Jesienny wieczór zapadał nad Miasteczkiem. Złota Pani starała się otulić zabudowania gęstą mgłą, by potem z pietyzmem ukołysać niewielką aglomerację do przedwczesnego snu. Dym z kominów kilku pobliskich, jednorodzinnych domów, z których kilka liczyło sobie niemal sto lat, próbował za wszelką cenę pokrzyżować jej plan, kontrastując z bielą niewinnej mgły, czyniąc w niej okrągłą dziurę, leciał w stronę atramentowego nieba. Czarna postać stała nieruchomo pod wysoką, metalową bramą, okalającą cmentarz, znajdujący się na obrzeżach. Miejsce wydawało się być zapomniane: brama wyglądała bowiem na dawno nie otwieraną, a za jej progiem dostrzec można było stare, pociemniałe nagrobki, obok których ze złudzeniem szukał światła jakiejkolwiek świecy. Żadna nie została zapalona już od lat. Wcisnął głowę między żelazne szczeble bramy, po czym długo przyglądał się, co kryje się w środku cmentarzyska. „Co ja tu robię, co ja tu robię, do cholery”, pomyślał. W tym momencie usłyszał za sobą dźwięk trzaskającego szkła, pochodzącego z pewnością z butelki po piwie. Rozbiła się tuż przed jego stopami, zostawiając na asfalcie świeżą, mokrą plamę. Owa plama przypominała mu teraz czaszkę, znak uważany za niebezpieczny. Przepowiednia z mokrego asfaltu zdawała się spełniać, ponieważ przed sobą ujrzał teraz trzech mężczyzn. Ustawili się w szeregu: od najniższego, dwóch wyższych stało bez słowa, przyjmując przy tym postawy agresywne, z kapturami zasłaniającymi ogolone na łyso głowy. Najniższy, ale za to najbardziej korpulentny- wyróżniał się kolczykiem w lewym uchu- zdjął kaptur i zaczął przemawiać tonem chropowatym, nieprzyjemnym, zdradzającym woń alkoholowego trunku wypitego przed chwilą.

„Skąd jesteś i co tu robisz?”, rzekł agresywnie.

„Stąd”, odpowiedział lakonicznie.

„Stąd, czyli skąd, nie widziałem cię tutaj nigdy”, dopytywał.

„Z Miasteczka”, doprecyzował.

„Nie cwaniakuj, z którego osiedla?”, pytał zaciskając zęby.

„Z tego”, powiedział wskazując palcem zamglony obszar daleko przed sobą.

„A z tego”, nastąpiła chwila ciszy, po czym słychać było dźwięk uderzenia. Dotknął obolały, piekący policzek, próbował go rozcierać, wtedy nastąpił kolejny cios. Rozciął mu wargę, z kącika pociekła drobna strużka brunatnej cieczy. Wycofał się powoli aż poczuł na plecach twardą stal bramy. Zdecydował się na ucieczkę wzdłuż muru cmentarza, instynktownie ruszył w pościg, którego stał się ofiarą. Oprawcy zmierzali za nim, wykrzykując wulgarne słowa. Rozmyty wzrok powodował, że musiał kurczowo trzymać się chropowatej powierzchni starego muru, jego odłamki haratały mu palce. W pewnym momencie dostrzegł sporą lukę w cmentarnym zabudowaniu, postanowił się w niej schronić. Przyjął postawę embrionalną: skurczył się w sobie niczym mały, niewinny chłopiec, leżał tak bez ruchu dłuższy czas. Nie wydawał żadnych dźwięków, cisza przepełniała jego wątłe ciało. Ukryty w pozostałościach muru trwał godzinami, dniami, miesiącami, latami, aż zapadł się pod ziemię, zbutwiałą i zimną.

**

Mijające lata sprawiły, że Miasteczko stało się domem dla betoniarzy i rzeźbiarzy. Niezliczona liczba pomników pojawiła się na każdym skwerze, a później nawet rogu aglomeracji. Nowi bohaterowie z marmuru zmienili tych starych, upadłych pod ciężarem historii, a także ptasich odchodów. Powstało ich tysiące, prawdopodobnie dlatego, że ludzie powszechnie wierzyli, że kiedyś nastąpi powstanie marmurowych postaci. Wraz z pomnikami tworzono budynki z wielkiej płyty, szare i wysokie, aż po zachmurzone niebo.

W tunelu między blokami drgające, migające światło padało raz na koślawe znaki przypominające graffiti, innym razem na opróżnioną i osamotnioną butelkę po wódce, jeszcze innym razem na ekskrementy oblepiające ścianę. Zbliżał się środek październikowej nocy, godzina gdy wszystkie szczury dawno już spały, ukryte w swoich podłych norach. Wszedł do tunelu zataczając się, nerwowo chwycił się ściany, drobinki zaschniętego tynku czuł pod paznokciami. Minął pustą butelkę, przez moment obrócił się jeszcze w jej stronę, zostawił za sobą część ściany, tej pokrytej ekskrementami. Wychodząc z tunelu zimny wiatr uderzył go w twarz otwartą dłonią, otrzeźwiło go to plaśnięcie, pozwoliło z trudem, bo z trudem, ale jednak dojść do własnego domu. Będąc precyzyjnym: mieszkania, bo on nie miał domu. Z przeszkodami dotarł do drzwi mieszkania, po drodze licząc co rusz ilość pokonanych, betonowych schodów. Za każdym razem widział je podwójnie, będąc na trzecim piętrze nawet potrójnie. Trzymał się wtedy kurczowo metalowej rury, wspinał się po niej pokonując swój codzienny Everest. Chrzęst kluczy oprzytomnił go nieco z alkoholowego letargu, drzwi ustąpiły z charakterystycznym skrzypnięciem. Przestrzeń mieszkania wypełniała szczelnie czerń nocy, z przebłyskami słabego światła księżycowego. Stał chwilę, nieruchomo, przyglądając się pustce. Pustce zionącej z zimnego mieszkania, pustce wewnętrznej, ogarniającej go przeraźliwie. Jedynym wyjściem z sytuacji wydawało się włączenie telewizora.

Światło ekranu ogarniało pusty pokój. Złowrogie cienie tańczyły na ścianie znajdującej się naprzeciwko odbiornika, przypominały ludziki wykonane z kasztanów i zapałek. Poniżej teatru cieniu znajdował się drewniany, przestarzały fotel, na którym spał mężczyzna. Jego pochylona głowa opadała delikatnie w dół, broda dotykała klatki piersiowej. W lewym kąciku ust dopalał się gruby papieros, w pewnym momencie niedopałek spadł na podłogę, pokrytą linoleum. Leżał tam dłuższą chwilę, na tyle długą, że pod nim zaczęła tworzyć się czarna, nadpalona dziura, przypominająca czarną obwódkę oka. Zapach spalonej mieszanki mączki drzewnej unosił się we wnętrzu, obudził go gwałtownie, co sprawiło, że nerwowo potrząsnął się w fotelu. Powoli otworzył zaczerwienione, zmęczone oczy, zmierzył zamglonym wzrokiem poszczególne ściany pokoju, po czym zatrzymał się na dłużej przy wypalonej dziurze w linoleum. Przyglądał się jej dokładnie, mając wrażenie, że owa hipnotyzuje go, przyciąga do siebie, nakazując zejść z fotela. Z wyraźnym trudem zszedł na poziom podłogi, ukląkł przy niej i czekał. Dochodziły go odgłosy, przypominające wydobywanie się kogoś z dołu, z pod podłogi trzeciego piętra. W pewnej chwili z wypalonej dziury wyłoniła się postać, wyszła na powierzchnię podłogi, ukazując się przed nim. Przybysz na pozór przypominał człowieka, zaniepokojenie wzbudzały dwie kwestie w jego wyglądzie: niesamowita szczupłość sylwetki, wręcz anorektyczna oraz bladość koloru skóry, który to kolor dotyczył również barwy oczu. Wtedy nie zwrócił na te, kluczowe szczegóły uwagi, wpływał na alkohol. Postać otrzepała z siebie resztki tynku, potem rozejrzała się po pokoju, kwitując:

„Ładnie tutaj”.

Lokator odczekał moment, po czym zripostował:

„Gdzie tam, stary blok, stare mieszkanie”.

„Naprawdę ładnie, dobrze mieć swoje lokum”, wolno odpowiedziała.

„Czynsz trzeba płacić, co miesiąc więcej, cholerna spółdzielnia, złodzieje, a w bloku nawet windy nie ma” przekonywał.

„Najważniejsze, że ma się gdzie mieszkać”, przekonywała postać.

„Ta, czego się tutaj spodziewać. W końcu jestem wytarty przez życie, jak to stare linoleum”, wskazał na dziurę w podłodze.

„Lepiej mieć nawet betonową posadzkę niż mieszkać na cmentarzu. I to nie jako trup, a żywy trup”, odpowiedziała.

Mrugnął kilkakrotnie, przełknął głośno ślinę, po czym zadał pytanie:

„Mieszkasz na cmentarzu?, Znaczy się grabarz?”.

„Mieszkam, za dużo powiedziane, bytuje albo dogorywam. Grabarze zabrali mi ciało, złamali mi duszę, zamknęli w dziurze cmentarnego muru”, odpowiedziała.

Sięgnął po pustą butelkę, leżącą wiernie przy telewizorze, drżącą rękę podniósł najwyżej jak mógł, kropla spirytusowego płynu opadła na język. Za mało, pomyślał, skończyła się, agresywnie odezwał się do przybysza:

„Po co tu przyszedłeś?”

„Ostrzec cię, straciłeś już duszę, teraz ci którzy odebrali mi ciało, mogą przyjść po ciebie, będziesz następny”.

„Odejdź i nie zawracaj mi głowy. Nie wierzę ci, jesteś tylko pijacką marą, każdy z nas ma takiego chochlika, co przychodzi do nas po paru flaszkach, gada do nas, niejeden przez to trafił do wariatów. Pies z tobą tańcował”.

„Nie bądź głupi, posłuchaj i opamiętaj się, zamiast w wódkę zainwestuj w mieszkanie, jeśli ci się nie podoba, przestań się nad sobą użalać”.

„Wynoś się, cholerna maro, idź skąd przyszedłeś, wynocha do dziury”, cedził przez zaciśnięte zęby.

Przybysz popatrzył na mężczyznę smutnym wzrokiem, w jego bladych oczach osadzały się krople, które nie chciały z nich wypłynąć. Powoli wszedł z powrotem do wypalonej po papierosie dziury i zanurzył się w niej, przypominając przy tym nurka znikającego w głębinach Morza Czerwonego. Popatrzył za nim, a w jego wzorku dostrzegalny był gniew. W nerwowych konwulsjach padł na fotel, z trudem odpalił papierosa za pomocą dopiero piątej zapałki i powtórzył na głos:

„Wytarty przez życie, jak to dziurawe linoleum”.

***

Przez tunel między blokami przebiegali strażacy, jeden z nich potrącił pustą, szklaną butelkę, która pękła w kontakcie z betonowym podłożem. Pod wejściem do klatki schodowej czteropiętrowego bloku ustawione zostały wozy strażackie, migające niebieskim światłem, sprawiającym, że jesienny ranek następował zdecydowanie szybciej. Grupa gapiów w szlafrokach i kurtkach zarzuconych niechlujnie na piżamy przyglądała się akacji ratunkowej, gaszenia płonącego mieszkania. Dym z trzeciego piętra wydobywał się wprost do niebie, ciemny i straszny, unosił się już nad Miasteczkiem. Do służb ratunkowych zgromadzonych przed blokiem dołączył ambulans pogotowia ratunkowego oraz czarny karawan z białym napisem reklamującym jeden z zakładów pogrzebowych. Wśród przyglądających się osób słychać było skrawki rozmów, złożonych z niedopowiedzeń:

„Gaz pewnie gaz…”

„Instalacja, jak nic, stary blok…”

„Te gówniarze pewnie podpaliły wycieraczkę, bezstresowe wychowanie, psia krew.”

Mężczyzna, przyglądający się akcji zaczepił jednego z wychodzących z klatki schodowej strażaków, zapytał:

„Co się stało”.

Strażak odpowiedział chłodno:

„Zasnął z papierosem w ustach…, dźwięk budzącego się Miasteczka zagłuszył dalszą część rozmowy.

Przemysław Znojek – Linoleum
QR kod: Przemysław Znojek – Linoleum