Ostrożniej! Nie musicie mną tak szarpać! Czy nie widzicie, że jestem raczej w kiepskiej formie? Ramię naderwane, a z nogi wystaje kość. Ledwie się trzymam, a wy do mnie z łapami. Czy zapomnieliście, z kim macie do czynienia? Wprawdzie mamy już rok 987, a ja od dziewięciu miesięcy nie żyję, ale to wciąż ja. Papież Formozus. Biskup Rzymu. Wikariusz Jezusa Chrystusa. Najwyższy Biskup Kościoła. Następca i Książę Apostolski. Patriarcha Świata. Może więc jednak delikatniej?

Cóż to właściwie za okazja, że wyciągacie mnie z grobu? Z objęć Pana Boga? Wiem, nie powinienem zadawać takich pytań. Przecież jestem martwy. I nikt mnie nie słyszy. Mimo wszystko chciałbym wiedzieć, co robi mój trup w tym rzymskim kościele i czemu zebrało się tyle osobistości. Oprócz diakonów, widzę również biskupów, a nawet… No proszę, oto jeden z moich następców, papież Stefan VII we własnej osobie! Dwóch pomocników ubiera mnie właśnie w pontyfikalne szaty. Miło z waszej strony. Od razu mi cieplej. Zwłaszcza, że z szat, w których mnie grzebano, zostały strzępy. Włosy przerzedzone. Po skórze w kilku miejscach nie ma już nawet śladu i między piszczelami hula wiatr. To jednak nie wszystko. Proszę spojrzeć. W moim prawym oku zadomowiło się robactwo. Więc mogę patrzeć tylko lewym. I już. Szaty założone. Mitra zatknięta na wytarty czerep. Za chwilę sadzają mnie na tronie. Tylko powoli! Czy nie rozumiecie, do cholery, że jestem w rozsypce? Proszę bardziej w bok, żebym się nie zsunął. Dziękuję. Jeszcze głowa. Zróbcie coś, żeby nie opadała mi tak ciągle na klatkę piersiową. Odchylcie może do tyłu. O, tak jest dobrze. Teraz mam przed sobą cały kościół i wszystkich zgromadzonych.

Papież Stefan VII zaczyna przemawiać. Na początek formalności. Zebraliśmy się tutaj… Ja, biskup Rzymu… I tak dalej. Nudy. Potem coś o polityce i wyższej konieczności. Trochę już zaczynam przysypiać, ale po kilkudziesięciu minutach przechodzi w końcu do meritum. I właśnie dlatego, mówi, niezbędne jest szczegółowe zbadanie działań obecnego tu papieża Formozusa zarówno przed objęciem pontyfikatu, jak i w czasie jego posługi w Stolicy Piotrowej. Że co? Proces? Szczęka opada mi w dół. Tego się nie spodziewałem. A już na pewno nie po śmierci. Okazuje się, że w moim imieniu będzie przemawiał adwokat. Zerkam lewym okiem, bo w prawym robactwo, i rzeczywiście, stoi obok mnie jakiś diakon. Blade toto. Zgarbione. Może chore? Mniej w nim życia niż we mnie.

No ale chyba nie mam wyboru. Słucham więc z uwagą. Pierwszy zarzut dotyczy mojego rzekomego krzywoprzysięstwa. Stefan grzmi właśnie, że jest to nie tylko grzech w oczach Boga, ale i poważny występek przeciw kościołowi. No, moi drodzy, myślę sobie, żadnego krzywoprzysięstwa nie było. Owszem, kiedy w roku 878 zostałem przeniesiony do stanu świeckiego, przysięgałem, że więcej o godności kościelne ubiegał się nie będę. Pamiętam. A przysięgałem na cztery Ewangelie, krzyż Chrystusowy, sandały Pana i relikwie Apostołów. Zdaję sobie sprawę, że na pierwszy rzut oka nie wygląda to najlepiej. W końcu kilka lat później ponownie zostałem biskupem. Ale przecież w roku 882 papież Marynus I zdjął ze mnie ekskomunikę i zwolnił z przysięgi. Drogi Stefanie, chyba zdajesz sobie sprawę, że Twój zarzut jest zatem bezpodstawny? No, dalej, mój adwokacie, odpowiedz coś papieżowi. Co? Jak to? Przyznajesz mu rację? Co za osioł z ciebie. Gdybym tylko mógł wstać, kości bym ci porachował!

Ale oto słyszę drugi zarzut. Stefan VII wygłasza właśnie płomienną mowę na temat moich rzekomo niezdrowych ambicji. Że zostałem papieżem, liżąc dupę Gwidonowi ze Spoleto. Zebrani biskupi słuchają ze spuszczonymi głowami. I dlaczego tak chciwie uzurpowałem sobie prawo do Stolicy Apostolskiej, pyta retorycznie Stefan, mierząc we mnie kościstym palcem. I czy nie wystarczyło mi, że byłem już biskupem Porto. Ależ Stefanie, odpowiadam w myślach, któż z nas nie ma ambicji, by stać się następcą świętego Piotra? By pokierować tą wielką, wspaniałą instytucją? Zwłaszcza w tak burzliwych czasach, gdy na dworach Italii intryga goni intrygę. Gdy nie wiadomo już, z kim się układać. Z Gwidonem ze Spoleto czy z Berengarem z Friulu? Drogi Stefanie, nie wszyscy się do tej roboty nadają. Ja się nadaję. Nie odmówisz mi chyba politycznych talentów? No, zdaję sobie sprawę, że głównym zadaniem papieża jest służba Bogu, ale czyż nie najlepiej służy się Bogu, kiedy kościół jest silny i nie daje sobą pomiatać władcom świeckim?

Nie odpowiesz nic, Stefanie? Od razu przechodzisz do trzeciego zarzutu? Cholera! Mów! Słucham z pokorą, choć cały jestem już mocno roztrzęsiony. Robactwo ucieka mi przez oczodół, a szczęka wyskoczyła z prawego zawiasu. Że niby naruszam kościelne kanony. Taki zarzut. Że zgodnie z ustaleniami soboru nicejskiego biskupowi nie wolno przenosić się z jednej diecezji do innej. A ja się przeniosłem. Stefanie, to już jest doprawdy żałosne. Przecież nikt tej zasady nie przestrzega! Wszyscy tylko węszą, gdzie bogatsze biskupstwo, gdzie ciekawsze perspektywy. I hyc, do kolejnej diecezji. Czy ty, Stefanie, nie byłeś zresztą biskupem Anagni, zanim przeniosłeś się do Rzymu? No właśnie. Przyganiał więc kocioł garnkowi. Twoje zarzuty są absurdalne. Mam już dość! Zwłaszcza, że makabreska trwa już trzy dni. Jestem zmęczony i zniesmaczony. I nie, nie mam much w nosie. Nic mnie również gryzie. Kipi we mnie zwykła, ludzka wściekłość!

No, wreszcie wyrok. Ile można! Na adwokata nie mogłem liczyć. Nędzny figurant. Mimo wszystko mam nadzieję, że przyjmą moje argumenty. Wprawdzie nie wypowiedziałem ich na głos, ale wydają się tak oczywiste, że o czym tu mówić. I już. Czytają. Że co?… Jestem winny wszystkich stawianych mi zarzutów! Kurwa mać! Kto to słyszał, żeby tak się obchodzić ze zmarłym! To jednak nie wszystko. W związku z takim obrotem spraw Stefan VII każe anulować wszystkie moje akty i święcenia. Nie było tego dużo. W końcu papieżem byłem tylko rok. Ale zawsze to jakiś dorobek. Ach, więc chodzi o Arnulfa z Bawarii? Tego, którego namaściłem na cesarza. No tak, mogłem się domyślić, że zależy ci tylko na tym, aby się na mnie zemścić. Że stąd cała ta szopka.

Cóż jednak moje lewe oko widzi, a co małe oczka robaków w prawym oczodole również zauważają? Oto zebrani podpisują dekret o mojej ponownej detronizacji. Tego już za wiele! Hola, gdzie z tymi łapami? Jestem wrażliwym nieboszczykiem. Trupem, ale jednak humanistą. Proszę mnie więc nie traktować jak ostatniego ścierwa! Do nich jednak nic nie dociera. Dobierają się do mnie w kilku. Najpierw jeden odrąbuje mi trzy palce. Te, którymi udzielałem błogosławieństw. Aj, to nie było przyjemne! Potem zrywają szaty, jak z jakiejś wiejskiej dziewki, jak z byle ministranta, i spychają z tronu. Wszystko mnie boli. Głowa mi pęka, dosłownie, i słyszę, jak piszczel łamie się z trzaskiem. Ktoś zakłada na mnie brudne łachmany. Ktoś inny ciągnie mnie za nogi w stronę wyjścia.

Opuszczamy kościół. To znaczy oni wychodzą, a ja zostaję wyciągnięty. Na zewnątrz tłumie gapiów. Umorusane dzieci pokazują na mnie palcami. Jakaś zatroskana staruszka przed swoim domem wykonuje powoli znak krzyża. Czy wyglądam aż tak źle? Nie wiem nawet, gdzie mnie ciągną. Może chcą na pośmiewisko wystawić? No, niech ja cię dorwę, Stefanie, w zaświatach. Nogi ci z dupy powyrywam, psy tobą nakarmię. Tymczasem mojemu oku ukazują się kolejne ulice Rzymu. Staram się myśleć o czymś przyjemnym. Jaka piękna zima. Śnieg lekko prószy. Chmury sypią się na obłąkane twarze mieszkańców wiecznego miasta. Zapada noc na planecie.

Trafiam do dołu ze zwłokami biedaków. No trudno. Jeśli taki gest sprawi ci, Stefanie, radość… Jeśli widok mojego trupa wśród innych trupów uspokoi twoje zbiedzone serce… Niech tak będzie. Przyjmuję swój los z pokorą. O, jak dobrze być znów w ziemi. Widzieć, jak kolejne porcje piachu zasypują moje umęczone ciało. Jeszcze tylko kilka ruchów łopatą. I już. Nie widać nieba. Ciemno wszędzie, głucho wszędzie. Co za ulga.

Mija kilka dni. Nie wiem dokładnie ile, bo będąc na swoim miejscu, czyli w grobie, znowu czuję coś na kształt szczęścia. A szczęśliwi czasu nie liczą. Leżę sobie w całkiem wygodnej pozycji. Rozkładam się pomału, gdy wtem czuję na ramieniu czyjąś rękę. Won, zboczeńcu do świata żywych! Z trupami ci się zachciało, nekrofilu? Próżno jednak się trzęsę. Łobuz nie chce się odczepić. I oto zostaję po raz kolejny odkopany. A nade mną, ho ho, sam Stefan VII. Papieżyna od siedmiu boleści. Co tym razem? Czyżby kolejny proces? Nie żyć dobrym ludziom nie dajesz. Spokojnie w proch się obracać nie pozwalasz. Patrzy na mnie. Przewierca wzrokiem. Przygląda się mojego lewemu oku i liczy robaczki w prawym.

Drapie się chwilę po głowie i nagle mówi. Do Tybru z nim!

Więc mnie wloką. Przywiązują mi do pasa kawał żelastwa i wrzucają do rzeki. Powoli opadam na dno. Kto wie, może przyjdzie mi się tu spotkać z Maksencjuszem. Pamiętacie? Kiedy walczył z Konstantynem w 312 roku, okazało się, że Most Mulwijski jest częściowo zburzony. Kazał więc zbudować most pontonowy na łodziach, ale jego oddziały ogarnęła panika. Most pękł, a Maksencjusz i jego żołnierze wpadli do Tybru i utonęli. Och, ileż ofiar przez stulecia pochłonęła zresztą ta rzeka! W starożytnym Rzymie wrzucano tu skazańców. Ale zdarzały się też zabójstwa i przypadkowe tragedie. Mężczyźni, kobiety, dzieci. Osoby w każdym wieku. Liczę więc na wiele interesujących spotkań.

I już. Jestem na dnie. Pustawo. Innych trupów nie widzę, więc chyba jednak przyjdzie mi tu spędzić jakiś czas samotnie. Mijają miesiące. Robaczki z mojego prawego oka zdążyły już się wynieść, więc teraz straszę ryby pustym oczodołem. Dolna szczęka też się gdzieś niestety zawieruszyła. Straciłem również kawałek nogi. Ech, minęły czasu splendoru. Ani się nieboszczyk nie obejrzy, a kolejne części ciała znikają bez śladu. Dużo rozmyślam przez ten czas. Może miał rację Stefan, że tak mnie potraktował. Zasłużyłem sobie. Nie można bezkarnie zajmować się polityką.

Było tak. Papieżem zostałem dzięki wsparciu Gwidona ze Spoleto. Nie miałem więc wyjścia. Musiałem mu się odwdzięczyć, koronując na współcesarza jego syna Lamberta. Tymczasem Gwidon toczył walkę o władzę z Berengarem z Friulu. Byłem tak zmęczony ich kłótniami, że zacząłem szukać poparcia u króla wschodnich Franków Arnulfa. Poprosiłem go, by siłą przejął władzę w Italii. Na co Arnulf przystał. Sprzymierzył się z Berengarem i ruszył na Rzym. W ramach prezentu za ten skromny gest namaściłem go więc na cesarza. Arnulf był już w drodze do Spoleto, ale dopadła go choroba i musiał zawrócić do ojczyzny. Dynastia spoletańska zaczęła więc odzyskiwać wpływy, a mnie dopadła depresja. Wiedziałem już, że jestem skończony. Tak się bałem zemsty Spoletan, że ze strachu wyzionąłem ducha. Po mnie papieżem został Bonifacy VI. Niestety zmarło się staruszkowi po dwóch tygodniach. W dosyć niewyjaśnionych skądinąd okolicznościach. Bonifacego zastąpił z kolei nasz Stefan. Stefan, którego osobiście konsekrowałem niegdyś na biskupa Anagni, ten niewdzięcznik, który tak głęboko wlazł w dupę Gwidonowi, że wystaje z niej już tylko stuła. Ale cóż, ma swoje racje.

Czuję, że ktoś mnie wyciąga z dna Tybru. No nie, znowu? Piach nasypuje mi się przez oczodół do głowy, ręce zaplątują mi się w rzeczne rośliny i stare sieci rybackie. Nie, tym razem to nie Stefan ze swoją ponurą świtą. Pustelnik jakiś? Cholera go wie. Brodaty poczciwiec przejął się najwyraźniej moim losem i oto postanawia mnie pochować na brzegu rzeki. Mówi, że Stefan VII już nie żyje. O, to ciekawe. Szkoda, że nie przyszło się nam spotkać pod ziemią albo na dnie Tybru. Już ja bym mu powiedział, co o nim myślę. Okazuje się, że mój proces wywołał oburzenie wśród ludu rzymskiego. Zaczęły się zamieszki. Na dodatek w międzyczasie zapadła się Bazylika Laterańska, przedziwny znak, jakby od samego Boga. W sierpniu 897 roku, po kilku miesiącach walk papież Stefan VII został więc uwięziony i uduszony. Nie nacieszył się zbytnio władzą. Podobno teraz papieżem jest Roman, brat Marynusa I.

Mijają kolejne miesiące. Niewiele już ze mnie zostało. Coraz mniej jestem do siebie podobny. Same kości. A taki byłem kiedyś piękny. Czy wciąż mam prawo nazywać siebie Formozusem? Leżę sobie pod ziemią, wsłuchuję w szum pobliskiego Tybru, aż tu nagle czuję, że ziemia się nade mną rozstępuje. Cholera, czy ja już nigdy nie zaznam spokoju? Odkopują mnie. Gdzieś wiozą. Ale cóż to? Tym razem Bazylika Świętego Piotra. Pięć gwiazdek. All inclusive. No, w końcu mam osobistą kryptę. Okazuje się, że zorganizował mi ją Teodor II. Podobno jako jedyny wstawiał się za mną podczas synodu. Dobry człowiek. Szkoda, że załatwiając mi tak uroczysty pochówek, narazi się Spoletanom, którzy już niedługo przygotują na niego zamach.

Odtąd spoczywam już w spokoju. Mimo całego zła, którego zaznałem, niczego jednak nie żałuję. W końcu mało kto ma możliwość przeżyć tyle po śmierci.

Marcin Orliński – Życie pozagrobowe
QR kod: Marcin Orliński – Życie pozagrobowe