyną, którą rok wcześniej poznał Jan. Stała się zamknięta w sobie i małomówna. Wykonywała swoje obowiązki we wspólnocie, ale ani Mesjasz, ani słowa Prawa powtarzane przez siostry i braci nie przynosiły jej prawdziwej otuchy. Kiedy Jan rok później zapowiedział Przejście, poczuła ogromną ulgę. Nie było w niej co prawda szczerej wiary, ale nie było w niej też ani odrobiny chęci do życia. Teraz, ponad rok po Przejściu, jej spokój i szczęście były niezmącone. Słowa Jana stały się Prawdą – Bóg wybawił ją od cierpienia. Oczyścił jej chorą duszę. Codzienne Spotkania podtrzymywały to uczucie pełni w jej sercu, a intuicja podpowiadała jej nieustannie, że nadejdzie chwila, w której spotka się ze swym zmarłym synkiem.