Koty

Ukradłam biblię, czy to grzech? Chciałam ją potem oddać, ale ten ksiądz już nie żył. Zakopałam ją obok jego grobu, ale mam wrażenie, że i tak będę płacić za to do końca swojego życia. Na świecie jest tyle dwuznaczności, żeby być dobrym, trzeba mieć zły humor, albo popełniać błędy. Coś za coś. Ktoś cię pokocha, jeśli zupełnie o sobie zapomnisz i całkiem poświęcisz się jemu. Nie można mieć wszystkiego, coś za coś. Myślałam, że jeśli uda mi się żyć według tego klucza wszystko będzie dobrze.

To był ostatni raz, kiedy wybrałam się na spacer do parku. Tego dnia nikt nie sprzątnął martwych liści i gałęzi i było niezwykle miękko i kolorowo. Liście przyczepiały mi się do obcasów i chwilami wyglądałam jakbym miała płetwy. Płynęłam przez ten park, wynurzając się na krótki moment, kiedy brakowało mi powietrza. Ludzie spacerowali z psami, rzadko sami ze sobą, czy ze sobą nawzajem. Zasadniczo traktowali ten park jak publiczną toaletę dla zwierząt. Patrzyłam na nich i pomyślałam, że nigdy nie chciałabym tak skończyć, jak na przykład ta pani, która gada do pieska. Żal mi jej. Do kota to, co innego.

Więcej do parku nie poszłam, choć wam pewnie by się tam podobało. Mogłybyście się zakopać w tych mokrych liściach, albo wspinać na drzewa. Znając ten wasz przerost ambicji, pewnie musiałabym was zdejmować z najwyższych gałęzi, żebyście tam nie uschły jak te liście. Już widzę jakbyście się uganiały za ptakami, a potem miałabym ich kilka martwych pod nogami, w prezencie. Niestety pozostają wam tylko moje opowieści, może mniej barwne, ale za to o wiele bardziej bezpieczne.

Nigdy nie byłam wymagająca. Wystarczyło mi, że był. Siadał do stołu i zasłaniał się gazetą. Mogłam sobie nawet wmawiać wtedy, że to był ktoś zupełnie inny, ktoś sławny, znany z gazet czy z telewizji, albo ten samotny sąsiad z naprzeciwka, Krzysztof, na którego wszystkie mają chrapkę. A jednak wolałam sobie wmawiać, że to właśnie on, mój własny mąż siedzi ze mną przy stole i je ze mną śniadanie, które misternie przygotowałam. Z pewnością było w tych gazetach coś bardzo ważnego, może sama też powinnam się tym zainteresować, skoro jajka wystygły i potem już ich nie chciał jeść, bo przecież były zimne. To samo było z boczkiem, grzankami i omletem. Te gazety odbierały mu apetyt. Zaczęłam więc przygotowywać zimne posiłki, kolorowe kanapki z twarogiem i rzodkiewką, ale wyschły w końcu, tak samo jak pasztet z królika; płatki kukurydziane też nie były dobrą opcją, bo rozmokły w mleku, miód spłynął z chleba, plasterki szynki zwinęły się w rulony. To nic, ale jednak był. Siadał co rano ze mną do stołu i zasłaniał się gazetą. Wracał zbyt późno, żebym go mogła jeszcze zaczepić pytaniem w stylu „jak było w pracy”, śniadanie było więc ku temu jedyną, niepowtarzalną okazją. Oczywiście zawsze było w pracy tak samo, jego odpowiedzi niczym się od siebie nie różniły i teraz myślę, że może to mu odbierało apetyt, może powinnam była mu tego oszczędzić. Tak, to wszystko na pewno jest moją winą. Nawet ten pasek, na którym się powiesił dostał przecież ode mnie na gwiazdkę. Nie pozwalałam wam go gryźć ani traktować pazurami, bo był bardzo drogi, elegancki, wychodziłam się za nim, żeby pasował do jego ulubionych spodni. I ten kolor skóry tak trudno było dobrać, ani to rudy, ani czekoladowy.

Kładł się spać przecież w osobnym pokoju w piżamie zapiętej pod szyję. Pamiętam czas, kiedy myłam zęby jego szczoteczką i wycierałam się jego ręcznikiem, bo to był jedyny kontakt z jego ciałem, jaki mogłam mieć. Z początku udawał chyba, że tego nie zauważa, a potem zaczął chować przede mną szczoteczkę i ręcznik. Mogłam zrobić cokolwiek, żeby sprowokować jakąś rozmowę, wymianę zdań, ale to wszystko i tak nie podziałałoby.

A przecież mieliśmy jechać na wakacje, wreszcie po dwóch latach udało mu się wziąć urlop. Kupiliśmy bilety, zresztą okazyjnie, sprawiłam sobie nowe bikini, takie, które więcej zakrywa niż kilka lat przed ślubem, żeby mu nie robić wstydu na plaży. Wystarczyło spakować walizki. Już nawet załatwiłam wam nianię. Miała się wprowadzić i karmić i bawić się, żebyście za bardzo nie tęskniły. Przekonywałam ją długo, że wcale nie drapiecie, i nie biegacie po domu ani po meblach o piątej nad ranem, grzeczne kotki.
Wskakiwałyście mu na kolana, a ja widząc jego srogą minę od razu kazałam wam schodzić. Może przesadzałam, przecież taką srogą minę miał zawsze, chyba od urodzenia. Przecież w tej właśnie srogiej minie kiedyś się zakochałam.

Chyba byłam ślepa, powinnam była przecież zauważyć jakąś zmianę. Uparłam się, że nic się nie zmienia, że wciąż jest taki sam i jest tak samo. A przecież w którymś momencie musiało go coś nagle tknąć, coś musiało nagle drgnąć i ja ten moment przegapiłam. Gdybym była uważniejsza mogłabym temu jakoś zaradzić. Ale przecież przyglądałam mu się bez przerwy, wypatrywałam przecież jakieś czułości, jakiegoś przebłysku, nie mogłabym nic przeoczyć. Wydawało mi się, że cieszy się z tego wyjazdu, ale kiedy się nad tym zastanowiłam, uświadomiłam sobie, że on się tylko na niego zgodził, zupełnie przecież bez entuzjazmu. Ale jemu zawsze brakowało entuzjazmu. Nigdy się nie unosił, raczej się nie uśmiechał, trudno było wymagać nagle, że zacznie skakać z radości, najwyraźniej jednak tylko wmawiałam sobie, że się cieszył. Pani psycholog ostatnio wpadła na świetny pomysł, że może po prostu zapomniał o naszym wyjeździe, który planowaliśmy już od pół roku. Może w ferworze życia, codziennych obowiązków zupełnie mu to wyleciało z głowy, choć walizki stały od tygodnia w przedpokoju, a niania przychodziła przecież, żeby się z wami zaprzyjaźnić, a nikt nie bywał w naszym domu od lat, więc trudno byłoby ją przeoczyć. Że to nie było tak, że się zabił na myśl, o nieuchronnym przebywaniu ze mną całymi dniami bez możliwości ucieczki do pracy. Usiłowała mi wmówić, że wizja urlopu z pewnością trzymałaby go przy życiu, że ciężka depresja po prostu zaburzyła mu myślenie i zupełnie o tym zapomniał. Dobra z niej kobieta, próbowała mi pomóc. Każda by się załamała, gdyby wiedziała, że jej mąż woli się zabić niż spędzić z nią urlop. Bała się, że ja też się załamię. Pomyślałam nawet, że żeby ją podtrzymać na duchu, powinnam była wtedy jednak pojechać na te wakacje, żeby się bilety nie zmarnowały, ale wolałam jednak zostać z wami.

Przyglądałam się wam godzinami i nie znajdywałam lepszego zajęcia. Uczyłam się waszych zachowań, gestów, w mig rozumiałam, czego pragniecie. Rozróżniałam kolejne miauknięcia i potrafiłam usłyszeć najcichszy pomruk z drugiego końca mieszkania. Każde wasze zmrużenie oczu miało inne znaczenie, odpowiadałyście mi zwężeniem źrenic. Znałam już pory waszego łaszenia się, potrafiłam przewidzieć amplitudy czułości, schodziłam wam z drogi, kiedy walczyłyście ze sobą czy polowałyście na urojonego ptaka. To tylko ludzie są do siebie tacy podobni, w sumie przewidywalni, wszyscy tacy sami. Czasem mam wrażenie, że różnią się tylko śmiercią. Ten jeden jedyny moment odróżnia ich od siebie, samobójców od chorych na raka, starców od dzieci z wadami genetycznymi. Kiedyś słuchałam ludzi, bo wydawało mi się, że mają coś do powiedzenia, ale w końcu uświadomiłam sobie, że sama mogłam się tego wszystkiego domyślać i że tak naprawdę słowa wcale nie były im potrzebne, że je tylko marnowali, że to, co najważniejsze wykluwało się w najgęstszej ciszy. Już lepiej żeby miauczeli, wtedy może szybciej nauczyliby się wyrażać, co czują i rozumieć, co czuje ktoś inny, zamiast mówić do ścian.

Ludzie przestali mnie interesować. Odłączyłam telefon, nie otwierałam nikomu nawet listonoszowi, wsuwał mi listy pod drzwi. Wyrzucałam śmieci bardzo wcześnie rano, kiedy wszyscy jeszcze spali, żeby nie daj boże nie spotkać nikogo po drodze, bo wtedy trzeba by wymienić jakieś grzecznościowe zwroty i spojrzenia, a nie byłam na to gotowa, mogłabym zacząć pluć lub wymiotować. Zostawiałam mu listę zakupów i przynosił je wracając z pracy, to znacznie ułatwiło mi życie. Czasem, kiedy nie zdążał na czas, lodówka świeciła pustką, a spiżarka była pełna jedzenia dla was, zadowalałam się kocią karmą. Muszę przyznać, że nie jesteście wybredne. Po pewnym czasie przestałam się nawet kąpać, bo niby po co. Ja sama nie czułam swojego zapachu, a nikt inny się do mnie nie zbliżał. Jednak kiedy zaczęłyście mnie lizać swoimi szorstkimi języczkami, zrozumiałam aluzję i wzięłam prysznic. Tuliłyście się do mnie z wdzięczności. Zwierzałam wam się nocami, kręciłyście główkami ze zrozumieniem, patrzyłyście na mnie tymi swoimi wielkimi oczami pełnymi empatii, wzruszało mnie to do łez. Nigdy nie wchodziłyście mi w słowo, a chwilami, kiedy nagle urywałam w połowie, czułam, że i tak doskonale wiecie, co miałam na myśli. Czasem współczułam wam, kiedy siedziałyście całymi dniami na parapecie przyklejone do szyby i tęskniłyście. Nie mogłam zrozumieć, za czym. To przecież były tylko wasze wyobrażenia, za tą szybą nie było nic ciekawszego, ta szyba to błogosławieństwo. Chciałam, żebyście to szybko zrozumiały, ale wy chyba nigdy nie mogłyście się z tym pogodzić.

Wystarczałyście mi w zupełności, ale chwilami, kiedy odwracałyście się ode mnie, opędzałyście się od moich pieszczot, doprowadzało mnie to do furii. Nie mogłam sobie przecież pozwolić na kolejne odrzucenie. Nie mogłam przecież pozwolić na kolejne odrzucenie. Nie potrafiłam walczyć z nim i jego obojętnością, ale gotowa byłam wytoczyć najcięższe działa, żeby zwalczyć waszą niechęć. Pewne sprawy muszą być poukładane, na swoim miejscu, pewne rzeczy są niedopuszczalne. Bo czymże sobie zasłużyłam na takie traktowanie? Niewdzięczne koty.

Może on miał pretensje o to, że za dużo czasu z wami spędzałam i w końcu nawet zaczęłam się do was upodabniać. Przemykałam po mieszkaniu niepostrzeżenie, skradałam się w kącie czy za fotelem. Może inaczej to sobie wyobrażał, że będziemy całe życie sami, w tej naszej dziupli nie przyjmowaliśmy gości, rzadko widywaliśmy się z rodziną, a znajomi zanikali z dnia na dzień stawali się coraz bardziej podejrzliwi, może wcześniej ode mnie wiedzieli, że nic z nas nie będzie. Może cenił sobie to nasze zacisze, ale przecież same do mnie przyszłyście i to on otworzył wtedy drzwi na dwór, wpuścił was do środka, bo strasznie padał deszcz. To on umościł wam legowisko przy kominku i wypełniał miski. Co prawda musiałam go o to poprosić, ale nie wzbraniał się, robił to bez wahania. Nigdy nie miał żadnych pomysłów, nie wychodził z inicjatywą, robił tylko to, co kazałam mu robić. I nie jakimś władczym tonem, ale też nie prosząco, po prostu wydawałam dyspozycje i mogłam liczyć na to, że to będzie zrobione. Nigdy się nie skarżył, ani nie ociągał. Być może mówię o nim teraz jak o jakimś robocie, ale to wszystko prawda, niczego mu nie chcę ująć ani nic dodawać.

Usiłowałam sobie przypomnieć jego ostatnie słowa i naprawdę trudno byłoby przytoczyć jakieś pełne zdanie, bo raczej wypowiadał się rzadko i zwięźle, raczej urywkami, jakby mu się wymknęły, wypadły przez przypadek, bo się zupełnie zapomniał, za słabo przygryzał język. Jedyne, co w końcu odgrzebałam w pamięci to jego rozmowy z wami. Miauczenie, mruczenie i fukanie. Znaczyło to więcej niż słowa. W końcu ze mną w sumie też raczej tak rozmawiał. Kiedy coś proponowałam odpowiadał „yhm”. Kiedy o coś pytałam mówił „hmm”. Przez sen nie chrapał tylko mruczał. Może dlatego wybrał taką śmierć właśnie, przez powieszenie, nie wyskoczył z okna, bo wiedział, że spadnie na cztery łapy.

Podobno koty dobrze wpływają na atmosferę w domu, znajomi mówili „zobaczysz już wkrótce poprawi się między wami”, czyżby faktycznie coś między nami było nie tak? Przecież wcale nie musiał się ze mną żenić, znaliśmy się od dzieciństwa, rosłam szybciej niż jego broda, to, że zmarli moi rodzice nie znaczyło, że musiał się ze mną wiązać na całe życie. Poradziłabym sobie. Może i zachowywałam się jak dziecko, ale już wtedy byłam dorosła. Faktycznie odkąd zamieszkałyście z nami wiele się zmieniło, było cieplej i pełniej. Z przyjemnością wstawałam rano, żeby was nakarmić, wiedziałam, że czekacie przy miskach. Z przyjemnością kładłam się spać, bo wiedziałam, że zaraz zwiniecie mi się w kłębek pod pachą czy kolanem. Z początku niepokoiło mnie to, bo ponoć koty układają się w miejscach, które są chore. Bałam się, kiedy tuliłyście mi się do głowy, usypiając w gnieździe moich włosów, że coś z moją głową jest nie tak, że może zaczynam tracić zmysły. Choć z pewnością nie zmysł dotyku, bo kiedy was dotykałam, błyszczącej miękkiej sierści, ogarniała mnie taka błogość, której nie mogłam przerwać i nie raz udało mi się przez to spalić pieczeń czy ciasto drożdżowe. Nie mogłam przestać was głaskać, nie mogłam oderwać dłoni od tego ciepłego futerka. Faktycznie odkąd zamieszkałyście z nami wiele się między nami zmieniło. Staliśmy się spokojniejsi, schodziliśmy sobie z drogi, nie wpatrywałam się już tak w niego, nie oczekiwałam ciepła, bo przecież miałam was. Czasem jednak myślę, że to wszystko wasza wina, przecież jesteście czarne, a co chwilę przebiegałyście mi drogę. To wy sprowadziłyście na mnie nieszczęście. Tak, to wszystko wasza wina. Zamydliłyście mi oczy. Nie zauważałam jego smutku, choć był na pewno był, pewnie głęboko ukryty. Taki smutek, który nie wypływa ze łzami, nie daje się pokazać, nie zadrżą nawet wargi, ani ręka. Można nadal wykonywać chirurgiczne cięcia, wchodzić w rzeczywistość jak w masło, nikt się niczego nie domyśli, nawet ja. Byłam dobrą żoną, wyrozumiałą. Pozwalałam mu milczeć i się smucić, rozpaczać w samotności. Pozwalałam, żeby cierpiał w spokoju i tajemnicy. Nie upominałam się o miłość, ani o uwagę. To wy jesteście winne, bo skupiłam się na was zamiast na nim. Zapomniałam, że mieszka ze mną człowiek, myślałam tylko o waszych potrzebach, nie swoich. Gdyby was nie było, pewnie wcześniej wyszłyby na jaw pewne sprawy, pewne niedogodności. Pewnie wcześniej by się powiesił.


Mężczyzna

Zawsze byłam silniejsza niż one. Nie mówię twardsza, ale silniejsza. Kiedy trzeba było poprzesuwać ławki, dziewczyny wołały chłopaków, a ja podwijałam rękawy i zabierałam się do rzeczy. Choć to może nie jest najlepszy przykład, bo te ławki wcale nie były ciężkie. One pewnie nie chciały się spocić, albo zburzyć sobie fryzurek, albo wymiąć spódniczek. Mnie to wcale nie przeszkadzało, i nie dlatego, że nie nosiłam spódniczek i kucyków, po prostu potrafiłam to zrobić i wcale nie chciałam, żeby mi chłopaki pomagały. Potrafiłam naprawić rower koleżance, kiedy się wywaliła w lesie. Zaczęła beczeć i przestraszyłam się, że coś jej się stało, ale ona beczała z bezradności. Rozbawiła mnie tym, przecież miała mnie, więc nie wiem, o jaką bezradność jej chodziło. Wkurzało mnie na wuefie, kiedy mówili, że jak na dziewczynę to całkiem niezły wynik. Ja chciałam być dobra w ogóle, nie jako dziewczyna, tylko w ogóle. Chciałam wygrać w ogóle, z chłopakami też, być lepsza od nich. W końcu się udało, skakałam wyżej niż oni i biegałam szybciej. Wtedy pan od wuefu zwrócił mi uwagę, że chyba strasznie chłopaków nie lubię i ciekawe dlaczego. Ciekawe dlaczego tak pomyślał. Przecież bardzo ich lubiłam. No oczywiście nie wszystkich, bez przesady, ale chyba nie chodziło mu o Krzyśka, który jest tak ekstremalnie głupi, że już trzeci raz powtarza klasę, ani Andrzeja, który obmacywał wszystkie dziewczyny, oni byli lubiani tylko siebie nawzajem. Nie mogłam znieść tych uogólnień, kiedy stawiano mnie w jednym rzędzie z panienkami. Lubiłam przecież tańczyć z chłopakami, siedzieć z nimi w ławce i grać w piłkę. Choć na to ostatnie rzadko mi pozwalali, ale czasem dali się namówić. Dziewczynom to się wcale nie podobało, wołały za mną „chłopczyca”, a chłopaki mówiły, że to sport dla facetów i też niechętnie mnie dopuszczali do boiska, choć potrafiłam obronić niejednego gola. Siedziałam wtedy na trybunach sama, dziewczyny po przeciwnej stronie, chłopaki na boisku, a ja sama. Czułam jakbym dryfowała w powietrzu, nad nimi wszystkimi, bez żadnego punktu zaczepienia. Pewnie z tego powodu wysłali mnie do dyrektora, który chyba sam nie wiedział, co powiedzieć i zaczął mi opowiadać o swojej córce, że nie chciałby, żeby ona się tak często zadawała z chłopakami i nie wydaje mu się, żeby moi rodzice sobie tego życzyli.

Ta cholerna polarność. Chyba wszyscy zapomnieli, że to wciąż dwa brzegi tej samej rzeki. Jakby nie było nic, pomiędzy lodem, a ogniem, dnem, a szczytem i nie można było zbudować domu na zboczu wzgórza. Ta wasza polarność, powoduje, że nie ma różnicy między wami, a nimi, traktuję was dokładnie tak samo. Nie widzicie szarości, robiąc czarno-białe zdjęcia do rodzinnych albumów.

Może gdybym chodziła tylko w spodniach i trampkach, i obcięła włosy na krótko, łatwiej by im było to wszystko zrozumieć i wcześniej podpowiedzieliby mi, że są wyjścia z takiej sytuacji i nie musiałabym się męczyć. Owszem wiele mnie to nauczyło, na przykład tego, że nie wszystko jest takie, na jakie wygląda. Niektórzy jednak zdobywają taką wiedzę z książek i przypowieści ludowych, niekoniecznie z życia, ale mnie to nie mogło ominąć w praktyce.

„Bądź mężczyzną”- mówili do siebie nawzajem, a ja marzyłam, żeby mnie ktoś tak zaczarował. Choć kiedy okazało się, że musiałabym pozbyć się piersi, wpadłam w panikę i już niczego nie byłam pewna. Dlaczego zawsze trzeba z czegoś rezygnować? Chciałabym zostać po środku, między dwoma liniami frontu, żeby tylko przestano mnie ostrzeliwać. Wierzę, że kiedyś nastanie pokój i nie będę musiała leżeć nieruchomo z twarzą w ziemi, będę mogła poruszać się swobodnie, spacerować z podniesioną głową. Ale póki co szarpią mnie i popychają z jednj strony na drugą.
„Zachowuj się jak dama”- mówiły do siebie nawzajem, a ja marzyłam, żeby mnie ktoś tak zaczarował. Choć kiedy okazało się, że musiałabym nosić koronki i kolczyki, żeby nie było wątpliwości, wpadłam w panikę i już niczego nie byłam pewna. To jak przeciąganie liny, a ja jestem tą liną.

Bałam się, kiedy pobierali mi krew, że okaże się nagle, że moja prawa strona ma zupełnie inną grupę krwi niż lewa, zupełnie do siebie nieprzystającą jak Rh plus i minus, ale szybko dotarło do mnie, że to nie chodzi tylko o hematologię, i że ten konflikt wcale nie toczy się w moim krwiobiegu, ale zupełnie na zewnątrz.

W sumie pomyślałam, że i tak mam łatwiej, niż gdybym urodziła się wiek temu. Teraz mogę nosić spodnie i krótkie włosy i nie wytykają mnie palcami. Oczywiście mam to szczęście, że urodziłam się w Europie, a nie w jakimś bardziej zacofanym zakątku, gdzie trzeba zakrywać twarz, a męża dostaje się w prezencie na trzynaste urodziny. Swoją drogą ciekawe czy kiedyś znajdę męża. Narazie żaden na mnie oka nie zawiesi, bo nie mam na sobie błyskotek, i panowie raczej wolą się ze mną siłować i dziwią się, że lewą rękę mam taką silną, niż umawiać na randki. Ja też w sumie wolę grać w kręgle niż jeść kolację przy świecach, ale czasem chciałabym po prostu z kimś normalnie porozmawiać. Nie rozumiem dlaczego dla niektórych pewne rzeczy się wykluczają. Oczywiście mogę się postarać, i raz zrobiłam taki eksperyment. Prawie się wtedy wszystko udało. Ubrałam krótką kieckę, czerwone szpilki, pomalowałam paznokcie, usta i rzęsy, i chyba nikt mnie nie poznał, bo zaczęli mnie podrywać. Dopiero kiedy zapaliłam papierosa, on rozpoznał te moje charakterystyczne ponoć gęsty, nigdy nie podejrzewałabym mężczyzn o taką spostrzegawczość. Oczywiście zadzwonił na drugi dzień i zaprosił mnie do kina, ale że przyszłam w dżinsach i bez obcasów i makijażu, to była nasza jedyna randka. Zresztą trudno to nawet nazwać randką, bo siedzieliśmy w innych salach, ja miałam ochotę na inny film, a on na inny, więc się rozeszliśmy. Mieliśmy się potem powymieniać wrażeniami, ale on musiał uciekać, bo jego mama coś się źle poczuła, czy może zostawił włączone żelazko, już nie pamiętam.
Nie chcę w życiu iść na łatwiznę, nie chcę się zadowolić półśrodkami i substytutami, chciałabym wreszcie coś prawdziwego. Ale zdaje się, że nikt nie wierzy, że ja jestem prawdziwa. Myślą, że się kreuję, że udaję kogoś kim nie jestem, nie wierzą we mnie, choć nikt nigdy nie pytał mnie o zdanie. Kobiety myślą, że jestem facetem, a faceci, że jestem gejem. Oczywiście czasem mnie to śmieszy, ale czasem mam swoje słabsze dni. Kiedyś dyskutowałam z gejem, że kobiety są takie piękne, akurat jego nie udało mi się przekonać, ale zwrócił mi uwagę, że mówię o kobietach w trzeciej osobie, jakbym wcale do nich nie należała, więc żebym się nie dziwiła, że inni mają dylematy jak mnie określić.
Oczywiście to wszystko moja wina. Tylko dlaczego koniecznie trzeba kogoś najpierw określić, żeby nawiązać z nim jakikolwiek dialog? Choćby o pogodzie? Dlaczego kobiety nawet rozmawiając o pogodzie z mężczyzną mizdrzą się albo grają niedostępne, a z kobietą po prostu rozmawiają o swojej meteopatii i migrenie? Nie umiem się mizdrzyć, czy to oznacza, że nie jestem kobietą? Mam piersi i noszę dekolty i biustonosze, wcale ich nie bandażuję, żeby nie było widać, czy to oznacza, że nie umiem grać w piłkę ani wymienić koła? Za to powinnam chodzić w butach na obcasie i spódnicach?
Czasem się boję tej samotności, ale na pewno gdzieś są tacy jak ja, takie jak ja. Na pewno kiedyś się okaże, że wcale nie jestem sama. Na pewno w końcu ktoś nie wytrzyma i też przestanie udawać i się przebierać za kogoś kim nie jest i odgrywać teatrzyk dla komfortu całej reszty społeczeństwa. Na pewno w końcu coś się zmieni. Z dnia na dzień jestem coraz silniejsza, i pozwalam sobie na słabość, przestaję się szarpać sama ze sobą. Jestem spokojna. Na razie tylko, kiedy jestem sama.


Szkoła kobiecości

Nigdy nie lubiłam wracać do przeszłości. Uważałam to za bardzo niestosowne. Podobno jednak trzeba z siebie wcześniej czy później pewne rzeczy wyrzucić, bo człowiek sam jeden tego nie udźwignie. Nie chciałam przenigdy robić z kogoś tragarza moich śmieci. Miejsce śmieci jest na śmietnisku, tylko że ja nigdy nie mogłam go znaleźć. Gdzie ludzie zakopują te wszystkie wstrętne wspomnienia, żeby nikt w nie nie wdepnął, żeby się nie unosiły nad tą górą śmieci jakieś toksyczne opary, żeby nie piekły w oczy? Musi być takie miejsce, ale na razie, ja upycham te odpady w sobie. Co nie znaczy, że jestem coraz grubsza – prawda, że one zalegają i przeszkadzają, i uwierają, i zajmują miejsce, ale zżerają za to wszystko inne, i tak naprawdę niewiele mnie już zostało. Tak czy owak, nie zamierzałam się tym przejmować, aż do dziś, kiedy okazało się, że jestem kimś zupełnie innym niż przedtem, że noszę w sobie inne życie i potrzeba dla niego miejsca, żeby go przypadkiem coś nie zeżarło.

Wcale nie chciałam iść do szkoły, ale mama upierała się, że to bardzo potrzebne. Wychowywały mnie one dwie: matka i jej siostra, która wciąż karciła ją za to, że mnie źle traktuje, że nie dość surowo, nie tak jak chciałby tato, który wziął nogi za pas. Za to też się mamie obrywało przy każdej okazji, że nie umiała nawet takiego byle jakiego faceta utrzymać przy sobie i teraz siostra musi jej pomagać, bo inaczej nie miałabym co jeść. Już wtedy mówiłam, że wcale nie chcę jeść. Nigdy nie byłam głodna i ciotka nie musiała się tym wcale martwić, ale znalazłaby sobie inny powód, żeby mamę gnębić. Chciałam się wyrwać z domu, niekoniecznie jednak do szkoły, bo dowiedziałam się, że tam są same panie nauczycielki i tylko jeden pan od wuefu. Nie chciałam więcej ciotek. Mama musiała przestać pracować, bo nie dało się mnie zostawić w przedszkolu z tymi paniami ciociami, które nie potrafiły ci dobrze wytrzeć tyłka i piekło cały dzień. Ryczałam strasznie i zapierałam się kopytami, a matka płakała ze mną.
– Tak, jasne, wy tyle tylko umiecie – beczeć. Myślisz, że bycie kobietą na tym polega, żeby chlipać. Pozwoliłaś facetowi cię zostawić, to teraz musisz być twarda jak facet – pouczała matkę ciotka, a ja wtedy postanowiłam, że już nigdy nie będę płakać. Uwielbiałam za to doprowadzać innych do płaczu, tylko nie moją matkę.

Szkoła okazała się przedszkolem – same pańcie i dziewczynki, które się chwaliły swoimi różowymi zabawkami. A to pachnąca gumka do ścierania, a to nowy piórnik, a to bransoletka z odpustu, a wszystkie inne wtedy skakały wokół jak nawiedzone. Chłopcy nie istnieli. Każdy, który się tylko zaczął jakąś dziewczyną interesować, choćby na dyskotece, kiedy leciał jakiś wolny kawałek i było ciemno, wypadał z gry i stawał się pośmiewiskiem. Chciałam być jednym z nich. Żadnych kucyków, spódniczek ani sandałków, tylko zwykłe portki i korkotrampki. Biegałam z chłopakami, gdzie się dało, a dziewczyny zazdrościły mi, ale niedługo, bo potem się okazało, że mnie od nich nie odróżniali. Po kryjomu przed mamą obcięłam wtedy pierwszy raz włosy na chłopaka i zawsze stawałam po stronie chłopców. Dostałam za to po pysku od ciotki, że wstyd teraz będzie księdza po kolędzie przyjmować z taką maszkarą w domu, ale za to nawet jak był podział na wuefie na chłopców i dziewczynki, to się pan pomylił, a nikt nie zwrócił uwagi.
Od dawna podejrzewałam je o najgorsze. Potrafiły podstawić mi nogę, jak biegłam korytarzem, a potem zwalały na chłopaków. Podobno dlatego, że miałam lepsze stopnie, więc przestałam się uczyć, dopóki mama mi nie powiedziała, że nie tędy droga, a ciotka wytykała, że tępotę mam po matce i niczego lepszego nie można się po mnie spodziewać. Znowu byłam wzorową uczennicą, co mi przysparzało coraz więcej wrogów. Podkładały mi cytrynadę w plastikowym worku na krzesło i kiedy siadłam, spływały mi po nogach te żółte siki. Wszyscy mieli ubaw, nawet nauczycielka. Zawsze potrafiłam się jakoś odgryźć, a to napluć komuś do piórnika, a to nasmarkać, albo nawet zrobić kupę do butów na przebranie, jeśli już któraś wyjątkowo zasłużyła. Znowu wtedy dostało mi się od matki, że przecież tak nie można i że w ten sposób daleko nie zajdę. Przeprosiłam więc i starałam się być miła, a one myślały, że to tylko dlatego, żeby się im przypodobać. Raz dostałam od mamy czekoladkę, taką w sreberku, w kształcie szyszki. W środku był krem kokosowy i ślinka mi leciała na samą myśl o odwinięciu sreberka. Pomyślałam jednak, że to będzie takie najwyższe poświęcenie, a więc same dobre rzeczy z tego muszą wyniknąć, i oddałam takiej jednej, co siedziała obok w ławce.
– Patrz, sama nie zjadła, tylko mnie dała – powiedziała wtedy do drugiej.
– Podlizuje się! – Wytykały mnie – lizusa – palcami na każdej przerwie i naśmiewały się strasznie.
Teraz, kiedy to wspominam, to dobrze wiem, co zrobiłabym z tą szyszką. Zdjęłabym sreberko, zwinęłabym je w rulonik i wsunęła jej w ucho tak głęboko, żeby od swoich pisków ochrypła, a potem zrobiłabym w szyszce małą dziurkę i wyssałabym kokosowy krem, a w końcu schrupałabym ciemną czekoladę. Byłaby to jedna z pyszniejszych rzeczy, jakie kiedykolwiek bym zjadła, jestem pewna.
Ale zamiast tego zrobiłam straszną głupotę, a one śmiały się ze mnie i znów podstawiały mi nogi, kiedy się ścigałam z chłopakami na przerwie. Że też oni nigdy nie stanęli w mojej obronie, mówili, że kobiet się nie bije nawet kwiatkiem. Za to ja wracałam z siniakami i leczyłam strupy przez cały rok szkolny, bo one nie potrzebowały kwiatka. Cztery mnie trzymały, a jedna kłuła cyrklem, bo nie mogły znieść tego, że ja nigdy nie beczę.
Tylko chłopcy mieli uwagi w dzienniczkach, że się biją, popychają i plują, dziewczynki były grzeczne, bo nosiły spódniczki i kokardki. Tylko chłopcy mieli uwagi w dzienniczkach i ja. Dumna z tego byłam w pewnym sensie, to był pierwszy krok na drugą stronę.

Poprosiłam raz chłopaków, żeby spuścili manto takiej jednej, co najbardziej mi za skórę zalazła, a właściwie dwóm, bo przecież one zawsze parami – papużki nierozłączki – chodziły. Zwykłe zlecenie, chłopaki umawiali się pod szkołą i potem w parku dopadali ofiarę i po sprawie, zgarniali zapłatę i już. Ale tu się okazało, że sprawa nie jest taka prosta, że dziewczyny się nie bije i już. Raz widziałam jednego z nich przecież, jak dziewczynę kopał, ale tłumaczył się potem, że to jego siostra była i że to co innego. Nie miałam więcej argumentów, żeby ich przekonać. Słabizny jedne, cieniasy, cały szacunek prawie do nich straciłam i już więcej z nimi na boisko nie poszłam. Zresztą chyba cieszyli się z tego, bo jak graliśmy w piłkę, to ich rozpraszałam, zawsze jakoś niechcący mnie za cycka któryś złapał i potem do końca meczu nie mógł się na grze skupić i cała drużyna na tym traciła.

Tak bardzo chciałam w końcu być grzeczna, ale zaczęłam dorastać. Kiedy dostałam pierwszej miesiączki, jakby skończył się dla mnie świat. Najpierw nie przyjmowałam tego do wiadomości, ale jak już mi spodnie przemokły i umazałam całe krzesło, matka się na mnie rzuciła szczęśliwa. Tuliła mnie mocno i całowała, i dała mi paczkę waty. Nie wiem, z czego się tu cieszyć, to taki moment przecież, że czy chcesz, czy nie, zawsze musi nastąpić, więc żadna nagroda to nie jest, ani wyczyn. Tym bardziej, że ja wcale nie chciałam, więc porażka to była dla mnie na całej linii.

Miałam nadzieję, że w liceum będzie lepiej. Ciotka mamrotała coś pod nosem, że lepiej iść do takiej szkoły, która daje zawód, więc wtedy wybrałam mechanika samochodowego, to zaczęła znów nadawać na mamę, że mnie tak tego ojca brakowało, że teraz chcę być wszystkim, co męskie.
– Żeby choć jakieś portki się od czasu do czasu po domu zakręciły, ale tu tylko głuchy sąsiad zagląda, jak piec wysiądzie, jak rura pęknie, jak się antena urwie. Dla dziecka chociaż byś się postarała, żadnego przykładu nie dajesz, jeszcze lesbijką zostanie, bo faceta na oczy nie widzi.

Z tego jednego miałam dziką satysfakcję, że ciotka nic o życiu ani o mnie samej nie wiedziała. W życiu lesbijką bym przecież być nie mogła, bo na widok kiecek dostawałam drgawek i chciałam te wszystkie dziewczyny podusić, również za te obcisłe golfiki, co tak podkreślały biust i wyróżniały je z tłumu. Ja nosiłam szerokie spodnie i luźne koszule i nawet na komunię nie pozwoliłam sobie przekłuć uszu. Matka pouczała mnie, że choćbym im wszystkim te kucyki poucinała i kokardki z czółenek poodrywała, i lakier do paznokci zmyła, to i tak nie będą inne. Wiedziałam o tym i dlatego wolałam się trzymać z daleka. Ale ciotka wymyśliła, żeby mnie do szkoły dla dziewcząt posłać, gdzie się mną siostry zakonne zajmą, a ksiądz – prawdziwy mężczyzna – mądrości nauczy. Wtedy już powiedziałam, że wolę iść do szkoły gastronomicznej, bo przynajmniej jakiegoś kucharza poznam, a nie tylko pomyje. I tak było: kucharz mieszał w garnku i solił, a myśmy ziemniaki obierały, kurczaki patroszyły, pierogi lepiły, które on potem tylko omastą ze skwarkami polewał i na talerzu podawał jako „specjalność szefa kuchni”. Dziewczyny dałyby się za tego szefa kuchni ze skóry obrać, do tego stopnia, że ja, choć nie byłam tą konkurencją zainteresowana, nie zdołałam ich o tym przekonać, wciąż podejrzewały mnie o wszystko. On, niestety, lubił mnie najbardziej, bo się nie mizdrzyłam, a jak mu powiedziałam, że to jego lubienie mi tylko przysparza kłopotów, to się chciał jeszcze bardziej przed nimi pokazać i zaczął mnie sadzać najbliżej siebie.
Szkoła średnia to nie podstawówka, i metody tu też były bardziej wyrachowane. Dziewczyny biły tak, żeby nie było znać, zacierały ślady. Raz wsadziły mi głowę do kosza z podpaskami. W kuchni mściły się w ten sposób, że wrzucały na rozpalony tłuszcz mokre warzywa, tak żeby mnie opryskać. Miałam bąble, a ciotka narzekała, że nawet w kuchni nie umiem sobie poradzić. Kiedy dyrektorce w końcu to wszystko opowiedziałam, wysłała mnie do psychologa szkolnego, że mam widocznie coś takiego w sobie, że innych prowokuję. Wtedy po raz pierwszy dowiedziałam się, że mogę być chłopakiem, jeśli tylko chcę. Z tej radości nie miałam okresu przez kilka miesięcy, ale okazało się, że to o niczym dobrym nie świadczyło. Przeleżałam w szpitalu kilka tygodni, a tam same pielęgniarki i tłuste łapy lekarzy na ich pośladkach.

Mama płakała, że nie skończę w końcu żadnej szkoły, ale ja ją uspokajałam, że przecież już jedną skończyłam. Ciotka od razu się wtrąciła, że tylko dlatego, że wszyscy chcieli się mnie pozbyć. Jest to jakiś sposób i wiedziałam, że średnią szkołę też skończę. Dla mamy. Trafiłam w końcu do ogólniaka, i tam ogólnie było okej. Dziewczyny miały raczej problemy same ze sobą, kłóciły się z Bogiem, popadały w anoreksję i ćpały, bo się bały, że nie dostaną się na studia. Ja miałam spokój. Nikt mnie nie zapraszał na prywatki ani na grilla, a jak była wycieczka klasowa to zawsze się potrafiłam rozchorować. Raz tylko nie udało mi się wywinąć, pojechałam ze wszystkimi w góry. Dziewczyny rzucały we mnie rzepami, żeby mi się wczepiały we włosy. Cały wieczór nie mogłam ich rozczesać, pani nauczycielka niby mi pomagała. Miałam położyć głowę na jej kolanach i uspokoić się, a ona swoją szczotką do włosów czesała powoli, cierpliwie. Wiedziała przecież, że chryja z tego może być niezła, jeśli włosy trzeba będzie obciąć. No i trzeba było, ale obeszło się bez chryi. Ja zawsze chciałam te kłaki obciąć, ale mam nie pozwalała, żebym nie wyglądała jak chłopak, więc na dobre mi to w sumie wyszło, ale nauczycielka mogła mieć za to jakieś nieprzyjemności. Czy ja za dużo wymagałam?

Nauczycielki przyglądały mi się bacznie, a ja tak strasznie chciałam być niewidzialna. Pan od historii pewnego dnia zaproponował mi udział w olimpiadzie, że mi pomoże, przyniesie materiały i że mnie przygotuje. Zauważył, że wyjątkowo interesuję się bitwami i wojnami i że mam potencjał, który trzeba wykorzystać. Zostawałam po lekcjach, ale okazało się, że chciał inny mój potencjał wykorzystać, a przygotować mnie chyba do życia w rodzinie. Może i chciał się ze mną ożenić, w końcu byłam już prawie pełnoletnia, a on nie miał obrączki, przynajmniej na palcu. Ja jednak wcale nie zamierzałam być żadną żoną, jak moja mama.
Moja ciotka, kiedy jej to opowiedziałam, to się na mnie wydarła, że będę całe życie sama jak moja matka, a nawet nie mam siostry. Zupełnie jakby zapomniała, że i ona nie ma nikogo oprócz nas, że żaden facet na nią nie popatrzył od stu lat chyba, że nawet sąsiad, jak go wołała do pękniętej rury, którą sama przebiła nożem, albo w piecu coś poprzestawiała, żeby przyszedł naprawić, nie potrafił podnieść wzroku i spojrzeć na nią powyżej fartucha, i że sama żadnej szkoły nie skończyła.
– Nie wiem, po co tacy ludzie się w ogóle rodzą! – Krzyczałam wtedy, ale matka kazała mi to wypluć natychmiast. Splunęłam przed siebie, a że ciotka stała naprzeciwko mnie, to się załapała, a ja znów miałam przechlapane. Przepraszać ciotkę to najgorsza kara na świecie, ale musiałam. Dla mamy.
Potem się okazało, że moja mama jest nauczycielką, ale że w szkole pracowała tylko pierwsze dwa lata, dopóki nie poznała ojca. Potem tak się w nim zakochała, że nie mogła robić nic innego, tylko go kochać i czekać z obiadem, aż on wróci z pracy. Widocznie kiedyś wracał.
Namawiałam ją, żeby znów poszła do szkoły, że tam tyle zła się dzieje, że potrafiłaby tym dziewczynom do rozumu przemówić, ale opierała się bardzo. Myślę, że sama mogłabym zostać nauczycielką, gdybym wtedy znów nie wyleciała ze szkoły za to wypracowanie o miłości, czyli o panu od historii. Wydało się wtedy, że pani od polskiego bardzo go kochała, pewnie tak, jak moja matka ojca, i chciała się mnie pozbyć na wszelki wypadek, gdyby mi się czasem zachciało za niego wychodzić za mąż. Pytała mnie na każdej lekcji, aż w końcu, jak zabrakło rubryk w dzienniku na te wszystkie pały, to zaczęła mi wpisywać uwagi: a to, że żuję gumę, chociaż tylko przełykałam ślinę, a to, że nie uważam, chociaż nic się nie działo, a to, że kradnę kredę, chociaż zjadł ją Paweł, bo on był wtedy dyżurnym, a to, że mam odklejoną podeszwę od pantofla.

Niektórzy kończą szkoły jedna po drugiej i nie jest to dla nich jakiś wielki wyczyn. Dla niektórych koniec wakacji to nie była wielka tragedia i nie usiłowali też połamać sobie nóg na nartach, byle tylko nie chodzić do szkoły. Niektórzy mogli wybierać, z kim będą siedzieć w ławce, i nikt im nie wkładał zgniłych jajek do butów. Niektórzy mieli pamiętniki i każdy im się chciał wpisać: „Na górze róże, na dole fiołki, kochajmy się jak dwa aniołki”, a ja nie pragnęłam mieć żadnego pamiętnika, bo chciałam o tym wszystkim zapomnieć. A teraz nagle ktoś mi każe sobie to przypominać i rozgrzebywać, bo inaczej odbierze mi dziecko. Powiedziałam, że nie puszczę go do żadnej szkoły, że będzie się uczyć w domu, moja mama nauczycielka z pewnością mi pomoże. Mnie nauczyła wiele dobrych rzeczy, na przykład, jak wykończyć moją ciotkę: nie reagować, traktować ją jak powietrze, udawać, że jest szafą na rupiecie. No i udało się. Zaczęła w końcu gadać sama do siebie i ją zamknęli. W szkole nauczyłam się dużo, ale dużo złego. W szkole uczyły dzieci. Nauczyciele nie mieli nic do powiedzenia. Potrafili tylko stawiać dwóje i mieć pretensje do rodziców albo o to, że nie ma się rodziców i oni przez to nie mogą zrealizować programu, bo są problemy z koncentracją i przystosowaniem. Raz na ławce wyryłam napis, że nienawidzę szkoły, i za karę musiałam napisać sto razy, że kocham szkołę. Jakby to cokolwiek miało zmienić. Mój ojciec też pisał listy do mamy o tym, jak bardzo ją kocha, i co jej z tego przyszło?

Ostatnio mnie zapytała:
– Gdybyś mogła wrócić do czasów szkolnych… wyobraź sobie, że jesteś, dajmy na to, w trzeciej klasie szkoły podstawowej, znasz już dzieci, uczyłaś się z nimi przez ostatnie dwa lata, teraz zaczyna się nowy rok szkolny. Pani podaje wam plan lekcji na pierwszy semestr… jak się czujesz?
I jak ja sobie wtedy pomyślałam, że nagle muszę wracać do czasów szkolnych, wyobraziłam sobie, że znowu jestem w trzeciej klasie szkoły podstawowej, znam już dzieci, uczyłam się z nimi przez ostatnie dwa lata, teraz zaczyna się nowy rok szkolny, pani podaje nam plan lekcji na pierwszy semestr… zemdlałam, na samą myśl krew mi z mózgu odpłynęła cała, albo to chyba mózg mi po prostu odpłynął do pięt, bo miałam mokre skarpetki. Gdy mnie docucili wreszcie, to się okazało, że się zsikałam z tego wszystkiego. Nie dość, że zemdlałam, to jeszcze się zsikałam. Ciotka to by miała ze mnie ubaw.
Na szczęście takie powroty do przeszłości są niemożliwe, tylko tym bardziej nie wiem, po co mi matka takie pytania zadawała.
– Gdybyś mogła coś zmienić teraz w tej swojej przeszłości, to co byś zmieniła?
– Wszystkim dziewczynkom bym poodrywała rączki z tymi bransoletkami i pierścionkami, których ja nigdy nie miałam, a niektórym nawet nóżki w tych lakierkach z kokardkami, żeby mi więcej nóg nie podkładały, i języki, żeby mnie swoim paplaniem nie doprowadzały do szału. I pani nauczycielce wsadziłabym ten jej wskaźnik, a nawet całą tablicę, w tyłek, żeby nim tak nie zarzucała z zadowolenia, że moja mama znów będzie płakać na zebraniu. Tak to jest, jeśli kobieta nie ma mężczyzny, może tylko płakać, bo nic dobrego z tego nie wyjdzie, nauczycielka była o tym święcie przekonana, sama niejedno wiadro łez przecież wylała. I pana od historii bym ożeniła z kimś zupełnie innym, a najlepiej z facetem, żeby te wszystkie nauczycielki się zapłakały na śmierć. Głupie kwoki, świata poza nim nie widziały, bo miał willę za miastem i samochód i lubił małe dziewczynki.
– A co byś zmieniła w sobie, żeby szkoła nie była dla ciebie taka straszna?
– Płeć. Chciałabym być wielkim, rosłym chłopem z zakazaną mordą. Niechby któraś podeszła…

– Czy może pani sprawić, żeby moje dziecko było wielkim, rosłym chłopem? Wtedy puszczę je do szkoły.
Bo kiedy widzę teraz na ulicy uśmiechnięte małe dziewczynki w białych podkolanówkach, granatowych plisowanych spódniczkach z tornistrami na plecach, to mi ich żal potwornie, bo przecież kiedyś będą musiały za to zapłacić.
A kiedy widzę na ulicy małe dziewczynki w białych kolanówkach, granatowych plisowanych spódniczkach z tornistrami na plecach, to tym bardziej mi ich żal, bo przecież wcale taka szkoła im nie jest potrzebna.

Monika Mostowik – Trzy opowiadania (vol. 2)
QR kod: Monika Mostowik – Trzy opowiadania (vol. 2)