I

Zamiatacz. Lato.
Zapala się mała lampka wisząca na ścianie.
Obszerny, ale niski pokój. Małe, kwadratowe okno wycięte w bardzo grubych murach. Na zewnątrz okna majaczą na wpół przymknięte, drewniane okiennice. Za oknem ciemność.
Na podłodze grube, niekształtne płytki o ciepłym kolorze spalonej, pomarańczowej ziemi.
Krzywe, do tego nierówno otynkowane ściany podtrzymują niskie, ciężkie sklepienie.
W ścianach wnęki, niektóre zasłonięte dębowymi drzwiczkami, inne tylko prostym, szarym płótnem zawieszonym na drewnianych kółkach.
W rogu, blisko okna drewniane łóżko z wysokim siennikiem. Na łóżku leży Zamiatacz. Nad łóżkiem zapalona lampka.
Przy łóżku taboret o krótkich, grubych nogach. Na taborecie złożone w nieregularną kostkę ubranie. Koło taboretu stoją buty.
W rogu, po drugiej stronie okna, stoi drewniany stół o krótkich, kwadratowych nogach i grubym, ciężkim blacie. Przy nim dwa proste, kuchenne krzesła.
Zamiatacz wstaje. Podchodzi do okna, odkręca zaczepione na hakach sznureczki od okiennic, pociąga sznurki do siebie i przymyka skrzydła okiennic.
Jest ciemno, cicho i zimno.

Kiedy tak patrzy się w ciemne, ciche, zimne, nocne niebo, człowiek mimowolnie zastanawia się jak by to było, gdyby nagle znaleźć się tam, w chmurach. Nie widać jeszcze drzew, domów, a nawet nie jest się pewnym, czy widoczne za dnia drzewa i domy teraz tam są. Nie widać dalekich krajobrazów, bo jest jeszcze na to za ciemno, jedyne co widać to te bezkresne chmury, które tylko teraz zdają się być na wyciągnięcie ręki. Wydają się zachęcać, by wejść na nie i pójść w głąb nich. Czy w tej ciemności byłoby zimno ? Nieprzyjemnie ? A może byłoby ciepło i przytulnie? Bez czasu, bez trosk ?

Zamiatacz na powrót leży na łóżku. Jest ubrany. Oczy ma przymknięte, chociaż nie śpi.
Nad głową, na grubej, drewnianej ramie łóżka stoi budzik. Na budziku godzina druga pięć.
Zamiatacz otwiera oczy, spuszcza nogi wprost na buty i siada na brzegu łóżka. Wstaje. Ubiera się.
Podchodzi do stołu, z oparcia krzesła zdejmuje niewielką, kwadratową szmatkę. Składa ją na czworo i wkłada do kieszeni koszuli. Idzie do drzwi. Staje w ciasnym korytarzyku, podobnym do wyłomu wykutego w grubej ścianie domu. Znika. Słychać lecącą wodę. Potem wraca do korytarzyka, uchyla wiszącą na ścianie wąską, lnianą kotarę i z wnęki wyciąga dużą miotłę i małą miotełkę, szuflę i wiązkę czarnych worków.
Otwiera grube drzwi i wychodzi w ciemność korytarza.

Kiedy ktoś zna klatkę schodową od wielu lat, kiedy klatka ta jest bardzo, bardzo szeroka, a schody są wielkie i szorstkie; kiedy poręcze są kamienne i wygłaskane setkami lat rąk, można iść tak w ciemności, nie paląc światła, nawet nie otwierając oczu, stawiając kroki powoli, lecz pewnie. Można iść z jeszcze przymkniętymi od snu oczami i być pewnym, że wyciągnięta lekko przed siebie dłoń trafi za chwilę na zakręt poręczy, na mniej wygładzony kamień na parterze, w końcu na masywne, drewniane drzwi akurat w miejscu, gdzie nie ma zimnych, żelaznych okuć, tylko ciepłe, gładkie drewno.

Zamiatacz wychodzi z bramy. Staje pod kamienną ścianą na skraju wielkiego placu.
Kilka stojących co kilkadziesiąt metrów lamp świeci słabiutkim, mdłym światłem. Właściwie nie oświetlają prawie nic, oprócz swych własnych kloszy.
Plac jest tak wielki, że w tej ciemności nie widać jego drugiego końca.
Jest ciemno, cicho i zimno.

Zamiatacz idzie powoli w głąb placu. Z każdym krokiem jego sylwetka coraz bardziej ciemnieje i staje się częścią czarnego nieba. Wygląda przy tym nie jakby odchodził w dal, ale jakby wchodził coraz wyżej i wyżej i wyżej. Nie znika jednak ani nigdzie nie wchodzi. Zatrzymuje się po kilkudziesięciu metrach i kładzie na chodniku pierwszy worek. Potem co kilkadziesiąt metrów kładzie następne.
Resztę worków przywiązuje sobie do pasa, obok już zawieszonej krótkiej miotełki oraz szufli.
Wraca na miejsce pod murem, a wracając – na powrót wyraźnieje i nie jakby wracał, ale jakby schodził z góry w dół, na bruk placu.
Staje pod bramą, z której wyszedł.

Stare, masywne, kilkusetletnie domy mają wielkie, ciężkie bramy, przez które wjeżdżały swobodnie wozy, dorożki a do niektórych z nich nawet zabudowane wysoko karoce. A i teraz jeszcze mogą wjechać samochody ciężarowe, a właściwie mogłyby, tylko im nie wolno, bo domy te są zabytkami. Takie bramy miały po lewej i prawej stronie masywne bloki kamienne, ociosane na okrągło, w formie kuli lub grubego pachołka, które mówiły : jedź środkiem bramy, nie zbliżaj się do narożników i ścian, w przeciwnym razie złamiesz sobie koło.

Zamiatacz obmiótł kamienny, półokrągły słup z prawej strony bramy. Niewidzialne pyłki spadły na biegnące pod murem wyżłobienie. Pociągnął miotłą przez całe wyżłobienie, wzdłuż kilku kamienic, aż do piątej z kolei, do miejsca, gdzie na plac wchodzi ulica. Tam miotła zostawiła kupkę pyłu, odłamków kamienia, drobne papierki, potem jeszcze omiotła ujście ulicy do placu i wjechała na plac.

Plac dookoła, wzdłuż kamienic, wyłożony jest ciemnoszarą, prawie czarną płytą wygładzonego granitu. Duże, dość równe płyty przylegają do siebie prawie dokładnie, także wypełniająca szpary zaprawa położona jest równo z płytami.
Buty i miotła łatwo szurają po prawie czarnej i prawie gładkiej powierzchni granitu. W ciemności nocy plac wydaje się być czysty, lecz pod miotłą zbiera się dużo papierków, niedopałków, papierosów, chusteczek, kapsli. Co kilkanaście metrów rosną niewielkie kupki śmieci, a kiedy jest już ich kilkanaście, Zamiatacz wraca, odkłada na ziemię dużą miotłę i za pomocą małej miotełki i szufelki zbiera śmieci do worka.  Pełny worek zostaje w miejscu ostatnio sprzątniętej kupki. Zamiatacz idzie dalej.

I tak przez dwadzieścia trzy rzędy płyt, dziesięć rzędów worków na śmieci, aż do końca tego ciemnoszarego, prawie czarnego, gładzonego granitu.

Tuż za nim zaczyna się kamień szary, w porównaniu z granitem prawie jasnoszary, choć o tej porze dnia prawie tak samo ciemny jak granit. To sjenit, dużo bardziej porowaty, ordynarny, przypomina pumeks. Wrażenia nierówności nie zmienia to, że jasnoszare płyty przycięte są równo, kto wie, czy nawet nie równiej niż ciemnoszary, prawie czarny granit. Są też bardziej kształtne, kwadratowe i gdyby położyć na nich wasserwagę, to może okazałoby się, że naprawdę są równiejsze od granitu. Ale są porowate, za dnia różnie rozkłada się na nich światło i cień i to nadaje im wygląd nierównych.
Za dnia po sjenicie jeżdżą auta. Tu jest mniej śmieci, ale porowatość kamienia, drobne i gęste dziurki utrudniają zamiatanie. Miotła nie ślizga się już tak łatwo, ciężej jest ją ciągnąć i obracać. Prawa dłoń musi chwycić miotłę dużo niżej. Dłoń musi zjechać do połowy styliska, trochę niżej od wystającego sęka, przegub wygina się mocniej do tyłu, szybciej drętwieje i częściej trzeba wypuszczać miotłę z dłoni, by ręka mogła odpocząć.  Za to górek śmieci jest dużo mniej i rzadziej trzeba wracać by schylać się po nie.
Mniej worków zostaje na szarym pasie szerokim na jedenaście rzędów płyt.

Kiedy tak przypadkiem stanie się na jakimś wielkim placu o tej porze dnia, kiedy nie jest się jeszcze pewnym co wygra : czy zmrok, czy świt – pusty plac jakby żyje. Nie jest to pozorne życie placu, kiedy życia nadają mu ludzie, samochody, rowery, deszcz, chmury, słońce i cienie. O tej porze jest to życie samego placu. Plac jest wtedy wielkim, mrocznym cieniem, a tu i ówdzie wyłaniają się z niego jasne plamy bielszego kamienia, portyku nad bramą, jakichś ławek, fontanny, czy wreszcie prześwitu między kamienicami we wschodniej pierzei placu. Plac żyje po swojemu – bez ruchu, bez dźwięku.

Koniec pasa szarego sjenitu. Sjenit dla aut biegnie dookoła placu, podobnie jak granit dla ludzi. Jednak Zamiatacz nie idzie za nim wkoło placu. Przechodzi na kolejny pas – na jeszcze bardziej wewnętrzną część placu, która wyłożona jest „kocimi łbami” z piaskowca. Krzywo położone, nieregularne, jasnoszare ciosy piaskowca przypominają wyschnięte koryto górskiej rzeki. Prawie tak jasne, jak wypłukane przez wodę i wysuszone przez słońce kamienie na stoku góry, tak nierówne, że żadne auto nie zboczy ze swego ciemnoszarego, szorstkiego sjenitu. Tutaj bezpiecznie stoją ławeczki – niskie, drewniane, proste, bez oparć. W ciągu dnia dla zgonionych turystów są pułapką. Zdają się być z dawna wyczekiwanym wytchnieniem, ludzie biegną więc do nich dziwiąc się, że nikt ich jeszcze nie zajął; biegną, by dopaść ich i przysiąść tylko na chwilę. Już po minucie słońce tak im doskwiera, że samo siedzenie w miejscu wydaje się jeszcze zwiększać jego bezlitosne promienie. Wtedy zrywają się i biegną dalej szukać cienia.
Teraz, w nocy, ławki są jedynie ciemniejszymi plamami powalonych pni drzew leżących w górskim potoku.
Bardzo trudne, prawie niemożliwe jest zamiecenie górskiego potoku. Miotła niewiele tu pomoże, częściej trzeba się schylać, by pozbierać papierki, bilety, pudełka po filmach, kapsle, nie wiadomo czemu leżące tu guziki, agrafki, wreszcie kartki z pamiętników porwane turystom przez wiatr lub wyrwane niecierpliwą ręką. Dwa kroki i skłon, dwa kroki i skłon, nogi podnoszone powoli i opuszczane jeszcze wolniej, buty szukające kawałka prostego miejsca między ciosami kamieni, tak, żeby podczas tej chwilki schylenia uniknąć stania na wykoślawionej stopie. Stopy stawiane starannie, z rozmysłem, tak, żeby podczas jednego schylenia podnieść kilka papierków. Lub wręcz odwrotnie – szybki, mocny skłon, potem kilka ruchów ręki, szybko, szybko, żeby złapać wszystkie śmieci, które znajdą się w zasięgu wzroku i wyprostować ciało na ułamek sekundy tuż przed tym, kiedy straci równowagę.

Prześwit między kamienicami we wschodniej pierzei placu o trzeciej pięćdziesiąt. Wprawdzie pierwsza poświata przy jeszcze czarnym niebie ginie na prawie czarnym granicie, ginie też w szarym sjenicie jezdni, ale na łbach jasnoszarego piaskowca już nie ginie – promienie, które dolecą do białych „kocich łbów” mają szansę przeżyć i bardzo, bardzo nikłym odbiciem oświetlić je.

Na ostatniej ławeczce odpoczynek.
Kiedy tak siedzi się na pustej ławeczce na pustym placu, a jest jeszcze ciemno, wtedy siedzi się wszędzie. Zamiast kamienic, ulic, sklepów, kominów i drzew, których nie widać, widzi się to, co się chce zobaczyć, lub to, co samo, mimo naszej woli, staje nam przed oczami. Może to być równie dobrze kamienica, ulica, łąka, strumień czy drzewo, ale na pewno nie będzie to ta kamienica, ulica, łąka, strumień czy drzewo, która rzeczywiście jest obok, lecz ta, którą chcemy lub musimy zobaczyć w naszej wyobraźni. Albo człowiek – którego chcemy lub musimy – zobaczyć. Wtedy siedzi się wszędzie – w miejscu, które sobie wymarzymy lub tam gdzie przymusem zawiodą nas nasze lęki. Siedzimy wszędzie, tylko nie tu, gdzie siedzimy.

Za jasnoszarym pasem piaskowca jest czerń. Doskonała czerń. Przy takiej czerni jeszcze dużo czasu upłynie, zanim zamiast czerni zobaczymy czarny bazalt. Do tego trzeba iść w górę. Nie jest to oczywiście strome podejście, w świetle dnia nachylenie to jest nawet nie zauważalne, ale teraz, w ciemności, wyraźnie czuje się, że trzeba iść pod górę.
Czarny bazalt jest gładki. Płyty są równo położone,  w ciemności pod miotłą nie czuje się żadnych łączeń. Sznurki miotły ślizgają się jak po wypolerowanym parkiecie. Ręka nie czuje żadnego oporu, chyba, że dociśnie się kij miotły w dół i do ziemi dojdzie koniec drewnianego styliska.
Ale wbrew pozorom, zamiatanie gładkiego czarnego bazaltu nie jest takie proste. Nie tylko miotła ślizga się po powierzchni, śmieci również. Popchnięte miotłą potrafią lecieć bardzo daleko, potrafią polecieć również tam, gdzie już było posprzątane. Trzeba pamiętać, gdzie się sprzątało nie tylko przed chwilą, ale i podczas poprzedniego nawrotu. Najbardziej trzeba uważać na małe, lekkie śmieci, takie jak kurz, liście, bilety, patyczki. Podniesione podmuchem lekkiego wiatru wznieconego przez miotłę potrafią wzbić się w powietrze, pofalować nad miotłą i – kiedy ona przejdzie już dalej – opaść z powrotem na ziemię. A o tej porze dnia nie widać, że śmieci wróciły na swoje miejsce. Dlatego każdy gwałtowniejszy lub mało precyzyjny ruch trzeba powtórzyć na wszelki wypadek, na pamięć, po omacku, do tego dla pewności lepiej jeszcze raz zagarnąć delikatnie czarny bazalt po bokach każdego ostatniego niefortunnego ruchu.
I tak, coraz ciaśniej i ciaśniej, wyżej i wyżej, aż do stojącej na środku placu fontanny.

Fontanna.
Woda z miejskiej fontanny. Woda z miejskiej fontanny ma swój smak, z każdej fontanny inny. Nawet jeśli nie jest do picia, to jej smak czuje się na twarzy.
Inaczej smakuje woda z fontanny na wielkim reprezentacyjnym placu. Ogromnym, majestatycznym, pięknym, lecz tak bardzo rozgrzanym, że przez większą część dnia nikt tu zbyt długo nie zatrzymuje się, każdy chce przejść go w poprzek, z jednego końca na drugi, jak najprędzej, bez względu na to, czy jest turystą czy śpieszącym do pracy mieszkańcem. I jeden i drugi szybko, łapczywie chwyta w dłonie wodę i rzuca ją sobie na twarz, potem biegnie dalej, do przeciwległego końca placu, aby jak najszybciej wpaść w ocienioną ulicę. Nie ściera wody z twarzy. Odwraca twarz od słońca, teraz nie tylko po to, aby skryć oczy i twarz przed ukropem, ale także po to, by jak najdłużej ocalić kropelki wody, by te zbyt szybko nie wyparowały.
Inaczej smakuje woda z fontanny na bocznym, ciasnym placyku pomiędzy wysokimi kamienicami, gdzie słońce rzadko dociera. Tutaj możesz postać dłużej, wolniej zanurzasz dłonie, wolniej zwilżasz twarz. Dłużej przypatrują ci się tubylcy z głębi sklepików i zza przymkniętych okiennic, nawet nie udający, że patrzą na ciebie, jak na dziwne zjawisko.
Jeszcze inaczej smakuje woda w bocznej, zapomnianej uliczce. Tak wąskiej, że na ścianach wysokich kamienic nie ma żadnych okien ani balkonów. Wśród tak wysokich murów, że słońce właściwie nie dociera tu nigdy. Zawsze na jednej z takich kamienic, metr nad ziemią, w kamiennym murze fundamentów wyżłobiona jest kamienna misa. Nad nią gruby, nieforemny kran z prostym kurkiem. Tu woda jest lekko zatęchła, wydaje się mniej zimna, ale to tylko złudzenie spowodowane tym, że powietrze wokół nie jest tu tak gorące, jak na otwartej przestrzeni. Jeśli wszedłeś tutaj przed chwilą, wprost z ukropu słońca, zwilżasz twarz łapczywie, potem długo rozkoszujesz się wodą, która nie schnie, nie znika z twarzy, tak długo, tak długo, aż w końcu czujesz przenikający chłód i – o dziwo – sam ścierasz nadmiar wody.
Nikt cię tu nie widzi, nikogo tu nie ma, chcesz tu zostać.

Świt.
Blady świt wychyla się zza dalekich, wybrzuszonych załamań ulic wbiegających na plac, potem również znad dachów co niższych kamienic. Świt znad bruku ulic, ten odbity od płyt, jest popielaty. Świt nad kamienicami jest bardziej bury, prawie czarny, o tyle tylko nie całkiem czarny, że na jego prawie czarnym tle widać zarysy prawdziwie czarnych kominów.

Zamiatacz siedzi na kamiennej ławce biegnącej dookoła ciemnoszarej, granitowej fontanny. Pochylony, palcami przeczesuje sznurki miotły. Najpierw całą ręką niby grabiami wyczesuje z nich zaplątane śmieci. Potem wraca do splątanych nitek, rozplątuje je i układa w równe rzędy. Opiera miotłę o kamienną ławkę.
Wstaje, odwraca się do fontanny, pochyla nad niewidocznym jeszcze teraz lustrem wody. Podwija rękawy, zanurza ręce aż po łokcie i wolno, dokładnie myje je. Rozpina guziki pod szyją, szeroko rozchyla kołnierz i myje twarz, szyję. Robi to powoli, dokładnie i ostrożnie, tak, aby nie wlać sobie wody za kołnierz.
Potem wyciąga z kieszeni niewielką szmatkę, powoli i dokładnie wyciera się nią z wody – najpierw oczy i usta, potem całą twarz, szyję, jeszcze potem ręce po łokcie a na końcu dłonie.
Składa szmatkę i chowa ją do kieszeni.
Bierze miotłę pod pachę i zataczając coraz większe koła zbiera rozstawione po placu worki ze śmieciami. Po kilkunastu minutach ma ich na plecach  już tak dużo, że idzie coraz wolniej i wolniej.
Pochylony jest coraz bardziej i bardziej, nogi rozkłada szeroko i dokładnie stawia kroki.
Zmierza do narożnika placu, od którego zaczął zamiatanie. Tam odwraca się tyłem do muru narożnej kamienicy, opiera się o kamienicę, nie tyle plecami, co workami na plecach, lekko ugina nogi i zsuwa worki między plecami a murem kamienicy.
Dość głośne szur – szur, szur – szur, szur – szur worków po ścianie i ledwo słyszalny zza tego szur – szur, szur – szur odgłos klapnięcia worków na ziemię, wprost w kamienny, wyżłobiony rowek pod murem.
Zamiatacz otrzepuje koszulę, potem spodnie, na końcu ręce. Rozprostowuje plecy.
Idzie w stronę bramy, z której niedawno wyszedł.
Słychać jakiś narastający dźwięk. Coraz głośniejszy, coraz wyraźniejszy dźwięk samochodu ciężarowego.
Zamiatacz otwiera bramę, ale nie wchodzi, przystaje i obraca się. Z ulicy wjeżdża na plac ciężarówka z odkrytą platformą przyczepy. Na platformie piętrzy się góra worków.
Kierowca wysiada i podchodzi do worków leżących pod murem.
Zamiatacz wchodzi do bramy.

Kiedy tak idzie się klatką schodową, którą się zna i idzie się nią codziennie, zawsze o tej samej porze, i nikt inny nią nie idzie, a klatka jest szeroka, wygodna, schody niskie, rozłożyste, ściany co prawda kamienne, ale kamienne takim starym, miękkim i ciepłym kamieniem, a szorstkie niegdyś balustrady wygładzone, wygłaskane – to nawet lepiej, kiedy jest ciemno i nie świeci się światło.
Jest ciemno, cicho i ciepło

***

Zamiatacz uchyla lekko okiennice. Przez szparę szeroką na szerokość poziomo położonej dłoni wpada nieco światła. Jeszcze nie  może ono konkurować ze światłem lampki, nawet z tak przygaszonym światłem lampki ściennej, ale gdyby ją zgasić – wtedy światło-nie światło z czarnego, szarzejącego, przedrannego nieba wygrałoby już z czernią wygaszonego pokoju.
Nie widać nieba, za okiennicami nie widać jeszcze nic.
Zamiatacz zakręca sznurki na haczykach tak, żeby okiennice zostały półuchylone na szerokość położonej poziomo dłoni.

Zamiatacz pochylony nad miską. Miska leży na krześle przy stole. W misce woda.
Zamiatacz przepłukuje szmatkę, wkłada ją do wody, wyciąga, lekutko wykręca i na powrót zanurza. Wyciąga jeszcze raz, wykręca mocniej. Rozkłada ją, wiesza na oparciu krzesła. Wynosi miskę z wodą do korytarzyka, znika za kotarą z grubego, szarego lnu.

Zamiatacz leży w łóżku. Leży na wznak, kołdra zaciągnięta pod brodę, oczy ma zamknięte, ale nie śpi.
Na budziku jest godzina piąta piętnaście.
Ubranie, złożone w nieregularną kostkę, leży na stojącym przy łóżku taborecie.
Przytłumione światło nocnej lampki gaśnie, zostaje tylko bardzo nikłe światło wpadające przez uchyloną okiennicę.
Jest ciemno, cicho i ciepło.

Zmęczenie.
Najbardziej daje znać o sobie, kiedy już minął trud. Kiedy się leży prosto, nieruchomo, wygodnie, wtedy czuje się go najgłębiej, choć nie od razu całe. Niby całe ciało jest zmęczone, ale nie całe naraz. Zmęczenie daje znać o sobie po trochu, po kawałku.
Najpierw kręgosłup – dotąd schylany, zginany raz po raz, coraz częściej i coraz głębiej, doprowadzony  aż do tego stanu, kiedy boli już nie schylanie, lecz wyprostowanie, teraz – mimo leżenia na plecach – nadal wygięty jak łuk – powoli, bardzo powoli odgina się, rozluźnia, wraca do prostej pozycji. Trach, trach – trach. Prostuje się małymi skokami, trzaskając za każdym skokiem  i każdy taki skok znów boli, tyle, że teraz już boli odwrotnie, przyjemnie, kojąco.
Potem ręce. Bolą przy każdej zmianie pozycji. Bolą mięśnie ramion, bolą stawy nadgarstków, bolą ciągle jeszcze ściśnięte palce.
Potem nogi. Bolą mięśnie z przodu nad kolanami i z tyłu pod kolanami i bolą odprostowane nagle kolana. Również miły ból, bo coraz słabiej ściska nogi i coraz przyjemniej rozchodzi się falami,  z góry na dół i z dołu do góry.
Najdłużej bolą stopy. Już bez butów, a wciąż jakby ściśnięte. Zgięte palce bardzo powoli prostują się i mrowią odzyskując czucie.
Wtedy dopiero na piersiach siada sen. Siada, przydusza i spowalnia oddech. Powoli, powoli coraz słabiej odczuwany kręgosłup, ręce i nogi, jedynie stopy wciąż jeszcze mrowią i mrowią, coraz łagodniej i przyjemniej. I tak wchodzimy w sen, odwrotnie niż w śmierć : najpierw głową, piersiami, potem rękami, nogami, na koniec w sen zapadają coraz słabiej, słabiej mrowiące stopy. Mrowienie zmęczonych stóp czujemy jeszcze długo przez sen.

***

Szpara między uchylonymi skrzydłami okiennic. Nie szerzej niż szerokość trzymanej poziomo dłoni. Taka szpara jest najlepsza, aby widzieć pierwsze objawy świtu. Coraz wyraźniej widać różnicę między czernią wlewającą się przez uchylone okiennice a czernią pokoju. Najpierw widać, jak wąski pasek czerni wyznaczony skrzydłami okiennic jest nieco inny od panującej w pokoju czerni, jakby bardziej szary, nie tak aksamitny, głęboki. Potem ten szary pasek po przejściu granicy wyznaczonej przez skrzydła okiennic rozchodzi się na boki, rozlewa się coraz szerzej i szarzej i szarość mąci i brudzi aksamitną czerń pokoju. I jak kilka kropli mleka wlanych do czarnej kawy tworzy szare kręgi, ale wystarczy zamieszać łyżeczką i szarość zostanie wchłonięta, a doskonała czerń powróci, tak tutaj – już nie. Tutaj czerń przegrywa, bo nikt jej nie zamieszał, kiedy szarości jeszcze było mało, a potem, kiedy jest już jej dużo, nikt szarości nie powstrzyma, nie powie : dość, wystarczy. Szarość rozlewa się na boki coraz szerzej i szerzej.
Jest szaro, cicho i zimno.

Tuż przed świtem jest zimno. Obojętnie, czy jesteśmy na plaży północnych mórz, czy w gąszczu tropików. Obojętnie, czy jest to połowa sierpnia, koniec krótkiego północnego, górskiego lata w Bieszczadach, czy środek piekielnego lata w Egipcie. Tuż przed końcem nocy noc wydaje z siebie ostatni wysiłek, ostatnie, najsilniejsze tchnienie i tym ostatnim tchnieniem mrozi, wywołuje zimny dreszcz; szybko, gwałtownie wstrząśnie ciałem z zimna, zatelepie, zamacha rękami i wydusi z ust : brrrr.

Ledwo widoczna sylwetka Zamiatacza zatrzęsła się pod kołdrą. Obrócił się na bok, skulił, jeden koniec kołdry podwinął pod stopy, a drugi koniec naciągnął na twarz.

***

Trzask, trzask, krrrr.
Gdzieś daleko chrzęści metal o metal, metal o kamień, kamień o kamień. Tylko o tej porze, przed ranem, słyszymy każdy dźwięk i rozpoznajemy każdy dźwięk. Nie tworzą one jednak wspólnego, głośnego i niesłyszalnego huku, nie zlewają się w jeden buczący szmer, gwar.
Teraz, nad ranem, każdy dźwięk jest pojedynczy, jest właśnie tym, a nie innym dźwiękiem. Jeśli jest to wiejski kogut piejący na niskim, krzywym, drewnianym, wiejskim płocie – to jest to wiejski kogut piejący na niskim, krzywym, drewnianym, wiejskim płocie; jeśli jest to krok pomocnika piekarza wracającego po nocnej zmianie w mieście – to jest to krok pomocnika piekarza wracającego po nocnej zmianie. Czy wiejskiego pijaka idącego przy płocie – jego buty szorują po ubitej ziemi, a jego ręce po szorstkich deskach płotu; czy miejskiego pijaka idącego przy murze – jego kroki szorują po trotuarze, a jego ręce po porowatym kamieniu kamienic – to jest to właśnie nierówny krok wiejskiego pijaka idącego przy płocie lub nierówny krok miejskiego pijaka idącego przy murze. Ich buty idą po ziemi lub po chodniku, a ich ręce szorują szorstkie deski lub porowaty kamień – i to, właśnie to słychać. Wprawdzie nic więcej, ale i nic mniej.
Tak budzi się miasto. I już nigdy potem nie będziesz wiedział :  o !, to właśnie sklepikarz otwiera kratę wystawy, o !, to robotnik wraca z trzeciej zmiany, o !, to śmieciarka wyjeżdża na trasę, lub pierwszy autobus. Już nigdy potem nie będziesz słuchał i czytał każdego dźwięku z osobna. Aż do następnego ranka.

Szarówka. Jasna szarość wpada przez uchylone na szerokość dłoni okiennice. Za oknem jest niby głośniej, ale do pokoju wlewają się coraz częstsze, a przez to coraz mniej ważne, a przez to coraz cichsze dźwięki.
Zamiatacz przewraca się na wznak. Jest coraz cieplej, słońce jeszcze daleko, ale już ogrzewa.

Kiedy tak ktoś nie musi wstać bardzo rano, kiedy może przespać ranek i spać o tej porze przed dniem, kiedy jest jeszcze cicho, ale już po raz pierwszy ciepło – wtedy zapada w sen najgłębszy. Nawet jeśli zwykle całą noc śpi na boku, skulony, wtedy, nad ranem, odwraca się na wznak, swobodnie wyciąga nogi, rozrzuca ręce, odchyla głowę. Już nie trzeba chomikować ciepła – zewsząd jest ciepło. Można zapaść w letarg, jednocześnie głęboki i świadomy. Jednocześnie spać i cieszyć się snem. Wtedy ma się uczucie spadania w dół. Nie takie nieprzyjemne spadanie samego ciała, lecz uczucie, jakby ciało bezpiecznie leżało na miękkim łóżku, łóżko na kamiennej podłodze, podłoga na ziemi i jakby cała ziemia leciała miękutko w dół i w dół, coraz niżej i niżej, cieplej i cieplej.
Jest już nie ciemno, ale jeszcze nie jasno, jest już nie cicho, ale jeszcze nie głośno, nie zimno, lecz ciepło i bardzo, bardzo przytulnie.

Jeśli nie budzi cię budzik, ani obowiązek, ani kłopoty – wtedy nie budzisz się, ale przebudzasz. Spojrzysz na kołdrę przy brodzie – i zasypiasz. Spojrzysz na drewno ramy łóżka przy głowie – i zasypiasz. Spojrzysz na grube, pomarańczowo–szare płytki koło łóżka – i zasypiasz. Spojrzysz na miodowo-żółty tynk na ścianach – i zasypiasz. Zawsze wracasz do obrazów snu, do łąki ze snu, do ludzi ze snu, do myśli ze snu. Tak błądzisz wzrokiem po pokoju …  Tylko nie okno ! Tylko nie okno ! Uciekaj od okna ! Przekręć głowę, nie otwieraj oczu, jeśli chcesz zatrzymać te obrazy, te rozmowy, tych ludzi, którzy powoli, powoli odchodzą.
Spojrzysz na okno – i otwierasz oczy. Uciekli.  I uciekł sen.

Kiedy się leży na łóżku, nie widać placu, nie widać kamienic, nie widać pałaców. Widać to, co ponad dachami.
Podłużny, wąski prostokąt światła ograniczony uchylonymi skrzydłami okiennic. Mocny, jasno – biały laserunek przebijający spod błękitnego indygo nieba. A na tym tle – mała, smukła plamka cyprysu ? topoli ? w kolorze stłumionej zieleni grynszpańskiej.
Zieleń zachłannie przyciąga do siebie i syci wzrok. Dopiero po dłuższej chwili pozwala dostrzec, że i laserunek i błękit kryją coś jeszcze, jakieś dalekie, lecz ciepłe oranże, ugry i sepie odległych pagórków, na których stoi samotny cyprys ? topola ?
Zależnie od pory dnia i pory roku, zależnie od pogody zmienia się biel, zmienia się błękit, zmienia się zieleń, lecz wciąż zostaje jeden i ten sam pejzaż, jakby jakaś ekscentryczna galeria wciąż wieszała nowy obraz, a każdy kolejny był wariacją jednego, tego samego tematu.

Zamiatacz wstaje. Siada na łóżku, dotyka dłonią złożonej na taborecie koszuli. Gruby, miękki materiał zapada się pod szorstkimi palcami. Czarny, skórzany pasek – szeroki, gładki z jednej i mechaty z drugiej strony – zwisa z taboretu na podłogę, na wielkie, niekształtne, grube płytki o ciepłym kolorze spalonej, pomarańczowej ziemi.
Podłoga. Głęboka, krzywa, szara fuga wije się jak wyschnięte koryto rzeki, raz węższe, raz szersze, łączy się z inną, biegnącą prostopadle fugą i zakręca i znowu łączy się z inną i znowu zakręca. Biegnie pod ciężkie, krótkie, drewniane nogi stołu.
Stół. Gruby blat wciśnięty w narożnik krzywych ścian obrzuconych szarym, szorstkim, nierównym tynkiem.
Szorstka ściana.
Zamiatacz idzie opierając się dłonią o ścianę, zatrzymuje się przy oknie.
Dłonią dotyka naprężonego sznurka. Jeden koniec sznurka przywiązany jest do okiennicy, drugi zaczepiony jest  za haczyk wbity w parapet okna. Na sznurku szereg węzełków.
Zamiatacz zdejmuje koniec sznurka z haczyka, puszcza sznurek na parapet. Patrzy przez chwilę przez szparę miedzy skrzydłami okiennic.
Wyciąga ręce przed siebie i popycha okiennice, otwierając je szeroko na oścież.
Do pokoju wpada bardzo jasne, zrazu oślepiające światło, a za nim pierwszy podmuch ciężkiego, ciepłego powietrza.
Szeroki widok na zalany słońcem plac.

Bezkresne morze placu. Wyższe i niższe partie placu przy tym ogromie zdają się być doskonale równe, jak równe wydaje się, mimo fal, morze widziane po horyzont. Jaśniejsze i ciemniejsze kręgi granitu, sjenitu, piaskowca i bazaltu zbiegające się coraz bliżej i bliżej i bliżej ku fontannie. Pośrodku placu czarna bryła fontanny wyniesiona nad bruk również wydaje się raczej tylko jedną z wielu, choć nieco większą – falą.
Czarno-szaro-popielate morze placu zamknięte bardzo równym kwadratem kamienic i gmachów.
Marmurowe gmachy. Marmur biały, szary, popielaty, piaskowy, żółty i żółtawy, zielonkawy i prawie czysto zielony, spalony pomarańcz i spalony brąz, brązowy i bury, brudny i czysty beż. Marmur jednokolorowy i w prążki.  Sto kolorów, ale gdyby przymknąć oczy, pod powiekami zostanie głównie pastel i popiel.
Z lewej strony obrazu – wieża . Z prawej – katedra.

Zamiatacz pochyla się nad parapetem, chwyta sznurki i przyciąga skrzydła okiennic. Najpierw do framugi dociąga jedną okiennicę, zaczepia węzełek sznurka za haczyk, potem do już zamkniętej połówki okiennicy przyciąga drugie skrzydło.
W pokoju znowu jest prawie ciemno. I wciąż jeszcze chłodno.
Zamiatacz kładzie się na łóżku. Leży na wznak, zamyka oczy.

Czasem zobaczy się coś tak wspaniałego, że widok ten tkwi przed nami na długo po zamknięciu oczu, a nawet na długo po otwarciu ich, kiedy nasz wzrok zwrócony jest już gdzie indziej. I znów zamykamy oczy, by go przywołać. Wtedy jest czas na oglądnięcie go jeszcze raz, na spokojnie, dokładnie, przed zamkniętymi oczami i przed otwartą duszą, i jako całość, i każdy jego element. Każdy z osobna i znowu wszystkie razem. Można wtedy wyciągnąć z pamięci i z tyłu oczu to, co się chce raz jeszcze podziwiać, przeżyć lub choćby tylko dokładniej obejrzeć, przypomnieć sobie ten załom, ten mur, tę barwę samą w sobie i tę barwę na tle innej barwy. Wtedy jest czas pomyśleć – jak to możliwe, taka doskonała proporcja i taka oczywista barwa, lub pomyśleć – tu bym widział szerzej lub smuklej, tu bym widział jaśniej lub szarzej. Dopiero kiedy wyciągnie się przed pamięć każdy szczegół i porówna każda bryłę, zastanowi się nad każdym odcieniem i kolorem, kiedy złoży się to wszystko w całość i rozsypie na  nowo, by znów przyjrzeć się najświetniejszym lub najciekawszym  szczegółom, potem znów się złoży, by przyjrzeć się proporcjom kształtów i barw i znów rozsypie, i tak wiele razy – późno, późno przyjdzie ta chwila, ale przyjdzie na pewno, kiedy uświadomimy sobie, że nasza pamięć już nic więcej nie może, już nie zachwyci, już nie zastąpi tego, co tylko oczy mogą zobaczyć. I wtedy wracamy, otwieramy oczy i znowu zachłannie patrzymy …

Często jednak już nie ma do czego wrócić i tylko pamięć zawodna została.

***

Śniadanie.
Zamiatacz siedzi przy stole. Przed nim na blacie stołu leży kwadratowa deska. Na desce połówka chleba, masło, ser, nóż i widelec. Obok deski stoi karton mleka i kubek. Zamiatacz podnosi karton i nalewa mleko do kubka. Nożem odkrawa kawałki sera i chleba.
Deska, chleb, ser i nóż są w mroku, widać je tylko dzięki tłu jakie tworzą jeszcze ciemniejsze deski stołu. Podnoszony do góry widelec błyska w promieniach wpadających przez szpary między deskami okiennic. Między okiennicami a ścianą też jest szpara, lecz tam nie ma promieni, bo nierówna szpara jest albo zbyt mała, by zmieścił się w niej choć promień słońca, albo zbyt szeroka, i wtedy nie wpada promień, lecz po prostu światło.
Tylko między deskami jest kilka miejsc, którędy wpada promień – wąski, długi, ostro odcięty. To w nim tańczy najwięcej pyłków, w jego świetle są najruchliwsze, rozedrgane. Kiedy widelec wędruje w górę lub w dół, promień załamuje się na nim, odbija i przez ułamek sekundy leci w innym, trudnym do przewidzenia kierunku. Jednak niełatwo jest go złapać w zaokrągloną rączkę widelca, ześliźnie się po niej, zadrży, zatańczy i znów poleci w swoją stronę. Jeszcze trudniej złapać go w długie, grube zęby widelca, przelatuje przez nie jak przez zbyt rzadkie sito. Jedyny efekt tych wysiłków to niewyraźny cień widelca na ścianie. Za to nóż, to co innego. Szerokie, wypolerowane przez lata ostrze noża łatwo zagradza drogę wąskiego promienia, odbija go i w całości kieruje tam, gdzie się chce. Można nim oświetlić kawałek stołu lub deski, można go zawrócić na powrót w stronę okna i oświetlić okiennice od ich mrocznej strony. Można też promień słońca skierować na ścianę, lecz tutaj szybko zginie, zniknie wśród szram krzywego tynku i farby, ani trochę ich nie oświetlając.

***
Schody w dół.
Wąska, krzywa uliczka stromo opada w dół. Bruk zbudowany z różnej wielkości i różnej barwy kamieni. Z kamieni płaskich, okrągłych, kwadratowych lub tak potłuczonych, że bezkształtnych. Krzywe ściany domów, dobudówek do domów, murów, murków i dobudówek do murków. Nierówno ułożone cegły i kamienie wystają spod cienko zarzuconego tynku. Małe, kwadratowe okna domków oraz wysklepione nisze w murach nie leżą w jednej linii, lecz opadają w dół wraz z nierównym spadkiem chodnika. A jednak jest w tym jakiś porządek. Porządek spadku, załomu i zagmatwania. Z każdego miejsca widać tylko kilka metrów w dół, do najbliższego załomu, a za każdym załomem – widać następny załom lub rozwidlenie chodnika. Schodząc w dół nie należy się zastanawiać, czy na najbliższym rozwidleniu trzeba wybrać chodnik lewy czy prawy. Jeśli chodzi się tą drogą od lat – wybierać należy automatycznie. Jeśli idzie się po raz pierwszy – to tylko intuicyjnie. Nigdy nie wolno się zastanawiać, bo wtedy na pewno się zabłądzi.

Najbardziej dokucza nierówność. Nogi nigdy nie przyzwyczają się do tego, że każdy krok jest inny od poprzedniego, tak pod względem szerokości jak i wysokości stopnia. Tu można iść tylko wolno, dobrze stanąć na jednej nodze, by druga mogła spokojnie, bez pośpiechu odnaleźć swe nowe miejsce. Dopiero w ten sposób, po kilkudziesięciu cierpliwych krokach odnajduje się właściwy rytm. Też intuicyjnie.

Zamiatacz wolno przekłada ciężar z nogi na nogę, kołysze się to w lewo, to w prawo, dodatkowo ręką podtrzymuje uciekający w dół mur, raz mocno chwytając wystające kamienie, raz tylko głaszcząc szorstki tynk.
Przerwa w murze. Mur załamuje się i otwiera na mały placyk, właściwie taras.  Udeptana na kamień ziemia, niby nierówno położona terakota okolona niskim, grubym murkiem. Na środku małego placyku – tarasu niewielkie drzewko. Suchy, poskręcany pień, cieniutkie i długie gałązki obsypane drobnymi listkami. Akurat tyle, by rzucić cień na stojącą pod drzewkiem małą ławkę.
Zamiatacz siada na ławce. Przymyka oczy i miarowo oddycha. Wyciągnięte nogi sięgają prawie pod okalający taras murek.
Za murkiem – dziesiątki małych domków, nad nimi pstra mozaika dachów, a nad tym wszystkim niebo. Pastelowe domy, ceglaste dachy i przytłaczający wszystko błękit nieba.

Kiedy tak siedzi się z przymkniętymi oczami w niewielkim cieniu, a dokoła jest niemiłosierny skwar, przymknięte oczy patrzą, ale nie widzą. Całe ciało zajęte jest tylko tym, by pozbyć się nadmiaru ciepła i wychwycić jak najwięcej chłodu. Twarz, oczy, ręce, stopy, plecy ciągle upewniają się, że to co nas omiata, to chłód, nie skwar. Kiedy już upewnią się w tym, nacieszą się, kiedy kropelki potu już zatrzymają się, a nowe już nie napływają, wtedy można – powoli, bardzo powoli – wyciągnąć chusteczkę i  również powoli, bardzo powoli  przetrzeć twarz. Najpierw czoło, potem brwi, oczy, nos, policzki, usta i kawałek szyi.
Wtedy można mocniej wyciągnąć ciało, stopy pewniej oprzeć o murek, a głowę odrzucić w tył i wesprzeć o suchy, poskręcany pień drzewka. I zamknąć oczy.
Jest jasno, bardzo jasno, odrobinę mniej gorąco  i cicho.

Nie spać. Co to, to nie. Ciężkie, lepkie, gorące powietrze drga i otula całe ciało. Dosięgnie głowy, ściśnie w kleszczach, przydusi. Można stracić przytomność. Można zamknąć oczy, ale nie usypiać. Oddychać. Powoli, miarowo oddychać. Powolny, głęboki wdech … pełne płuca … i powolny, długi wydech …

Zamiatacz otwiera oczy, podciąga się na dłoniach, siada wyprostowany. Przed nim pastel domów, cegła ceramicznych dachów i błękit nieba. Troszkę wypoczęte oczy dostrzegą jeszcze coś. W połowie nieba, zawieszona w błękicie, ledwo widoczna oliwkowa zieleń – oddalone, zamglone wzgórze z odrobinę ciemniejszymi plamkami drzew.

Ostania setka schodów chodnika biegnie już nie pośród murów, ale między drzewami. Jest tu zbyt stromo, żeby zbudować domy i zbyt blisko równego terenu, żeby komuś chciało się tu cokolwiek budować. Dzięki temu rosną tu gęste drzewa, które dają chłód. Ten odcinek drogi idzie się najwolniej, tutaj nabiera się sił przed wejściem w rozgrzane dolne miasto.
Jest tu tak stromo, że schody biegną ostrymi zakosami. Przy każdym nawrocie rzut oka na coraz bliższe zabudowania. Domy jeszcze widziane z góry, spomiędzy drzew, ale są już na wyciągnięcie ręki. Coraz mniej błękitu nieba. Jeszcze jeden nawrót, jeszcze dwadzieścia schodów i ostatni krok – w rozkrzyczany tłum targowiska.

***

Targ.
Zamiatacz stoi na ostatnim stopniu schodów, jeszcze w ciemnozielonym cieniu drzew, ale już krok przed nim jest złote, jaskrawe, upalne słońce pełne ludzi. Jeden krok z lasu wprost do gorącego, pełnego ludzi morza. Jeden krok w dół i dał się porwać falującemu tłumowi.

Widać tylko najbliższych ludzi, kilkunastu, kilkudziesięciu, ale słychać – kilkuset. Nie krzyczą, nie wrzeszczą, wystarczy, że mówią. Zgiełk nie pozwala jeszcze nic odróżnić, nic wyłowić, jest tylko szumem. Za to od samego początku atakują i przyciągają uwagę wyraźne kolory. Nie plamy, nie tło, ale ostre, intensywne, wyraźne, pchające się w oczy żółcie, pomarańcze, róże, czerwienie, fiolety, zielenie, złota, owoce, kwiaty, ryby, sery, flaszki, donice, szmaty i chusty.
Kiedy już oczy uwolnią się od każdej wołającej je barwy, kiedy zaczną przesuwać się po kolorach i chłonąć je wszystkie naraz, wtedy uszy zaczynają wychwytywać poszczególne dźwięki z ogólnego zgiełku. Najpierw nawoływania sprzedawców.
Właśnie jeden z nich przebija się przez zgiełk, mówi głośno, szybko i dużo. Wprawdzie większość ludzi mówi tu głośno, szybko i dużo, ale ten sprzedawca mówi jeszcze głośniej, szybciej i więcej, a przede wszystkim za każdym razem identycznie.
Drugi krzyczy. Tylko kilka słów, ale za każdym razem tylko do nas. To nie to samo, co krzyk mamy do dziecka : „uważaj, patrz za mną, bo się zgubisz”, który wprawdzie słyszymy, ale nie bierzemy do siebie. Sprzedawca krzyczy : „wspaniałe, wspaniałe, świeże !” i za każdym razem krzyczy tylko do nas. Choć my go nie widzimy, to za każdym razem, kiedy krzyknie, mamy wrażenie, że właśnie on dostrzegł nas i krzyknął : „wspaniałe, wspaniałe, świeże !”
Trzeci całkiem cicho powtarza swoją mantrę, głos w górę, głos w dół i przerwa. Nawet nie musi mówić tego głośno, po jakimś czasie każde jego ciche zawołanie doleci do naszych uszu. Po każdym zawołaniu – przerwa, a w czasie każdej takiej przerwy wiemy, że za chwilę znów usłyszymy : głos w górę, głos w dół i przerwa.

Iść w takim tłumie, gdzie nikt nigdzie nie idzie, ale wszyscy się kręcą w miejscu. Nikt nie potrafi przejść pięciu metrów prosto, na każdym metrze musiałby się z kimś zderzyć lub wyminąć kilka osób. Nikt jednak się nie zderza. Każdy się kiwa, kołysze, idzie niby na boki, ale do przodu. Wystarczy się zachwiać, uchylić, ustąpić jeden krok w bok, czasem w tył, ale za to dwa w przód. Zresztą nie ma sensu iść ciągle w przód, przecież tu nie chodzi o przejście przez targ, trzeba przystanąć, napatrzeć się na kształty i barwy, nawciągać zapachów i nasłuchać dźwięków.

Zamiatacz stoi przed drewnianym stołem zarzuconym kopami kolorów. Oczy chłoną barwy, lecą od jednej do drugiej, trzeciej, a potem wracają raz jeszcze do najintensywniejszych. Najchętniej wracają do ostrej żółci mocno odciętej od wściekłej czerwieni. Potem odpoczywają w głębokiej, ciemnozgniłej zieleni.

Trzeba iść dalej. Kilka ruchów, trochę w lewo, trochę w prawo, trochę w przód i Zamiatacz wchodzi do zacienionej, mniej ludnej alejki. Stoły są starsze, krzywe, drewno wystające spod pryzmy kolorów miejscami spróchniałe. Okrągła, czerwona twarz starego, otyłego mężczyzny w czarnym berecie. Usta na moment przymknięte. Dokoła wianuszek ludzi. Czekają. Usta sprzedawcy otwierają się : „Taaaaanie …..  najleeeeeepszeeeeee ….. z północnej strooooony”. Wysoko, nisko, wysoko. Przerwa. „Taaaaanie …..najleeeepszeeee …. z północnej stroooooony”. Wysoko, nisko, wysoko. Przerwa. Zamiatacz stoi zapatrzony, w ślad za sprzedawcą otwiera bezgłośnie usta. Jak w kościele; nie trzeba śpiewać tak głośno jak ksiądz, wystarczy otwierać usta i powtarzać za nim w myśli.
Gotowy do zakupu klient czeka, aż sprzedawca wyśpiewa zawołanie pięć razy i zrobi sobie dłuższą przerwę. Wtedy jest czas na podsunięcie wybranego kawałka i zapłacenie. Kto nie zdążył, zachłannie patrzy na śpiewającego mężczyznę i cierpliwie czeka na kolejną przerwę.

Zamiatacz odwraca się, skręca na mały placyk pomiędzy straganami. Setki małych, ledwo wypalonych na jasno doniczek. Wprost na ziemi, na szarym kamieniu. Z każdej doniczki wystaje delikatna łodyżka jasnej zieleni. Na niektórych łodyżkach – maleńka plamka różu, pomarańczu, czerwieni, fioletu. Oczy mimowolnie szukają tych plamek, niektóre kolory ledwo wyzierają spod pękających pąków. Inne pąki nie zdradzają jeszcze koloru, zdają się mówić : zostań jeszcze chwilkę, zaraz się rozchylę i odsłonię zagadkowy kolor, tylko najpierw zgadnij jaki.

Kilka chwiejnych kroków. Niby w lewo, niby w prawo, a w przód. Zamiatacz stoi przy szerokim stole. Wyciągniętą dłonią pokazuje na kopkę złota. Rolnik wrzuca do siatki kilka najbardziej złotych kul, siatkę kładzie na szalkę, a na drugą szalkę rzuca odważnik. Zamiatacz podaje zwinięty w rulon papierek. Rolnik zdejmuje siatkę z szalki, podaje Zamiataczowi, ale w pół drogi wstrzymuje ruch ręki. Drugą ręką wyciąga z kopki fioletowej najgłębszy odcień fioletu, pokazuje go na otwartej dłoni jak klejnot. Wzrok Zamiatacza i Rolnika zatrzymał się w pół drogi, na fiolecie leżącym na dłoni Rolnika. Obaj przez krótką chwilę patrzą z uznaniem. Potem Rolnik szybkim ruchem dorzuca głęboki fiolet do złota i podaje Zamiataczowi. Zebrani wokół też patrzą z uznaniem na fiolet, na Zamiatacza i na Rolnika. Oni są widzami, a ci dwaj aktorami, którzy dobrze znają swe role, powtarzane setki razy, ale zawsze powoli, sumiennie i z godnością.
Jest kolorowo, głośno i tłoczno.
Szum, szum, szum.

***
Schody w górę.
Zamiatacz wchodzi na pierwszy stopień, w cień drzew. Znów ten pozorny chłód. Krok za krokiem, stopień za stopniem. Kiedy ma się przed sobą jeszcze trzysta dwanaście stopni, nie wolno iść zbyt szybko.

Kiedy tak idzie się w górę, powoli, mozolnie …  Schodami, które zna się na pamięć… Schodami, wokół których nie ma nic oprócz ślepych murów i nic nas nie rozprasza… Wtedy, chcąc nie chcąc, myślimy.
Pod górę idzie się z cierpliwością potrzebną do pokonania trzystu dwunastu stopni. Dzięki temu i nasze myśli są cierpliwsze. Wolniej przychodzą, dłużej zostają, później odchodzą. Dokładniej się im przyglądamy. Na każdą poświęcamy więcej czasu, a kiedy chcemy, to przywołamy ją jeszcze raz i dowolnie długo rozważamy.
Idąc tak krok za krokiem rozważamy wszystkie za i wszystkie przeciw, wszystkie możliwości i wszystkie wątpliwości, a wszystko to ze spokojem, bez emocji, nawet z pewną dozą ospałości i obojętności. Jakby z boku.
Wtedy widzi się właściwą miarę. Większe i mniejsze osiągnięcia nawet jak cieszą, to nie podniecają. Nikt nie pobiegnie przed siebie z okrzykiem radości, bo ani nogi stromo pod górę nie poniosą, ani zmęczone płuca nic nie wykrzyczą. Wielkie i małe zmartwienia też ogląda się jakby z boku i z góry – tak jakbym ja stał tu, a one opodal. Teraz liczy się tylko ten wysiłek wspinania, a to, że ktoś … coś … nam … kiedyś …  to jakby daleko, takie małe, nieważne …  Ja to ja, a czyjeś przewiny wobec mnie – są czyjeś.
Są jego, nie moje.

Dwieście dziewięćdziesiąt osiem, dwieście dziewięćdziesiąt dziewięć, trzysta, trzysta jeden, trzysta dwa, trzy …
Trzysta dziesięć, trzysta jedenaście, trzysta dwanaście i koniec stopni, ale jeszcze nie koniec podejścia, bo jeszcze malutka wybrukowana górka. Na tej górce trzeba na chwilę stanąć, bo zaraz za nią uliczka opada stromo w dół. A w dół, to nie zawsze znaczy lekko i łatwo. Trzeba odsapnąć przed zmianą rytmu.

***

Zamiatacz stoi przed zamkniętymi okiennicami. Jedyne światło w pokoju, to to, które wpada przez nieszczelnie złożone drewniane listewki : po bokach, tuż przy ścianie, na dole, tuż nad parapetem oraz przez szparki między wyszczerbionymi poziomymi deseczkami. Te szparki są tak małe, że słońce przebija się przez nie tylko teraz, jedynie o tej porze dnia, a teraz nawet mocniej niż w samo południe. Teraz słońce jest najmocniejsze, teraz jest dokładnie na wprost okna. Słońca nie widać, ale nawet te nieliczne promienie, które wdzierają się przez okiennice pokazują jaka siła napiera z drugiej strony. Okiennice wydają się być małą, słabą tamą, która ledwo, ledwo zatrzymuje ogromne masy światła. Wydaje się, że wątła tama już się chwieje, wygina i zaraz rozpadnie na kawałki a do pokoju wedrze się potop światła i gorąca.

Zamiatacz powoli odwiązuje sznurki z haczyków, potem dłońmi przytrzymuje zamknięte okiennice. Nagle, szybkim ruchem otwiera szeroko oba skrzydła okiennic i cofa się trzy kroki w głąb pokoju.
Światło zalewa pokój. Światło nic nie przewraca, nie zatapia, nie porywa. Nie parzy. Za to oślepia. Mimowolnie zamknięte oczy nadal widzą tylko oślepiającą biel. Zasłonięte rękami oczy też widzą biel. Wdarła się już pod powieki i dużo czasu upłynie, zanim ustąpi.
Dopiero po kilku sekundach za bielą przychodzi gorąco. Upał. Ukrop. Jeszcze trzy kroki w tył, w głąb ciemnego pokoju i znowu tylko biel. Upał prawie znika, biel zostaje.

Zamiatacz otwiera oczy. Tutaj, w cieniu pokoju, gdzie słońce nie patrzy w twarz, oślepione oczy na powrót zaczynają widzieć. Widać już ścianę, rozrzucone na boki okiennice, szeroki parapet. Nie widać jeszcze nic za oknem. Tam wszystko wciąż jeszcze skąpane jest w oślepiającym świetle.

Bardzo powoli wyłaniają się zarysy najbliższych kamienic i pałaców oraz wieży i katedry z lewej i z prawej strony placu.
Wysokie, szerokie kamienice i pałace, piaskowe, marmurowe, białe, szare, popielate, jasne i poczerniałe, z głęboko cofniętymi balkonami i wysuniętymi do przodu tarasami. Nisko sklepione podcienia na parterze, gęste, niskie i przysadziste filarki w balustradach balkonów oraz wysokie i smukłe kolumny na tarasach.
Dopiero dobrą chwilę później, kiedy wzrok jeszcze lepiej oswoi się z masą światła, widać zarysy dalekich kamienic i pałaców po przeciwnej stronie Placu. Trochę rozmyte, rozwodnione, za białą mgiełką, jakby ktoś nałożył kredy na gotowy rysunek, zamiast użyć jej jako podkładu.
Za rzędem zamykających Plac kamienic i pałaców jest niebo. Kto wie, ten wie, że tam jest rozległe, bardzo łagodnie wznoszące się wzgórze, którego spalona, goła ziemia jest tak jasna, że wzgórze w tym świetle jest niewidoczne. Pod szczytem wzgórza jest jasno-oliwkowo-zielony sad niskich, poskręcanych drzewek o rzadkich gałęziach. Kto nie wie – ten widzi w miejscu wzgórza tylko niebo. Kto nie wie, ten nie stoi i nie patrzy w niebo zbyt długo, bo po co, ale jeśli jednak postoi na tyle długo, by oczy dostrzegły sad na niewidocznym dla niego wzgórzu – zdziwi się. Skąd sad w środku nieba ? Nad kamienicami i pałacami – najpierw niebo, potem sad i znowu niebo ?
Coś, co wygląda jak niebo – między kamienicami a sadem – to w rzeczywistości jasne, prawie białe podnóże wzgórza. Bez dających cień drzew, bez trawy.
Za to niebo nad sadem jest prawdziwe, choć bezbarwne. Żadnych chmur, nie niebieskie, nie błękitne, nawet nie białe.  Oślepiające.

Czasem na jedną rzecz patrzy kilka osób i każdy widzi coś innego. Jeden widzi niebo. Drugi widzi wzgórze, bo wie, że tam jest wzgórze. Bo widział je wiele razy o innej porze dnia, innej porze roku. Trzeci widzi twardą, spaloną ziemię wzgórza, pooraną głębokimi bruzdami, porośniętą rachitycznymi trawkami, choć z tej odległości widzieć ich nie może. Ale widzi te bruzdy, bo szedł po nich wiele razy. Czwarty patrzy bliżej, widzi rząd piaskowych, marmurowych, białych, szarych, popielatych, poczerniałych kamienic i pałaców, a to, co za nimi, to co nad nimi – tego już nie widzi, bo tam nie patrzy.
Piąty widzi drzwi sklepów na parterze kamienic, wystawy w  podcieniach, nad nimi szyldy …
Szósty patrzy całkiem blisko, tuż koło siebie, widzi twarz mijanego człowieka, jednego, drugiego, trzeciego, stu mijanych ludzi. Bo go ciekawią, bo mu się podobają lub nie podobają. Siódmy widzi siebie.

Zamiatacz zawczasu mruży oczy, potem wychodzi z cienia w głębi pokoju, podchodzi do okna, z trzaskiem zamyka okiennice i zaczepia sznureczki za haczyk. Siada przy stole.
Patrzy w ciemny kąt ściany, lecz wciąż widzi biel.

Półsen, sen.
Zamiatacz wstaje od stołu. Przymknięte oczy, pod oczami nie ma już bieli, jest za to szarość szarówki panującej w pokoju. Dwa kroki od stołu do zamkniętego na okiennice okna, dwa kroki wzdłuż okna i dwa kroki do łóżka i stołka przy łóżku.
Miękkie, wysokie, szerokie łóżko pod ścianą, jak tratwa w przystani za skałą, gdzie z jednej strony urwiska : bezkresne, wzburzone morze pod słońcem, a z drugiej strony : spokojna woda pod cieniem wysokiego, chłodnego brzegu.
Siada na skraju łóżka, odrzuca brzeg kapy pod ścianę i kładzie się. Tu nie jest gorąco, ale pamięć spiekoty nie pozwala się jeszcze przykryć. Kapa rzucona pod ścianę czeka.
Zamiatacz zamyka oczy.
Jest cicho, ciepło, półciemno.

Wtedy przychodzą,
Najpierw przychodzi targ. Setki ludzi. Wszyscy  zbliżają się na kilka metrów, zagonieni, zabiegani, każdy w swoją stronę, ale niektórzy z nich podchodzą bliżej, przystają, patrzą na Zamiatacza, nachylają się, zaglądają mu w oczy …  Setki głosów i krzyków, większości z nich nie słychać, albo słychać jakby przez mury, ale niektóre z nich dolatują; fragment szybkiej rozmowy, wołanie, nęcenie, jakieś pytania … Wypowiedziane, ale nie usłyszane na targu, usłyszane dopiero teraz.
Kolory : zielenie, turkusy, czerwienie, fiolety i żółcie.
Targ – ten najgłośniejszy, najkolorowszy – przychodzi pierwszy, odchodzi pierwszy.  Szarzeje,  cichnie i milknie …

Potem przychodzą kamienice, dachy i wzgórza – wielkie piaskowe i marmurowe kamienice, morze ceglanych i rudych dachów, odległe, zamglone, burozielone, oliwkowe, szarawe wzgórza …
Pastele, popiele, czerwienie, cegiełki, szarości, oliwki.
Majestatyczne i ciche. Przychodzą, pochylają się, odchodzą …

Potem przychodzą schody. Nawet nie tyle przychodzą, co – jak to schody – wciągają, trzeba na nie wejść, a kiedy się już weszło, to trzeba iść, stopień, za stopniem. Nawet nie wiadomo, czy prowadzą w górę czy na dół, są jak tunel – pod nogami schody, przed oczami schody, po bokach mur … Wciągają coraz głębiej i głębiej.
Kolory : piasek zwietrzałego tynku, stare żółcie, cegła z szarym nalotem, szare kamienie. Coraz szarzej i ciemniej.
Schody gdzieś niby prowadzą, a same odchodzą …

Na koniec przychodzi plac. Wielki, coraz większy, ciemny, coraz zimniejszy …
Piaskowiec, sjenit, bazalt, granit, czerń.
Jest chłodno, cicho i ciemno.

Na koniec przychodzi sen.
Sen.

Popołudniowy sen, nie jest prawdziwym snem. To letarg, maligna, to taki sen, w którym ciągle ma się wrażenie, że się nie śpi, że się nie śni. Że to, co wokół, co przychodzi, co odchodzi – przychodzi i odchodzi naprawdę. Jak w jawie. Z drugiej stronie wie się, że to nierealne, niemożliwe, że to tylko płytki sen. Że się śpi i się śni, i cały czas chce się otworzyć oczy, a nie można. Widzi się wokół sen i jego zjawy, a ciągle towarzyszy ta wiercąca myśl : poruszę ręką, choćby palcem, a udowodnię, że to tylko sen. Ale odrętwiała ręka nie usłucha, ani nie drgnie. I wiem, że to sen i udowodnić sobie samemu tego nie potrafię.

Przebudzenie z takiego snu jest ulgą, choć nie przychodzi łatwo. Otwarte oko, ale tylko trochę, bo nie jest łatwo otworzyć jedno, kiedy drugie jest jeszcze mocno zamknięte. Władza w ręce, ale nie w tej, co potrzeba, aby się podeprzeć i unieść na łóżku. Nogi bez czucia, całkiem jak we śnie, kiedy powinno się uciekać, lub chociaż przesunąć, ale nas nie słuchają.
Z tego popołudniowego snu trzeba się obudzić, choćby po to, by jeszcze coś zrobić, by dzień się wypełnił do końca i można było pójść spać, tym razem już tak naprawdę.

***

Obiad.
Zamiatacz siedzi przy stole. W pokoju, mimo uchylonych okiennic, półmrok. Przed oczami, patrząc od lewej do prawej – trzy równo odcięte kolory, teraz pociągnięte szarawym werniksem : już nie ciepły, lecz szaro pomarańczowy tynk  ściany, już nie głęboko, lecz szaro zielone drewno okiennic, już nie jaskrawy, lecz przygaszony błękit nieba.
Na szerokich deskach stołu, o barwie już nie starego, lecz szarego drewna, leżą dwa szerokie, płaskie talerze wypalone w kremowej polewie z brzegami pociągniętymi szarym kolorem, który kiedyś imitował srebro. Na talerzach gotowane warzywa. Czarnawa zieleń, bura czerwień, ciemny fiolet, platynowy popiel, jasne złoto.
Za dwoma płaskimi talerzami stoi wysmukła, ciemno zielona, prawie czarna butelka. Ciemna w tym świetle lub ciemna, bo pełna lub ciemna, bo może z ciemno zielonego szkła. W jej szyjce korek o – raczej domyślnej  –  barwie korka, teraz na wpół skryty w szyjce butelki, na wpół skryty w mroku pod nieoświetloną ścianą.
Między dużymi talerzami i wysoką butelką stoją małe talerzyki i małe buteleczki. Talerzyki głębokie i płaskie, a buteleczki pękate, z grubymi brzuszkami i malutkimi dzióbkami, ustawione na jeszcze mniejszych talerzykach – podstawkach.
Podniesiona, przechylona i odstawiona buteleczka. Po szyjce buteleczki, w dół, na podstawkę spływają złote, tłuste krople. Krople spływają powoli, czasem jest tak, że po odłożeniu pękatej buteleczki kropla leci po szyjce na dół, lecz zanim spłynie, buteleczka jest znów podnoszona i znów odstawiana, i za pierwszą kroplą płynie druga. Pierwsza kropla płynie z początku szybko, jest duża i biegnie po stromej szyjce, ale w miarę upływu czasu jest jej coraz mniej, a do tego trafia na brzuszek butelki. Tam wyhamowuje, czasem całkowicie, rozlewając się po zbyt szerokim dla niej wybrzuszeniu. Inaczej jej los się – nomem omen –  potoczy, kiedy w porę dogoni ją druga kropla, czasem trzecia i czwarta. Wtedy małe kropelki połączone w jedną, dużą, ciężką kroplę przelecą jak burza pękaty brzuszek i wpadną do talerzyka.
Na lewo od dużych talerzy, tuż przy ścianie stoją suszone, mielone, roztarte przyprawy. Małe otwarte ceramiczne naczyńka, w każdym naczyńku górka kolorów : biel, popiel, szarość, brąz, zieleń, pomarańcz, cynober, purpura, czerń. W każdym naczyńku kopki : granulki, kryształki, zmielone słomki, źdźbła, proszki.
Na prawo od dużych talerzy – przeźroczysty dzban z dużym uchem i prosta szklanka z grubego szkła. Woda. Bez barwy, bez bąbelków, bardziej można się jej domyśleć niż zobaczyć.
Jasna, zimna, czysta woda.

Kiedy jest się zmęczony i głodny, po ciężkiej pracy, po upalnym dniu, brakuje jeszcze tylko chłodu. Nie chce się jeść, nie da się odpocząć, dopóki upał wciąż dusi gardło, spowalnia i spłyca oddech, przy najmniejszym ruchu wyciska pot. Można siedzieć w cieniu, schować się przed skwarem, ciężko oddychać, starać się nie ruszać, ale przed gęstym gorącym powietrzem nie ucieknie się. Nie da się jeść, choćby się było głodnym, lepiej poczekać jeszcze ten kwadrans, dwa.
W tym czasie czekania można z satysfakcją oglądać ostatnią walkę zmierzchu z ukropem, nasłuchiwać jej przez mury i podglądać przez uchylone okiennice. Nie robić nic, czekać, czas ją za nas wygra.
Czekać, czekać, czekać.
Coraz chłodniej i chłodniej. Chłodno.
Można zacząć jeść.

***

Zmierzch.
Ostatnie promienie światła przegrywają z szarówką. Najpierw nikną wchłaniane w szary, już nie ciepły, pomarańcz ścian, wikłają się w nierówną fakturę tynku, chwytane w jego wypukłości i więzione w jego rowki. Potem z coraz większym wysiłkiem liżą szarą zieleń desek okiennic, z coraz większym trudem odbijają się od coraz mniej gładkiego, a coraz bardziej chropawego lakieru, coraz częściej padają jeszcze dość długie i jasne a odbijają się już krótkie i ciemne. Te odbite promienie już nigdzie nie dolecą, a kolejne już się nawet nie odbiją.
Na koniec niebo. Zrazu oślepiające, potem jaskrawo żółte, potem niebieskie, błękitne, teraz na powrót białe, ale już bez tej jasności, co oślepia, bo teraz jest już tylko popielato białe.
Ta popiel dla bieli jest zdradliwa, niby biała, a już sączy w biel szarość. Nikt nie nazwie popieli czy szarości czernią, ale kiedy biel traci swą oślepiającą jaskrawość, niby wciąż jest bielą – przeciwieństwem czerni – ale już nosi w sobie niewidoczny jeszcze pierwiastek czerni, z którą na koniec przegra.
Szarówka, zmierzch, zmrok, mrok.

Zamiatacz stoi przed oknem.  Okiennice na oścież rozchylone, tak jak czasem są rozchylone ramiona, żeby płuca mogły łatwiej wciągać powietrze. Wdech – głęboki i długi – i wydech. Wdech po raz pierwszy od kilkunastu godzin bez tej ciepłej waty w płucach, bez tego miękkiego i lepkiego głaskania przełyku, wdech i wydech jeszcze może nie zimny, ale już chłodny.  Pierwszy od kilkunastu godzin powiew wiatru wpada przez okno, uniesie i załopocze koszulą. Po raz pierwszy od kilkunastu godzin oczy śmiało patrzą przed siebie na plac, patrzą na wzgórza za miastem, a nawet – bez zakrywania dłonią, bez mrużenia – patrzą na niebo. Niebo znów wydaje się takie ogromne i takie dalekie. Już nie wydaje się bliskie na wyciągnięcie ręki, jak w nocy, gdy ciemne chmury otaczały głowę; wręcz przeciwnie, niebo teraz, wieczorne – przeźroczyste, odległe i niedosięgłe – wydaje się dużo bezpieczniejsze.

Proporcje.
Kiedy tak stoi się o tej porze dnia na tyle wysoko, aby widzieć naraz i parter i dach wielkich kamienic i pałaców, na tyle daleko, aby widzieć je całe, wtedy najlepiej widać ich bryły, ich proporcje. W tym świetle, już nie jaskrawym, a jeszcze nie ciemnym, w świetle, które już nie przeszkadza patrzeć, a za to pomaga widzieć, w nim najlepiej podziwiać nie szczegóły, a całość. Każda kamienica, każdy pałac z osobna ujawnia swą symetrię : podział poziomy na piętra i podział pionowy na fasady. Teraz najlepiej widzimy proporcje kamienic : parteru do pięter, szerokiej bramy do małych okienek przyziemia, balkonów do okien, kolumn do gzymsów, gzymsów do dachu, dachu do oddalonego wzgórza. Teraz widać proporcję każdej kamienicy do sąsiednich kamienic i do kamienic naprzeciw, każdego pałacu do sąsiedniego pałacu i do pałacu naprzeciw, z drugiej strony wielkiego placu. Wysmukłej wieży do szerokiej katedry. Tylko teraz widać, że w ciągu dnia tak oddalone, tak różne w swej bryle gmachy, już w samym swym zamierzeniu i realizacji tak bardzo współgrają, że niemal mówią do siebie i aby docenić jeden, trzeba albo odwrócić się do drugiego, albo – jeszcze lepiej – właśnie o tej porze wejść na ente piętro, otworzyć szeroko okno, nabrać głębokiego oddechu i zobaczyć obie kamienice i oba pałace i wieżę i katedrę – naraz. Tylko teraz i tylko tak.

A za placem, na drugim, trzecim planie – wreszcie dobrze widoczne – łagodne, jasne wzgórza, a na wzgórzach kreseczki wysmukłych zielonych cyprysów lub topoli i plamki niskich oliwkowozielonych drzewek. Wszystko stonowane, rozmyte, wszystko pociągnięte mgiełką rozgrzanego powietrza i odległości, trochę tak, jakby ktoś użył bieli jako werniksu a nie podkładu i bielą pociągnął gotowe kontury wypełnione kolorem i przez to kolory wyblakły, i tylko kontur w miarę wyraźny pozostał.  Nie przez pomyłkę tutaj biel jest werniksem, a nie podkładem, dzięki temu zamiast dyskretnie rozświetlać kolory od spodu – tłumi je z wierzchu, bo – jak werniks za cenę stłumienia kolorów, zatrzymuje je na wieki – tak tutaj nie wyraźne kontury i kolory są najważniejsze, lecz zatrzymanie tej krótkiej chwili między dniem i nocą, gdy znany, realny widok za oknem zamienia się w uniwersalne, wszystkie widoki za oknem o tej porze pomiędzy dniem i nocą. . I dzięki temu trwa o wiele dłużej, niż trwa naprawdę.

***

Przez otwarte szeroko okno wchodzi do pokoju chłód i mrok. Przez otwarte szeroko okno wchodzi gwar placu, pierwsze tego dnia głośniejsze rozmowy, energiczniejsze ruchy. Przez otwarte okno pokoju wchodzi światło pierwszych zapalanych latarni, pierwszych rozświetlonych okien lokali.
W nieskończonym, spokojnym, czarnym morzu ciemności rozrzucone – jasno i ciemno białe, świetliście i matowo srebrne, ciepło i zimno żółte światła nad stolikami – jak wysepki, pełne pochylonych, szepczących do siebie rozbitków. Pochyleni nad do połowy wypitą lub do połowy pełną szklaneczką, nad mapą lub przewodnikiem, nachyleni do sąsiada lub z głową na oparciu krzesła, w cichym gwarze lub w ciszy, ze wzrokiem utkwionym w innej, odległej wysepce światła lub pod zamkniętymi powiekami – przeżywają raz jeszcze dzień.
Przez szeroko otwarte okno wchodzi zimno i czerń.

Zamiatacz siedzi na brzegu łóżka. Podparty rękami o drewnianą ramę, bose stopy na szorstkich, zimnych płytkach, pochylony do przodu, zgarbiony, ze spuszczoną głową. Cierpliwie czeka.

Nie można iść spać, póki choćby tylko pamięć upału i oślepienia trwa. Musi się zrobić ciemno i zimno. Musi się zrobić ciemno i zimno, nie jakiś chłód, czy wietrzyk, ale pierwszy prawdziwy dreszcz zimna, pierwsza chęć ubrania czegoś lub przykrycia się. Wtedy dopiero przychodzi znużenie, pierwsze ziewanie, a opadające, ciężkie powieki same się zamykają.

Zamiatacz leży na łóżku na wznak.
Jest cicho, ciemno i zimno.

***
Sen.
Najpiękniejszy jest sen. Bez względu na to, czy wiemy, co nas jutro czeka, czy nie wiemy, czy się z tego cieszymy, czy smucimy. Najpiękniejszą rzeczą jest sen.
Chociaż w takim razie po co żyć ?
Po to by docenić sen ?
Sen.

Spadanie. Głęboko w dół, tak ciemno, że czerni nie widać, nie zimno, nie ciepło, daleko. Bez dołu i bez góry, początek gdzieś, kiedyś był, końca nie będzie. Dalej i dalej, choć bez pośpiechu, ciemniej i ciemniej, choć widać mijane kolory bez koloru, o ile szary, popielaty, czarny w nieskończonej ciemności są jeszcze kolorami. Głęboko w dół, daleko w głąb, choć cały czas w miejscu. Pulsująca cisza.
Ciemno, ciepło-zimno, cicho.

Nie ma myślenia; nie ma zmęczenia, nie ma radości, nie ma smutku.
Nie ma nic, jest sen.
Stan spokoju bez świadomości spokoju, zapomnienia bez świadomości zapominania.
Cisza pośród burz, pośród zgiełku, pośród zmartwień i kłopotów, nie załatwionych spraw, spraw do załatwienia, spraw nie do załatwienia, spraw zbyt późnych na załatwienie.

Po to jest sen – dla tej ciszy pośród burz bez świadomości i burzy i ciszy.
Bo sam odpoczynek bez snu, odpoczynek świadomy, świadomy zarazem i odpoczynku i problemów jest tylko odpoczynkiem, za to niczego nieświadomy, nieświadomy samego siebie, sen … Jest snem.

Cisza.

Najpiękniejszy jest sen.
Sen.
Sen.
Sen.

Krzysztof Brożek – Zamiatacz (1)
QR kod: Krzysztof Brożek – Zamiatacz (1)