potencjał czynnościowy
są krzywdy ryte w kosmicznych skałach,
które nigdy się nie wydarzą. są popielate
liście, które stają w gardle podczas snu.
zabierzesz na brzeg chmarę elektronów,
zniszczysz różnicę ładunków i runą nam
na głowy zardzewiałe ciała.
póki co głaszcz ją elektrodą, dopełniaj
rytuału pobudzając komórki, patrząc
jak kurczy się mięsień, tężeje błona
między palcami. gdy zrozumiesz jak
wywoływać śmiech i łapać fotony,
odwrócisz los jak monetę
w taki sposób, by strzałka czasu
nigdy nie przecięła linii życia.
mohammed’s dream
w głowie kołyszą się czarne palmy – płoną
spiralami. wyciskam soczysty fetysz, smoczy
owoc bez pestek. badam usta zalewając
prądem korę. jak rozszyfrować twoje dna?
skąd te kwasy, plagiaty białek i tanich linii
rozwieszonych na ośrodku broki, w wersach
migających jak świąteczne lampki? to takie topienie
supłów w myśli gęstej i ciepłej, bo słowo to wstążka
figlarnie oplatająca język, dynamika luster, odbitka
poplamionych hortensji na zdjęciach, gdy dmucham
w sen obrośnięty piołunem aż w końcu pęka
i wylewa się z niego mekka.
O₂
pomysł skrapla się na skroni i opadam na dno.
płuca wypełnione ciszą, bąbelkami, w których
widać mężczyzn w kolorowych marynarkach:
machają rękami, konstruują flagi z krawatów
w kropki, syczą na masztach, a wiatr ściera
z nich barwy pod postacią pyłków słanych
na powierzchnię. kręcą mnie w nosie jak idea
w szczelinie synaptycznej. przekładam ją na tekst
i stwierdzam, że albo cię wymyśliłem albo nie
możesz się przebić: wystukujesz serbskie ballady
od drugiej strony dna, a te usypiają – przypominają,
by co jakiś czas brać oddech.
engram
zastygłaś w języku, rzutując tłustym cieniem na teksty.
może pora nauczyć się migać, mijać, amputować tkankę
wiersza, która chłonęła twoje widmo przesunięte
ku czerwieni? nie wierzę w duchy, ale ciągle duszę się
w kagańcu z twoich ścięgien. chcę je naderwać, zaszczekać
stadnym głosem, zawyć do kallisto i telesto odczytując
palcami meteoryt i to, w które ciało cisnąć go z siłą
rozpruwającą lśnienie. gwiazdy z wrażenia gubią naskórek,
a ty i tak myślisz, że to prószy śnieg. później udaję się
w teren zbierać ciężkie metale, by wykuć z nich frazę,
która zmiecie was z planszy, wystrzeli z orbit. więc
potrzymaj ołówek i papier – ja nie napiszę? rzucę
kilka słów na wiatr, spuszczę ze smyczy tornado.
niech niesie się falą, przed którą nie ucieknie żadna arka.
puentę ochłodzę sercem – zatrzyma w czasie lodowce,
twoją rzęsę w bursztynie, fantomowe usta na suficie,
by zamazać ślad po tobie, wsłuchać się w mowę ptaków,
w ich sepleniące, grube języki.