Nie pilnował się wystarczająco. Minęło może kilka miesięcy i jak ostatnia łajza odebrał połączenie z nieznanego numeru. Jedno rozpaczliwe wezwanie, kruchuteńki głos i już, już, wsiadał do samochodu i jechał do rodziców. Może gdyby nie wyłączone radio, gdyby grały mu inne słowa niż dudniące w głowie „rak jelita grubego”, umc, umc, „hospitalizacja”. Jechał do tatusia, przecież potrzebował syna na miejscu, to było takie logiczne. A potem matka w drzwiach i to harde spojrzenie. Cichy głos: „Jak ja sobie teraz poradzę”. Oczywiście. No tak. Zawsze liczyła się tylko ona.

Pierwsze kilka dni przesiadywali u ojca. Matka od drzwi przywoływała na czerwoną twarz wyraz pogodnego zainteresowania. Głośnym „dzień dobry” włączała się w szum banałów i tragikomicznych anegdotek. Amputowana zdrowa noga, przemycona na OIOM kiełbasa – szpitalne toposy przelatywały z ust do ust, ratując zebranych od strachu, że raz przerwana rozmowa mogłaby nie zacząć się na nowo.

– Pamięta ojciec taki film przyrodniczy o świniach? – wyrwało mu się pewnego dnia, jakby niezależnie od woli. – Taplały się w błocie, grzebały, łaziły tu i tam, i chrząkały, ciągle chrząkały. Biedne, pamięta tata, czuły, że muszą tak ciągle z innymi świniami. Chrząkały, chrząkały – ciągnął już zupełnie bez sensu, chociaż nikt go nie słuchał i sam przecież wcale nie chciał o tym rozmawiać. Z ulgą wymacał w kieszeni drobniaki, żeby włączyć złodziejski telewizor.

Wrzucił pierwsze dwa złote. Żeby nie patrzeć na klocowate nogi, przypięty do ramy łóżka woreczek z żółtym płynem i twarz, zmiętą jak gnieciony w rękach papier. Drugie dwa złote. Żeby stłumić strach przed osobą, w której pewnego dnia nie rozpozna własnego ojca. Trzecie dwa złote. Żeby lektorka w jego głowie, nawijająca monotonnie o biednych świnkach, które bezustannie, jakby w przeczuciu niespodziewanej straty, utrzymywały kontakt z innymi członkami stada, w końcu zamknęła ryj.

***

Z początku mówił sobie, że to nie będzie trwało wiecznie. Kwestia dni. Jakoś wytrzyma. Ale stan ojca się nie polepszał, a Marek wciąż nie wracał do siebie. Nawet nie odwiedzał już taty codziennie.

Matka zaczęła grę na spokojnie. Najpierw pociągała nosem, kiedy wracali ze szpitala do domu. Marek nie patrzył na nią, niby skoncentrowany na drodze, ale wściekłość zaciskała mu dłonie na kierownicy. Zresztą znał jej zbolałe miny na pamięć. Tylko co z tego, skoro każde chlipnięcie rozlewało się po ciele wrzątkiem i kiedy w końcu zatrzymywał samochód, z trudem rozprostowywał palce. Później w domu każde machnięcie szmatą, każdy ruch gąbki nad niedomytym garnkiem, przerywała tym swoim teatralnym łkaniem. Miał wrażenie, że nawet przez ściany pali go wzrokiem pełnym wyrzutu i rozpaczy. Stały repertuar, a Marek i tak nie umiał się wyrwać.

***

Z pracy wracał okrężną drogą. Przed oczami, jakżeby, twarz matki. Aż błyszczała radością, gdy oznajmił, że jego wniosek o przeniesienie został rozpatrzony pozytywnie. Jakim cudem potrafiła być tak normalna? Koledzy w pracy śmiali się, że wytrzymał tylko kilka miesięcy w wielkim mieście.

– Tęskniłem za mamusią – odparł żartobliwie. Ale jakoś nikt się nie śmiał. Trzydzieści sześć lat bez żony, bez dzieci, kogokolwiek. Z rodzicami? No cóż, też nie było mu do śmiechu.

Zatrzymał się na parkingu pod blokiem. Otworzył drzwi i z trudem wyciągnął dwie ciężkie jak worki ziemniaków nogi. Narastający niepokój spowalniał każdy krok.

– Co tak długo? Czekałam na ciebie z obiadem. – Nie zdążył nawet zdjąć butów. – Musisz wcześniej wychodzić z pracy, całe dnie spędzam sama – kontynuowała głosem rozkapryszonego dziecka.

– Nie będę jadł – odparł mimowolnie, choć wiedział, że lepiej byłoby milczeć. Szeroko otwarte w przerysowanym zdumieniu oczy tylko go w tym utwierdziły.

– Gotowałam specjalnie dla ciebie – powiedziała płaczliwie, drepcząc za Markiem do łazienki. Tupot wysłużonych kapci szedł za nim aż do umywalki i dalej do kuchni. Usiadł zrezygnowany przy stole, bo wiedział, że i tak prędzej czy później zje ten cholerny obiad.

– Dziękuję, mamo. – Między rękami pojawił się talerz zupy.

Usiadła naprzeciwko i odchyliła się na krześle, mała, cały czas lekko przygarbiona. Palce biegały po splotach koronkowego obrusa, uwijając się niby pająk przy sieci. Śledziła każdy ruch łyżki, a on z wysiłkiem otwierał usta. Nie czuł smaku.

– Są jeszcze knedle. Nałożę ci.

– Mamo, nie musisz dla mnie tyle gotować. – Łyżka ślizgała się w spoconej dłoni. -Mam obiady w pracy. – Po co w ogóle się odzywał?

Matka jeszcze bardziej zgarbiła się na krześle, jak gotowa do ataku kobra.

– Oczywiście, że nie muszę – wysyczała, a on zastygł z uniesioną ręką. – Ty też nic nie musisz. Nikt niczego nie musi!

Łyżka ze szczękiem uderzyła o brzeg talerza, spadła na ziemię i potoczyła się po drewnianej podłodze.

– Zostaw to! – Matka już klęczała z brudną ścierką w ręce. – Niczego nie potrafisz uszanować. Nawet matki, która wszystko robi dla ciebie.

Przymknął oczy, kiedy głos przeszedł w płacz. Wstał i na chwiejnych nogach ruszył do swojego pokoju.

– Tak, idź do siebie! Najlepiej zostawić wszystko obesrane, niech inni za niego robią! Całe życie się na ciebie zaharowywaliśmy, dupę ci podcieraliśmy!

Trzask drzwi zagłuszył dalsze słowa. Matka ciągle coś krzyczała, ale Marek nie potrafił zebrać słów w logiczną całość. Opadł na łóżko i przykrył głowę dłońmi. Ochrypłe wrzaski szalały w nim jak burza, przed którą nie mógł uciec. A kiedy wydawało mu się, że przeszła najgorsza nawałnica, wstał i zaczął chodzić po pokoju.

Zza drzwi dobiegały jeszcze wymuszone szlochy, które rozdzierały na strzępy każdą nowo napoczętą myśl. Czuł, że matka specjalnie jęczała w udawanym płaczu, żeby go ukarać, zranić, znowu zmusić do uległości. Drżącymi rękami otworzył szeroko okno. Pierwsze uderzenie zimna wyrwało mu z płuc bolesny oddech. Skończy ze sobą i jebana będzie cierpieć.

Przez chwilę zapamiętale wdychał chłodne powietrze. Wrócił do łóżka i zamknął oczy. Wreszcie umilkła.

***

Najcudowniejsza matka wyrodnego syna, czekała rano ze śniadaniem i do ostatniego łyka słabej herbaty świdrowała go wzrokiem zgnębionej męczennicy. Nawet wsiadając do samochodu, stękała żałośnie i co chwilę wierciła się w fotelu jak znudzone dziecko, które próbuje zwrócić na siebie uwagę.

Marek cieszył się, że trasa do szpitala nie była długa. Drażliwa cisza, która wisiała między nimi od rana, jeszcze silniej działała na niego w ciasnym samochodzie. A przecież był to dzień jak co dzień, schemat znany mu jak linie żłobiące dłonie. Tak samo jak wyraz jej twarzy, który zapewne towarzyszył ich rozmowom już w czasach, kiedy dopiero uczył się swojego imienia.

Rozluźnił się dopiero, gdy zniknęła w szpitalnym korytarzu. Matka bez słowa ruszyła w kierunku sali ojca, żeby jak zawsze zrzucić na syna obowiązek spotkania z lekarzem. Dotychczas każdą rozmowę kwitowano bezradnym rozłożeniem rąk i dalszym oczekiwaniem na jakąkolwiek zmianę. Niekoniecznie na lepsze.

Jednak wciąż prowadziła Marka jakaś dziwna, niezłomna nadzieja. Prędzej czy później we troje wrócą do domu i matka będzie zajęta ojcem – u siebie zawsze lepiej niż na łasce pielęgniarek. Wtedy, może choć raz bez wyrzutów sumienia, jak niewdzięczny syn, którym od zawsze chciał się stać, spakuje plecak i pojedzie do siebie. Nie mógł przecież dłużej zwlekać, znowu dać się opleść matce siecią urojonych wymówek i krzywd.

Zapukał i otworzył drzwi. Postawny mężczyzna, z twarzą ciemną jak skórka chleba, od razu ruszył w jego stronę.

– Dobrze, że pan przyszedł. Widział się już pan z ojcem?

Marek zaprzeczył i usiadł na wskazanym przez onkologa krześle. Żałował, że nie mogli porozmawiać gdziekolwiek indziej. Tutaj nie było miejsca na prywatność. Każde stuknięcie łyżeczką o kubek, uderzenie w klawiaturę, przyciszone rozmowy mieszały się w jeden ciasny kłąb, który rozpierał się gdzieś w środku głowy. Nigdy nie umiał się tu skupić, choć obecni w pokoju specjaliści traktowali go jak powietrze, którym oddychali każdego dnia.

– Chyba łatwiej byłoby panu, gdybyśmy porozmawiali po odwiedzinach, ale już dobrze. – Lekarz usiadł przed nim, założył nogę na nogę i splótł długie palce na kolanie, jakby chciał powstrzymać niepotrzebne gesty. – Krótko. Nie ma sensu, żeby pana ojciec dłużej leżał u nas na oddziale. – Stopa w drewnianym chodaku zaczęła nerwowo podrygiwać. – W jego stanie powinien już zostać objęty opieką paliatywną.

– Przepraszam?

– W tym stopniu zaawansowania choroby nie może być mowy o poprawie, a tym bardziej wyleczeniu. – Wzrok Młynarczyka stał się nagle surowy i nieugięty. – Powinni państwo pozostały mu czas potraktować jak możliwość pożegnania z ojcem. Rozumie pan o czym mówię?

– Czy mógłby pan… – Marek urwał. Czuł się, jakby słowa onkologa docierały do niego z opóźnieniem. – Co to dla nas oznacza?

Lekarz klepnął ręką w kolano.

– No właśnie. Tak jak mówiłem, pana ojciec u nas na oddziale zostać nie może. Są dwie możliwości: powrót do domu albo hospicjum.

– Hospicjum?  

– Nie brzmi to może dobrze – lekarz zaczął się kręcić na krześle, niecierpliwie – ale w wielu przypadkach pacjenci znajdują tam lepszą opiekę, szczególnie jeżeli trzeba stale podawać różne leki, monitorować stan pacjenta. Rozumie pan.

Marek miał wrażenie, że serce w piersi boleśnie rosło i zaraz przebije mu żebra.

– Ale możemy zabrać ojca do domu?

– Oczywiście, niech mnie pan źle nie zrozumie. Muszą państwo rozważyć, czy rzeczywiście w domu byłoby mu lepiej. Czy zawsze znajdzie się ktoś, kto mu pomoże, będzie go podnosił, mył, kąpał, karmił. To jest całodobowa praca. A w hospicjum pracują specjaliści, są wolontariusze. Oczywiście nie chcę pana do niczego namawiać. – Lekarz zamilkł na chwilę. Złapał długimi palcami za ucho i zaczął je niespokojnie skubać. – Z własnego doświadczenia mogę tylko powiedzieć, że dla wielu pacjentów i ich najbliższych hospicjum to… – zawiesił głos, szukając odpowiednich słów. – No cóż, przywilej.

***

Wystarczyło kilka słów lekarza, żeby Marek wreszcie dostrzegł nowego ojca, milczącego, całkiem zastygłego w smutnej obojętności. Może nie było to nic niezwykłego dla Marka, w końcu ojciec do rozmów wybrał sobie matkę, niby na dobre i złe. To jej opowiadał jak było w pracy, ją pytał, co ma kupić w drodze do domu, do niej słał wściekłe komentarze sprzed telewizora. Ale teraz milczał, nawet kiedy matka pochylała nad łóżkiem twarz, pełną zbolałego wyrzutu, na który ojciec nigdy nie nabrał odporności. I patrzył pustymi oczami, jakby nie mógł, lub po prostu nie chciał wyjawić myśli, które krążyły już tylko wewnątrz głowy, wokół niego. Nie było w nich miejsca ani dla Marka, ani nawet dla matki. Ojciec po prostu leżał, coraz bardziej martwy.

Dolna warga sterczała dziwacznie, jakby sztuczna szczęka stała się za duża dla wychudłej twarzy. Marek nie mógł oderwać od niej wzroku. Przejechał językiem po zębach aż trafił w śliską dolinę dziąsła, z której kiedyś wyrwano mu trzonowca.

Pamiętał dobrze, jak bardzo nie chciał iść wtedy do dentysty, ale pulsujący ból zwyczajnie nie pozwalał mu funkcjonować. Umawiał się, raz, drugi, trzeci, a potem i tak odwlekał wizytę. Patrzył w lustro i widział w sobie dziecko, które grzebie nerwowo przy kroczu, ale wciąż odpowiada, że nie, nie chce mu się sikać. Wstydził się zgniłego zapachu z ust i zaniedbania, ale wciąż wolałby poczuć pod palcami rosnącą plamę moczu na dziecięcych spodenkach, niż wejść do gabinetu. Jednak ból w końcu wygrał. Usiadł na fotelu i poddał się oceniającemu wzrokowi dentystki. Pod jej maseczką widział skwaszony wyraz twarzy matki. Ból nie minął w jednej chwili, ale ustępował szybko, jak morska fala zmywa metodycznie zamek usypany zbyt blisko wody.

Spojrzał na ojca. Ten wzór na piasku wygładzi się z trochę większym mozołem. Nie ustąpi szybko. Nie ważne jak bardzo Marek chciałby być po.

***

Nie potrafił zacząć tej rozmowy, ale przecież ktoś musiał. Zabębnił palcami o kierownicę.

– Lekarz mówił o hospicjum.

– Co?

– Hospicjum. Mają dla ojca miejsce.

– Co ty mówisz?

Nie chciał odrywać wzroku od jezdni, ale i tak zerknął. Mógł dojrzeć matkę tylko z profilu, lecz nawet z tej perspektywy wyraz jej twarzy wydawał mu się twardy i bezwzględny.

– Nie ma mowy o żadnym hospicjum. – Matka wymawiała każde słowo powoli, nadając im groźną, brutalną siłę. – Weźmiemy ojca do domu.

Zatrzymali się na czerwonym. Marek wpatrywał się w światła, jakby w nich miał znaleźć wyjście z przykrej rozmowy.

– Ale z ojcem nie będzie lepiej. Tam będzie miał opiekę przez całą dobę, będzie miał leki, pieluchy…

Usłyszał siąpanie nosem. Nie potrafił określić, czy była już w tym prawda? Czy wciąż udawany, wypróbowywany na nim przez lata żal?

– Przecież nie możemy ojca tak na łaskę, do obcych, jak psa. Nie może tak umrzeć. –Rzucił jej krótkie spojrzenie. Łzy ciekły po zaczerwienionej skórze. Chyba prawdziwe. – Ty nie rozumiesz! Boże! –- Podniosła ręce, jakby chciała je zwrócić do nieba, ale błagalny gest utknął gdzieś na niskim suficie samochodu. – Co ja zrobię jak on umrze?

Zielone. Nacisnął gaz. Przez chwilę nie mówił nic, czuł płynny nacisk na stopie, jakby pod nią było coś ni to twardego, ni miękkiego, jakby rozgniatał wielkiego, ogromnego robala.

– A ja? Co ja zrobię? Przecież to mój ojciec!

Samochód rozpędzał się. Czuł, że robal pod nim wije się, kręci próbuje uciec, jak serce, które pędzi w nim, coraz większe, rozpierające się w piersi, duszące.

A matka zaśmiała się. Gorzko.

– Ty? Co ty wiesz? Co ty wiesz? Ja całe życie przeżyłam z twoim ojcem.

Marek odwrócił się gwałtownie. Chciał. Musiał wrzasnąć prosto w tę wredną, paskudną, tępą twarz. Naciskał pedał gazu. Powoli, mocno, cierpliwie. Nie chciał zdjąć stopy, jakby jeden ruch mógł powstrzymać wszystko. Zamknął oczy.   

Teraz!

Klakson wdusił krzyk z powrotem do gardła. Marek przechylił się do kierownicy, zacisnął palce z całych sił, jakoś ruszył drugą nogą, zahamował. Bok miejskiego autobusu prawie muskał przedni zderzak.

Serce, jeszcze przed chwilą ogromne, uciekło gdzieś w głąb, ukryło się. Podniósł się znad kierownicy. Ułożył znów w fotelu, jakby dopiero wsiadał do samochodu, miał poprawić siedzenie, ustawić lusterko i zapiąć pasy przed długą jazdą na wakacje. Ruszył powoli. Razem z wielkim, przygniatającym sercem, opuściła go cała poprzednia energia.

Matka siedziała sztywno, wyprostowana, choć nią też musiało szarpnąć. Boże, prawie zderzyli się z autobusem, pewnie zginęliby na miejscu, a ona wciąż wyglądała tak niewzruszenie. Jak wieczny wyrzut, który budowała w nim od dzieciństwa.

– Teraz i mnie chcesz wpędzić do grobu – odezwała się leniwie, jakby napawała się własnym głosem. – Jak ojca.

Marek ruszył powoli. Razem z wielkim, przygniatającym sercem, opuściła go cała poprzednia energia.

– Przepraszam. Weźmiemy tatę do domu.

Aleksandra Tarnowska – Powroty
QR kod: Aleksandra Tarnowska – Powroty