Pozwól nam wejść
Świat powoli odsłania się z potopu. Wynurzają się wieże kościołów,
stare dzwonnice, czerwone mury domów,
wijące się na pagórkach drogi
Lądy nieocalonych są coraz bardziej rozlegle
Błyskają unieważnione zdjęcia,
unosząc się pojedynczo w stanie nieważkości,
grzbiety książek połyskują jak ryby,
A przecież mówili, że potop nie sięgnie ich smukłych szyj,
że boskie zawory można zatkać podeszwami butów,
że wodę będą w stanie wypić do kolacji
Pięćdziesiąt dwa lata budowania arki i uszczelniania jej słomą.
Pół wieku szyderstw
„Pozwól nam wejść. Noe, pozwól nam wejść”
— ten krzyk siedmiuset tysięcy złoczyńców,
zgromadzonych wokół arki
nadal brzmi w starczych uszach.
Osiemset lat życia
to stanowczo za dużo dla udręczonego człowieka.
Jego ciało jest jak stary kostur,
trawi je gorączka, przypomina zgrzyt w zawiasach drzwi
„Teraz zrobimy wszystko jak mówiłeś. Teraz się poprawimy Noe”
Gdy arka zaczęła wznosić się w górę, wszyscy stali w wodzie po szyję
Do uszczelnionego słomą pokładu przylgnęły morskie potwory
gdy zadrżała ziemia,
gdy błyskawice przeszyły pękaty brzuch nieboskłonu
Arka ma trzysta łokci od dziobu do rufy
Stworzenia pełzające na górnym pokładzie
Noe wypełznął wraz z nimi na szczyt zigguratu
Jak jaszczurka, bez ruchu, zastygł na kamieniu
Noe
Przyjmiemy wszystko co się stanie, lecz nie stój w odległości Panie
Wyśniłem drogę,
wydał mi się człowiek, prowadził mnie za rękę
przyśnił mi się cmentarz, zobaczyłem mur, dalekich wioślarzy,
pochodnie nad nimi, ciemność i powietrze.
Budowaliśmy coś, czego nie było widać, przepraszaliśmy kogoś, kto nie mógł istnieć,
Zauważyliśmy wpatrzoną w nas starą kobietę
Obserwowała czujnie, chociaż wiedzieliśmy, że to niemożliwe
Z daleka usłyszeliśmy dzwony,
komuś znowu troski odcięły biedną głowę. Ktoś stracił możliwość wyboru
Przyjmiemy wszystko co się stanie, lecz nie stój w odległości Panie
wielkie ryby wychodzą z białych ścian
Wyspy omijamy z daleka
wyglądają jak oszronione poduszki
— otulające niekształtne postacie, zamarznięta potoczystość
Obietnica spokoju nie maluję się na horyzoncie
Na horyzoncie widać czerwoną łunę, daleką smugę wieczoru
Przede mną decyzja
o wypuszczeniu skrzydlatych stworzeń,
które nie wrócą, bo odnajdą ląd, które odnajdę gdy zobaczą ląd
Głaszczę je po kryształowych dziobach
Dotykam ich czerwonych łap
Prośba o spraw rozumienie
Wiem,
że na twej głowie ogromne wulkany
morza przeogromne,
głębie oceanów
Wiem,
że nieboskłonów sklepionych turbany
wysłuchania wielu donośnych
peanów
Śpiewanie anielskie — wojska archanielskie
burzy uciszenie — kwiatów zapylenie
Huraganów cielska przewalają dęby
rodzące się gwiazdy
tworzą światów zręby
i ludzie płaczący czekają w kościele
spraw wiele
Czuję jakby prośba o ich zrozumienie
stała się kamieniem
gdy taki kamyczek cisnę pod sklepienie
jakie ma znaczenie?
Ten, który pozostał
Nicolas Poussin. Potop
XVII-wieczny obraz zobaczymy w Luwrze
reprodukcje: w niezliczonych albumach i książkach
pisano o tym dziele z dziwną trwogą
(spotkanie w przychodni ortopedycznej
ja: przełamana na pół ręka,
on: przełamana na pół noga)
Dzieło było natchnieniem poetów, smutnych filozofów
na obrazie grupa ludzi w żółtawej poświacie:
ich łódź przybiła do spękanej, upragnionej skały
(poskładali nas
wizyty w piątki, prawie równocześnie
on „dobrzał”
z tygodnia na tydzień
u mnie „ruch bez bólu”
z tygodnia na tydzień)
Mężczyzna wdrapał się na mocną opokę
chwyta mocarną ręką kilkuletnie dziecko
kobieta trzyma je z dołu, wsparta o dno łodzi
– Teraz się wszystko uda, jesteśmy ocaleni!
Za chwilę znajdą bezpieczne schronienie
Nadzieja zakwitła jak srebrna błyskawica
ale „wody wezbrały i pokryły wszystko
nawet najwyższe góry, niszcząc ślady życia”
Ocalał tylko Noe
I arka przepływająca daleko przez obraz
(a potem usłyszałem
że ów drugi połamaniec umarł
po solennym pożegnaniu z ortopedią
Znaleźli go w samochodzie. Ze zdrową nogą)
Znaleziony w oliwkach
Kiedy Noe miał osiemset trzydzieści lat
i można uznać,
że był w wieku sędziwym,
usiadł przy kominku
kamiennego domu,
obok zielonych pastwisk po horyzont
Wtedy przyszedł jego mały synek.
ten płowowłosy, sympatyczny brzdąc
miał dopiero pięćdziesiąt dwa lata
i naprawdę niewiele wiedział o świecie
— Tatusiu, a skąd się biorą kolory?
— zapytał Noego patrząc prosto w oczy
— Nie wiem, pewnie spłynęły z chmur wraz z deszczem
— A pioruny, skały, kobiety, morze?
— To robota starożytnych olbrzymów
— Olbrzymów?
— Tak synku, olbrzymów.
— A słowik?
— Tego zdmuchnął anioł z nieba
— A ja?
— Znaleźliśmy cię z mamą w oliwkach
— A czy wydaje ci się, że żyjesz długo na świecie?
— E, nie. Młodość nadal miga przed oczami
Noe pomyślał:
Osiemset trzydzieści lat
jak błysk gwiazdy,
ale teraz po niebie latają pociski
z katapult
świat się zmienił,
wszyscy mają koła
są targi, żaglowce, kominki, gatunki owiec
Brzdąc też jakby się zadumał
ale zaraz pobiegł
do dziecięcych spraw
Zrozumie więcej gdy dorośnie,
za jakieś sto czterdzieści lat
Z okienka Boeinga
Pod nami prężą się połyskujące grzbiety Europy
Tatry — lody ze śmietaną
na płaskim talerzu
serbskie pola
jak plansza do dziecięcej gry
greckie półwyspy
wcinające się w błękitne morze
miasta podbijanych i tych co w kajdanach
Obłoki, obłoki. Długie kreski samolotów
Wielopiętrowe, srebrzyste, roziskrzone chmury
od spodu czarne, groźne, napęczniałe
z góry roześmiane, budyniowe
oblane różowawym optymizmem
Gdy Bóg zerknie na świat ze stratosfery
może być zadowolony
ze swojej roboty
Człowiek spogląda w górę
z trwogą i respektem
Stąd nieporozumienia dotyczące modlitw
Czy to mgły
nad meandrująca rzeką?
A może artyleryjskie salwy, rozbłyski
i smugi
Czy to lasek
wżyna się w zieloną łąkę?
a może
kolumna wojska przekracza granicę
Nawet gdy ktoś z dołu
wygraża nam pięścią
nie widzimy zarysów maleńkiej postaci
Rozmowa na dworcu w Rethymonie
— Babciu,
dlaczego nie chcesz iść do lekarza?
Wszystkim jesteś potrzebna,
na tobie opiera się nasz dom,
nasze życie.
Nawet zwierzęta tylko do ciebie lgną….
— Widziałaś wnusiu nasz gaj oliwny?
Ile jest tam zgrubień,
starczych narośli, pomarszczonej kory
Czy słyszał ktoś,
aby drzewo oliwne prowadzać po lekarzach?
Niech życie toczy się w swoich koleinach
— Babciu,
nawet morze przypływa i odpływa.
Nawet ono potrzebuje pomocy wiatru,
żeby wtaczać się do zatok Rethymonu.
Ile mniejszy od morza jest człowiek…
— Morza nie bolą nogi,
plecy, ramiona.
Nie strzyka go nocami w kościach,
nie cierpi na bezsenność,
nie tęskni do zmarłego męża.
Morze jest wieczne. Człowiek przemija