Normalny naród

Ze swoim dzieckiem żyję w nurcie rodzicielstwa bliskości. Nie było to dla mnie naturalne, zdecydowanie nie. Żadne instynkty, wpojone wartości, takie tam. Skorupka nasiąkła raczej znudzonym „mhm” ze wzrokiem wpatrzonym w telewizor, pijanymi krzykami o trzeciej, czwartej, piątej nad ranem albo popołudniu, jakimiś „daj mi wreszcie pożyć”, „bo ja tak mówię”, „masz się natychmiast uspokoić”. No i oczywiście pręgami na tyłku, bo od tego jeszcze nikt nie umarł.

Trudno było w tym bogatym, choć jednostronnym repertuarze wybrać coś, co odpowiadałoby fali rozczulenia, która zalewała mnie na porodówce, ilekroć spojrzałam na mojego czerwonego, pomarszczonego Kicusia-Pucusia, Cukiereczka-Preceleczka, Wróbelka-Elemelka.

Sama z siebie umiałam tylko patrzeć z łagodnością. Trzymać, przewijać, nawet karmić piersią (a przecież moją własną!) nauczyła mnie położna. Ust wolałam w ogóle nie otwierać. Bałam się tego, co językowi mogła podpowiedzieć głowa.

Na szczęście istnieją książki. No dobra, poradniki. I jeszcze na porodówce, z dzieckiem u boku, a raczej z boku, ułożonym w łóżeczku przypominającym większą mydelniczkę, zaczęłam szukać e-booków. Książek dla niedoświadczonych rodziców było tak wiele, że nie bawiłam się w przeglądanie tytułów. Ściągałam na chybił trafił. A traf chciał, że pierwsza na telefonie załadowała się Księga Rodzicielstwa Bliskości. Zaczęłam czytać i wsiąkłam.

Po tej książce poszły następne, oczywiście już odpowiednio dobrane, w tym samym nurcie. Dzięki nim nauczyłam się na nowo słyszeć i mówić, odbierać gesty. Dawać dziecku siebie i przestrzeń, pozwalać i nie ograniczać w poznawaniu własnej osoby, ciała i świata. Sądzę, że całkiem mi to wychodzi, choć oczywiście są wyjątki. Mam na przykład problem z faktami.

Staram się jednak, żeby mój kubeczek zaspokojonych potrzeb i spokoju był na co dzień pełen aż po sam brzeg. Muszę być emocjonalnie gotowa przede wszystkim na kryzysowe momenty, ale także te mniej trudne, za to irytujące, które od razu krzyczą w głowie słowami: „nie będzie bachor mną rządził”, „zostanie mu tak, zostanie, zobaczysz”,  „sama sobie go tak wychowujesz, bat na siebie kręcisz”. Tak, tak.  

Ostatnią taką irytującą próbę, która, niestety, w końcu przerodziła się w kryzys, zaliczyłam jedenastego listopada.

Zaczęło się spokojnie. Leniwe, jesienne popołudnie. Jednym okiem (drugie zachowałam dla Kicusia, który w kąciku ślicznie układał domek z klocków) skrolowałam fejsa, żeby zobaczyć, czy już zabrano dzieci z tego cholernego lasu, a uchem słuchałam radia.

Nadawali słuchowisko „Rany Boskie – Polska!” na podstawie tekstów Stefana Kisielewskiego. Niestety, nic z niego nie pamiętam. Oprócz wykrzyknienia „w dupie”, które Kicuś niezwykle słodko powtarzał, i pytania: „Jak z domu wariatów ma wyłonić się normalny naród?”. Wydało mi się ono wtedy w pełni zrozumiałym pytaniem retorycznym, a Kicusiowi, kompletnie nie wiem dlaczego, wezwaniem do wyjścia na dwór.

Musiałam pogodzić się z losem. Nie dopisałam oburzonego komentarza pod zdjęciem pobitego uchodźcy, nie odsłuchałam sztuki do końca, ale za to, z wciąż przesłodkim wołaniem „w dupie, w dupie, w dupie!”, zjechałam windą na parter, wyszłam z bloku i udałam się w stronę placu zabaw.

„W dupie” towarzyszyło nam na huśtawce, kręciło się na karuzeli i wspinało pod prąd na zjeżdżalnię. I nie irytowałam się, nic a nic. Byłam wzorem zrozumienia, łagodności. Cała na biało, choć w szarych dresach. Ludzie wokół i tak nie patrzyli z niesmakiem, bo nic nie rozumieli. Mieszkam za granicą, więc Kicuś może sobie używać do woli.

Nawet przy dzieciach. Choć tych i tak nie było na placu.

Szkoda, że sytuacja szybko się zmieniła. Kicuś akurat znów zajął jedną z huśtawek. Nóżki, pulchne mimo trzech lat, które niedługo miał skończyć (miała dwa lata i jedenaście miesięcy, a licząc tylko w miesiącach: trzydzieści pięć), machały uroczo nad ziemią. Loczki okalające rumianą buzie powiewały na wietrze. Mój cherubinek.  

Trzy, cztery huśnięcia, a plac rozedrgał się od dzikiego wrzasku. Klapki z drewnianymi podeszwami wybijały szalone, chaotyczne rytmy, zadudniły po ziemi, zjeżdżalniach, huśtawkach. Małpy. Dzikusy. No, ale to tylko dzieci.

Od razu mocniej popchnęłam huśtawkę, choć wiedziałam, że Pucuś woli delikatniejsze ruchy. Chyba miałam nadzieję, że i on zechce się ewakuować z placu. Najlepiej w stronę domu. Ale nie. Odwracał się tylko i wykręcał, żeby mieć lepszy widok na szalejącą dzieciarnię. W sumie wcale się nie dziwiłam, sama nie mogłam oderwać wzroku, kiedy dzieci wspinały się na zjeżdżalnię pod prąd, popychały się, pluły na siebie i wszędzie naokoło, wchodziły na imitujące liście zadaszenia nad huśtawkami i próbowały skakać. Dzieci. W wieku, na moje mało wprawne oko (w końcu miałam tylko jednego Kicusia-Pucusia przychówku, a nie całą ósemkę, jak ta nieokiełznana banda) od dwóch do dziewięciu lat. I choć ciężko było mi się do tego przyznać, i w sumie dotąd jest, przerażały mnie.

Już widziałam jak mój najsłodszy Kicuś wyskakuje z huśtawki, podchodzi bliżej. Dotyka którejś, już z daleka wyraźnie brudnej, ręki albo twarzy, może nawet przybliżyłby swoje loczki, dwa dni temu delikatnie przycięte i wyrównane, żeby lepiej oddać ich skręt i złote lśnienie, do potarganych czarnych czupryn. Tak cudnie bujnych, że, mimo wszy, z pewnością tylko szykujących się do skoku w stronę mojego dzieciątka, zdołałam poczuć ukłucie zazdrości. Może warstwa brudu unosi je u nasady?

Zawszawione niezawszawione, wiedziałam jedno, czas się zwijać. Niech się bawią, w końcu to tylko dzieci. Ale nie z moim Kicusiem.

Szkoda, że były pozostawione same sobie, tak szkoda. Szkoda, że brudne, pewnie biedne, ale przynajmniej ubrane w ciepłe dresy. No i do ich sprawności motorycznej też nie można było się przyczepić. Przyglądałam się z uniesionymi brwiami jak najmłodszy z grupy, ten dwuletni, zeskakuje z rampy prowadzącej do zjeżdżalni. Z półtorametrowej rampy, na kostkę brukową. Mój Kicuś po takim wyczynie padłby martwy na miejscu. Właśnie ledwie-ledwie wygramolił się z huśtawki. Musiałam podać mu rękę. 

Popatrzyłam na domy wokół placu. Te dzieci mieszkały pewnie w jednym z odrapanych budynków, tych, w których wciąż paliło się w metalowej kozie, o ile mieli czym palić. Może ich matka popatrywała na plac z balkonu. O ile mieli balkon.

Kicuś ubzdurał sobie jeszcze zjeżdżalnię. Jakby nie widział, że zajęta. Wszedł po schodkach swobodnie, bo szczęśliwie na nich nikogo nie było. Gorzej, że na zjeżdżalni zrobił się zator. Najmłodszy z brudnej grupki próbował zjechać, a jego straszy brat-możeniebrat, postanowił wejść do góry pod prąd. Do tego w rękach taszczył na wpół połamany, plastikowy jeździk udający konia.

Kicuś piszczał, a ja patrzyłam, jak bracia się przepychali. Starszy próbował rozjechać młodszego jeździkiem, a młodszy oddawał kopnięciami. Nie byłam pewna, który wygra, nie wiedziałam, czy powinnam była wejść w ten konflikt i jakoś go rozwiązać. W końcu dzieci jakoś muszą uczyć się relacji i rozwiązywania konfliktowych sytuacji. Zresztą i tak moje myśli nie mogły zebrać się w sensowną całość, kiedy patrzyłam na ich stopy. I paznokcie. Pokruszone. Z żółtym, może nawet lekko zielonkawym, zabarwieniem. Takie odłażące, obrzydliwe. Na rękach rozlewające się plamy. I strupy. Alergia? Grzybica? Świerzb?

– W dupie! – znów zakrzyknął mój Kicuś-Pucuś. Rozpaczliwie. Spojrzałam na niego i poczułam napływ dumy, że on wśród tych dzieciaków był taki śliczny, czyściutki, w różowych spodenkach (kolor nie ma płci, daleko mi od seksizmu), niebieskiej bluzie w marynarskie wzory i granatowych, wegańskich sandałkach. I wciąż pamiętał dopiero co poznane wyrażenie, dzieci jednak są niesamowite.

– W dupie!

– Chcesz zjechać? Poczekaj jeszcze chwileczkę, zaraz chłopcy zrobią ci miejsce.

Znowu odwróciłam wzrok na wciąż walczące dzieciaki. Uciekł z mojej twarzy cały uśmiech. Zmarszczyłam brwi. Wreszcie zatrzymałam ręką uderzający po zagrzybionych stopach jeździk. Wielkie, brązowe oczy spojrzały na mnie niepewnie.

– Stop. Daj mu najpierw zjechać.

Chłopcy posłuchali, choć na pewno nie znali polskiego. Ważne, że ustąpili miejsca. Kicuś zjechał i w końcu dał się odciągnąć na drogę w stronę naszego bloku. Za pierwszym zakrętem obficie spryskałam nasze ręce płynem dezynfekującym.

Byłam z siebie dumna, że na nikogo nie nakrzyczałam, ha, nawet bardzo się nie zdenerwowałam. Oaza.

W domu próbowałam odszukać w Internecie przerwanego słuchowiska, oczywiście nie było nigdzie dostępne. Nawet płatnie. Mój rządny wiedzy Pucuś zajął się za to rozkładaniem materiałowej mapy Montessori.

Wyjęłam z szuflady zrobione z filcu kontynenty i rzuciłam je na podłogę. Między dopasowaniem Azji i Europy do obrysu na mapie odpaliłam w telefonie fejsa. Skrolowałam. I znowu, znowu, znowu te biedne dzieci w lesie. Znowu zmarznięci uchodźcy. Znowu nieludzkie traktowanie, pushbacki i interwencje. Polajkowałam bez czytania wszystko co wyświetliło mi się w nurcie pomocy, fundacji, sprzeciwu wobec bestialskich działań państwowych służb. „Przecież to tacy sami ludzie jak my, do kurwy nędzy! Łzy w oczach” – dopisałam jeszcze pod zdjęciem dzieci bez butów, wygasiłam ekran i podsunęłam Kicusiowi pudełko z obrazkami, które miał dopasować do kontynentów.

 Tadż Mahal – Azja, Bizon – Ameryka Północna, Dideridoo – Australia, szło Kicusiowi łatwo. Same proste rzeczy, choć przede wszystkim układał na pamięć. Znów złapałam za telefon. Tym razem chciałam nakręcić filmik. Stałam z tyłu, żeby nie było widać twarzy Kicusia, w końcu nie wiadomo jakie pedofile czają się w necie i wizerunek dziecka to jego prywatna własność. Ja to szanowałam. Chciałam tylko wrzucić krótki filmik na mamową grupę „Stycznióweczki 2019”. Dzieci rozwijają się własnym tempem, ale pochwalić się zawsze można.

Kicuś chwycił obrazek z dziećmi niosącymi palmy wielkanocne. Podpis: „Wielkanoc w Polsce”, proste, nawet dla niego – Europa. Już zaczynałam się cieszyć z przyszłych lajków i komentarzy pod filmikiem. Następna karta, Buszmeni. Czarnoskórzy mężczyźni z prymitywnymi przepaskami na biodrach, wydawałoby się łatwe. Kicuś chwilę przekładał kartę z jednej ręki do drugiej, obraz w telefonie zaczął drżeć, a ja widziałam jak na ekranie zmieniały się w ciszy odmierzane sekundy. Wreszcie dziecięca dłoń zbliżyła się do mapy i położyła obrazek. Na Europie. Serio?

Przerwałam nagrywanie. Zdjęłam Buszmenów z Europy, podałam Kicusiowi. Podpowiedziałam, że źle położył, żeby nie miał wątpliwości. Znowu zaczęłam nagrywać. Obrazek wędrował z rączki do rączki i trafił na mapę. Do Europy.

Przerwałam nagrywanie. Znowu.

– Buszmeni mieszkają w Afryce, Kicusiu-Pucusiu – wytłumaczyłam już bez ceregieli.

Nagrywanie. Buszmeni w małych rączkach. Nad mapą. I w Europie.

– Kurwa – szepnęłam i zastopowałam wideo. Złapałam kartę. Mówiłam już, że z czym jak z czym, ale z faktami rzeczywiście mam mały problem. – Kicusiu-Pucusiu, Buszmeni do Afryki. Do AFRYKI, do kurwy nędzy! – Rzucony obrazek uderzył w podłogę, potem w mapę i potoczył się gdzieś pod stópki w niebieskich skarpetkach.

Jeżeli podniosłam głos, to tylko odrobinę. A usteczka od razu wygięły się w podkówkę. Westchnęłam i schowałam telefon w kieszeni. Już byłam pewna – gówno będzie, a nie nagranie.

Podniosłam wyjącego Kicusia z ziemi, ułożyłam w ramionach. Lulałam w uspokajających podrygach, kiedy płakał rozdzierająco. Było zostawić Buszmenów w Afryce, co mu szkodziło?

W końcu zamknął oczy, a ja usiadłam na łóżku, jeszcze chwilę trzymając go w ramionach. Wyjęłam telefon. Skrolowałam leniwie fejsa, żeby jakoś zabić chwilę, kiedy Kicuś wchodził w fazę głębszego snu.

Uchodźcy w lesie. Uchodźcy w lesie pobici przez Straż Graniczną. Uchodźcy w lesie zziębnięci i głodni. Uchodźcy w lesie błąkają się w ciemności i bagnach. Uchodźcy w lesie pochowali zmarłą córeczkę.

Boże. Złożyłam czoło na dziecięcej, ciepłej i spokojnej główce. Boże. Ścisnęłam pulchne udka, najedzony brzuszek, ramiona ciepłe, rozgrzane suchym, czystym sweterkiem. Boże.

Łza spłynęła po policzku razem ze słowami z palców: „Boże, brak słów. Coś niewyobrażalnego, jak żyć z tą świadomością?” Mój komentarz szybko spadł w dół w zalewie innych, równie przerażonych głosów.

Przeczytałam kilka dramatycznych wpisów, pokręciłam głową. Kicuś spał już mocno, więc odłożyłam go na bok. Wyglądał jak rozkoszny aniołek. Znów chwyciłam za telefon. Włączyłam fejsa i przeskrolowałam dalej. Na grupie z książkami dla dzieci ktoś właśnie sprzedawał bajkę o tolerancji. Tak, będzie w sam raz dla Kicusia-Pucusia. Wiedziałam, że muszę wychować go dobrze, tak, żebym mogła być z niego dumna, żeby nigdy nie był obojętny na ludzki los, żeby był normalnym, życzliwym, tolerancyjnym człowiekiem.

Imię, nazwisko, adres, kilka stuknięć w bankowej aplikacji. Kupiłam. Z siebie też mogłam być dzisiaj dumna. Czułam, nie, byłam pewna, że właśnie dzięki takim osobom jak ja z nowego pokolenia wyrośnie normalny naród.


Buty

Kilka ujęć z odgarniętymi do góry włosami. Twarz złapana z profilu, uśmiechniętego, ale nie za mocno, żeby radość wypływała mimowolnie, odbiciem swobodnych myśli, dalekich od pracy, od Polandii, od października w zimowej kurtce. Wyszczerzone filtrowaną białością zęby zostały przeznaczone do innych zdjęć – biegu w rozbryzgach ciepłego (niebałtyckiego przecież) morza, skoku ze skały w migoczącą złotem falę.

Ale najlepsze zostawiłaby na profilowe. Niby tylko ona, taka ona, nic tam specjalnego, nie? W kapeluszu, plecami do widza, łydki skrzyżowane w niewygodnym chodzie, pięty lekko nad złotym piaskiem. Na biodrze ręka. Mhm, właśnie, tylko ręka miała się liczyć. Bo nie jej.

Męska ręka. Zagarniająca, obłapiająca swoje. Swoją. Posypałyby się lajki.

I jeszcze buty. Tak, na pewno złapałaby buty.

Ale nic z tego nie będzie. Co najwyżej krzywe selfie, nóżki-parówki w złotym piasku, zwykły morski widoczek w tle, niebo, piasek, woda, parasole, gołe dziecko w przykucu gdzieś na linii fali. Z wiaderkiem.

Albo mogłaby strzelić sobie fotkę w wodzie. Ostatecznie, poprosić kogoś o zrobienie zdjęcia. Ale nie, nie było takiej opcji. Na samą myśl stres zachodził tuż pod gardło. Dusił. Wystarczy, że w ogóle pojechała na te obrzydliwe, tyle razy wyszydzane, tanie, ale niby all inclusive wakacjone. 

Brał ją od tyłu, kiedy się zgodziła. Z rozkładanej kanapy miała świetny widok na Jego buty. Zawsze modne, zawsze drogie, zawsze zwracające uwagę, zawsze czyste. Zresztą, kiedy patrzyła na facetów, w pierwszej kolejności kierowała spojrzenie na buty. A On nigdy w tej materii nie zawodził. Pochylił się, wtulił w spocone plecy. „Tak mokro, ciepło, taaak, jak nad morzem. Pojedziemy nad morze?”

Może już nie chciała gubić rytmu, a z nim całej dopiero budowanej relacji, może nie chciała wydać Mu się antypatyczna, mała psujka najlepszej zabawy, choć przecież nienawidziła morza od zawsze, brzydziły ją stygmatyzujące rakiem słońce, fale szczyn i rybich kup, piasek pełen petów i spękanych grzybicą pięt, a może po prostu chciała mieć kogokolwiek, kto chciałby jechać z nią gdziekolwiek. Nawet nad morze. I miał takie buty.

– TAAAK! – Przypieczętowała wyrok. Turcja, all inclusive w jakiejś dziurze.

W pokoju z łożem małżeńskim zameldowała się sama. On też się gdzieś wybrał. W siną dal na tydzień przed wyjazdem. Może także nad morze? Zostawił jej tylko opłaconą wycieczkę i SMS: „Zasługujesz na kogoś leprzego…” No, przynajmniej kogoś bez dysleksji. Czy tam dysortografii. Jedna patologia.

A ona już się przywiązała. Trochę do Niego, ale do myśli o wyjeździe chyba bardziej. Kupiła strój kąpielowy. Pierwszy od czasów gimnazjum, kiedy obowiązkowo całą klasą chodzili na basen. Nawet matka próbowała jej wtedy pomóc w nierównej walce z systemem, ale nie, „liczą się tylko zwolnienia od lekarza, a nie od rodziców”, „okres żadna choroba, są tampony” i ten pełen satysfakcji uśmieszek, który kwitował jej ciało w obcisłym kostiumie, głowę naciągniętą wyrywającym włosy czepkiem. Jeszcze chlor, zimna woda, palące skórę głowy suszarki. Ale podobno nad morzem lepiej, mhm.

Siedem dni wyjazdu, a już pierwsze dwa nie wychodziła z hotelu. Na basen też. Siedziała w pokoju, wgapiona w telefon i zjeżdżała tylko na parter do restauracji. Tego ostatniego też mogłaby nie robić, ale po pierwszym dniu, kiedy kelner zawrócił ją z zawiniętymi w serwetki kanapkami, postanowiła przecierpieć wychodzenie na posiłki. Śniadanie i kolację.

Trzeciego dnia dostała od Niego wiadomość. Akurat w porze obiadu, który wytrwale omijała. I tak powinna się odchudzać. Z majtek od bikini wylewał się tłuszcz.

„Co tam?”

Oho, to ten moment, ta myśl, przez którą przytaszczyła za mały kostium na turecką riwierę. Błysk geniuszu, że mimo dyslektycznego SMS-a ona pojedzie, a On zobaczy wrzucone na tablicę fotki, pozazdrości, pożałuje, wypisze milion wiadomości, które ona będzie odczytywać niby częściowo, niby ukradkiem, żeby dwie zdradzieckie kreski nigdy nie dały Mu satysfakcji, że odczytała.

A może właśnie lepiej, żeby odczytała? On by zobaczył, że odczytała. Ona odczytała i On wiedziałby, że ona odczytała. Ona wiedziałaby, że On wiedział, że ona odczytała. Odczytała, tak, ale, nu nu nu, nic Mu nie odpisze. Nic. Aż tak durna nie była.

Choć nie była do końca pewna, w końcu sama zadecydowała. Żeby cisnąć się w samolocie koło kobiety z bachorem, na którego wycie było jedno lekarstwo – smartfon i non stop powtarzana piosenka o jagódkach. Żeby podśpiewywać sobie refren o biciu czarnych serc w autobusie, hotelowym pokoju i w pojedynkę przy stoliczku dla dwojga w restauracji. Żeby dawać się napastować ciemnym, kelnerskim oczom, dla których radosne bicie jagódkowych serc było jak zaproszenie do jej na wpół opuszczonego, małżeńskiego łóżka, na małe jagódkowe bum tarara bum.

I żeby zrobić te nieszczęsne fotki nad morzem, którego jeszcze nie widziała.

Oczywiście, że odpisała.

„Super” i zaraz szybkie, żeby zahaczyć, żeby nie uciekł: „A u ciebie?”

Tak, jednak była durna.

Żadnego powiadomienia. Nie mogła dłużej czekać. Zaraz zajrzy z powrotem do telefonu, zaraz coś jeszcze Mu napisze. Musiała wyjść. Rzuciła telefon na łóżko i zeszła do restauracji. Zeżre ten jebany obiad.

Zobaczyła je jeszcze zanim przekroczyła próg jadalni. Te, które kupił z myślą o joggingu, ale w końcu było mu żal w nich biegać. Nosił je na luźne wyjścia do knajpki, czy krótki spacer. Te, z którymi zbyt pochopnie widziała się na wakacyjnych zdjęciach.

Buty.

Jakby błysnęło fleszem. Ledwie podniosła oczy wyżej, oślepiona. Ale łydki już nie te, plecy, głowa. Nie te. Nie wiedziała, dziękować bozi, kurwować?

Blond czupryna, zwichrzona, raczej ze starannej pielęgnacji, niż miotania się po poduszce. Tyle, co mogła zobaczyć w jego profilu, wydało jej się całkiem, no, znośne? Akceptowalne? Okej? Pan w Butach, a jakże, stał na końcu drepczącej, wychylającej się i wysuwającej szyje kolejki za żarciem. Ludzie rzucali się, jakby parę osób na przedzie mogło samemu pochłonąć kilkanaście garów i nie zostawić tym na końcu ogonka nawet czerstwego okruszka.

Nie zdążyła stanąć za Panem w Butach. Dwie inne wygłodniałe pannice musiały dołączyć do kolejki akurat przed nią. Zauważyły buty?

„Czy te sałatki wegańskie?” „To jak nic z pomidorów ze śniadania.” „Nie bierz jajek, patrz jakie szare.” „Nie ma normalnych ziemniaków?” „Trzeba spytać o pieczywo, bo to całe takie zeschnięte.” „Tak czy siak, biorę frytki, raz się żyje.” „Ja idę do stolika, a ty się dalej zastanawiaj, jak chcesz.”

Pan w Butach milczał. Może nie miał do kogo się odezwać. Powoli nabierał sałatki, makaron. Ryb i mięsa nie tknął. Bardzo dobrze, wolała wegetarian. Cały czas obserwowała go spod oka, nawet kiedy nadeszła jej kolej. Wzięła to samo, sałatkę z suszonymi pomidorami, makaron w jakimś jogurtowym sosie. Niby nakładała jedzenie, ale zaraz wracała spojrzeniem na niego. A kiedy Pan w Butach wyszedł z kolejki i ruszył do swojego stolika, wgapiała się już otwarcie, nawet nie starała się zachować pozorów.

Usiadł sam. Przy stoliku pusto. Ani dodatkowego nakrycia, ani zostawionej torebki czy okularów przeciwsłonecznych, ani młodej, ślicznej i szczupłej towarzyszki siedzącej w krześle naprzeciwko boskich butów.

Ktoś szturchnął ją łokciem. Chłopak, może licealista, przepchnął się między nią a stołem z pieczywem. Łyżka z nabieranym makaronem wypadła z ręki z powrotem do salaterki. Koleś miał rację. Powinna zachować umiar. Przecież kupiła bikini.

Kiedy znów łypnęła w stronę butów, już ich tam nie było. Ale ledwie napoczęte jedzenie zostało, więc szanse też. O dziwo, jej stolik był całkiem blisko, odsłonięty, nie zasłaniały widoku żadne plecy czy rozczochrana głowa. Mogłaby sobie popatrzeć na cel, przeżuwając.

Ciekawe czy odpisał? Makaron od razu stanął w gardle. Dobrze, że zaczęła od sałatki, żeby zabić głód zieleniną i wpakować w siebie mniej białych węgli. Biały cukier, biały chleb, biały makaron, biały ryż, biała śmierć. Białe buty.

Pan w Butach wrócił, z drineczkiem w dłoni. No tak, jak z wyglądu do rzeczy, to opój. Albo wesz, co musi wyżyłować all inclusive do ostatniej kropli. Każdy ma jakieś wady. Ale przynajmniej miał gust, tego nie mogła mu odmówić.

Nawet nie usiadł. Na stojąco wziął jeszcze dwa kęsy sałatki i chwycił plecak, który dopiero teraz zauważyła. Zawiesił go na jednym ramieniu i odszedł w kierunku wyjścia na basen. Dobrze, i tak nie chciała jeść więcej makaronu.

Basen był mniejszy niż sobie wyobrażała, za to głębszy. Żadnych schodków, drabinek, gładka tafla wody, nikt nie pływał. A leżaki od bladego świtu przezornie zajęte przez ręczniki. Nie miała zamiaru tu zostawać, przynajmniej nie za długo, sama nie wiedziała po co poszła za butami. Pewnie żeby nie wracać do pokoju, do telefonu.

Odsunęła jeden z ręczników zaklepujących miejscówkę i usiadła na leżaku. Próbowała się położyć, tak niby lekko, dla relaksu. Ale co odchylała głowę, zaraz wracała do skurczonego siadu. Raziło słońce. Dlaczego zostawiła okulary w pokoju? Mogła niby jakoś wytrzymać, zmrużyć mocniej powieki, przecież to tylko na chwilę.

Pan w Butach  snuł się między leżakami, jakby wyszedł na spacer. Sączył drinka. Może nie potrafił się zdecydować, który ręcznik zrzucić na ziemię.

Musiała mocno mrużyć oczy, żeby za nim patrzeć. Jeszcze chwila i sam do niej podejdzie z pytaniem. Dlaczego tak się na niego gapi? Czego chce z mordą skrzywioną jak zmiętolone prześcieradło? No czego? Wstała, żeby pójść po okulary. Pan w Butach miał jeszcze pół drinka przed sobą, a ona akurat zdąży wrócić z ukrytym wzrokiem i gładką twarzą.

Winda się nie zacięła, karta do pokoju też, przeciwsłoneczne okulary leżały na szafce nocnej, gdzie, dobrze pamiętała, odłożyła je zaraz po przyjeździe. Ile mogła jej zająć wyprawa do pokoju, pięć minut? A Pan w Butach zmył się znad basenu. Za to odnaleźli się właściciele ręczników. Wróciła do pustego pokoju. W telefonie zero powiadomień.

Czwartego dnia była gotowa już od śniadania. Specjalnie położyła się spać wcześniej, nie zeszła nawet na kolację. Wolała przespać kłujący brak odpowiedzi, wyłączyła telefon i ułożyła się na białej pościeli. Białej jak jego buty. Ich buty.

Codziennie zastanawiała się, w ilu stopniach prali prześcieradła. A ręczniki? Z jakim proszkiem? Najtańszym? Ekologicznym? Mogła mieć tylko nadzieję, że właściciel hotelu miał w dupie planetę, a do prania dodawali może najtańszy, ale wciąż żrący wybielacz. Z niepewnością okrywała się narzutką, równie białą co prześcieradło. Liczyła do dziewięćdziesięciu. Martwiło ją tylko, że to był kolejny dzień, kiedy traciła rachubę koło sześćdziesiątki.

Wstała z samego rana, ze wschodem różowego, palącego słońca. Spakowała najważniejsze rzeczy: portfel, telefon, paszport, szczotkę do włosów. Okulary założyła jeszcze przed wyjściem z pokoju.

Pana w Butach nie było przy śniadaniu, a sałatka z suszonymi pomidorami nie miała smaku. Sprawdziła telefon – bez powiadomień, bez odpowiedzi. Ruszyła do szwedzkiego stołu po pszenne bułki z czekoladą. Popiła kawą z pięcioma łyżkami cukru. Oby im wszystkim w raka poszło.

Jakoś przetrzymała do obiadu bez wysyłania kolejnej wiadomości. Dwa razy wzięła długi prysznic. Pod strumieniem wody nie mogła sięgnąć po telefon. A kiedy wybiła godzina obiadu, była gotowa. Do torebki dołożyła bikini.

Tym razem Pan w Butach nie pił drinka, od razu po posiłku ruszył do drzwi. Przeżuwała jeszcze ostatni liść sałaty, kiedy wyszli na drogę przed hotelem. Skręcił w prawo i szedł poboczem. Ona odczekała chwilę, żeby ruch na drodze trochę się przerzedził i przebiegła na drugą stronę dwupasmówki. Tu przynajmniej był chodnik.

Pęd mijających go samochodów szarpał włosami. Zbyt szeroka koszulka łopotała jak flaga. Słońce paliło okropnie. Gdyby nie okulary, nie zdołałaby unieść wzroku nad nierówny chodnik pod stopami, żeby patrzeć za Panem w Butach. Po bokach widok zamykały hotele, próbujące wydrzeć choć kawałek nadmorskich skał tylko dla siebie, dla swoich klientów, dla pieniędzy. W oddali, gdzie prowadziła droga, pływały w upale łyse góry. Migały brudnym beżem starożytne ruiny.

Spuściła wzrok na czarne japonki. Oby nie zebrało się facetowi na zwiedzanie.

Skręcił za bramą obłażącego z niebieskiego tynku pensjonatu. „Blue Otel” odczytała zetlały szyld. Na podwórku, szczodrze wylanym betonem, stały na wpół połamane leżaki i krzywe parasole. Nawet za darmo nie weszłaby do tej mordowni.

A jednak hotel działał. Dwie kobiety w kostiumach kąpielowych i wielkich słomianych kapeluszach wyszły przez bramę i podążyły tą samą drogą co jej Pan w Butach. Musiała jakoś przejść przez ulicę, dogonić go, ale samochodów, pędzących w jedną i drugą stronę, jakby tylko przybywało. 

Chodnik, na którym stała, kończył się kilka metrów dalej. Usuwał się w zejście okryte blachą. Podeszła bliżej do śmierdzącego moczem tunelu, ciemnego, ale prowadzącego najwyraźniej na drugą stronę jezdni. Serce biło głośniej niż echo kroków i dudnienie przejeżdżających nad nią samochodów. Ale kiedy dotarła do jaśniejącego słońcem wyjścia, zrozumiała kobiety pomieszkujące w „Blue Otel”. Obok bramy obskurnego pensjonatu znajdowały się schody, po których zeszła na plażę.

A morze rzeczywiście wyglądało tak pięknie, jak na wszystkich zdjęciach, które skrolowała co wakacyjny sezon. Szafirowa woda, migocząca złotem delikatnych fal, raz po raz obmywała ciemny piasek. No właśnie. Gorzej z piaskiem. Gruby i ciemny, brudził stopy przy każdym kroku. Przy samej linii wody wydawał się jeszcze całkiem czysty, ale im dalej w ląd, w miasto, w ludzi, tym więcej petów i śmieci. Jeżeli ktokolwiek grabił tę plażę, to może raz na miesiąc. Albo dwa. Od razu wiadomo, że publiczna.

Buty, razem z czerwonym plecakiem, znalazła w cieniu. Dobrze wybrał miejsce. Piasek tutaj nie był ani za mokry, ani za suchy. Zbity. Nie brudził butów.

Usadowiła się kilka metrów dalej, obok budki z napojami, która dawała mały cień. Nie przebrała się w bikini, przecież przyszła tu tylko za butami. Czekała. Dobrze, że zza ciemnych szkieł nie widać było jak rozpaczliwie przeszukuje wzrokiem plażę i fale. Pan bez Butów gdzieś polazł i nie wracał.

Wytrzymała godzinę, pół, albo niecały kwadrans i zwinęła się do hotelu. Nie posmarowała się kremem z filtrem.

W pokoju zajrzała do telefonu. Znów nic, zero odpowiedzi. Zrezygnowała z kolacji.

A piątego dnia nie zeszła na śniadanie.  Zaczaiła się od razu na obiad.

Kiedy weszła do restauracji, Pan w Butach siedział już przy stoliku. Jakby czekał na nią. Miała wrażenie, że złapał jej wzrok, mimo że nie mógł widzieć jej oczu zza ciemnych szkieł okularów.

Poszli tą samą trasą co wczoraj. Na plażę, tę samą co wczoraj. I nawet ustawił buty w tym samym miejscu co wczoraj. Z tunelu widziała, jak chowa skarpetki do plecaka. Ona za to usadowiła się gdzie indziej, z drugiej strony plaży, w palącym słońcu. Ale przynajmniej posmarowała się kremem. Z filtrem.

Patrzyła na Pana bez Butów, kiedy maszerował do morza. Wchodził szybko, bez oporów, pochylał się, żeby chlapać na tors i ramiona, aż wreszcie połączył dłonie w strzałkę i zanurkował. Obserwowała jak Pan bez Butów pływa, ale czasem popatrywała też na porzucone buty. Tym razem nie musiała długo czekać, wyszedł z wody wcześniej.

Chwilę truchtał tuż przy brzegu, zataczał rękami koła, jakby dopiero przypomniał sobie o rozgrzewce. I nagle zakręcił w stronę plaży. Szedł prosto na nią. Nie wiedziała co robić, niby odwróciła wzrok, ale przecież i tak nie mógł widzieć jej oczu zza ciemnych szkieł. Błyszczał od wody. Ociekał.

– Hej, jesteś z polskiej grupy, prawda? Dobrze kojarzę?

Przytaknęła, niby uśmiechnęła się.

– Nie kąpiesz się? Woda naprawdę ciepła.

– Może później.

– Adam.

Wyciągnęła rękę.

– Miło mi.

– To ja wracam do wody.

Kiedy Adam znów wskoczył w morze, jej już nie było na plaży.

Szósty dzień przesiedziała w pokoju. Napisała trzy wiadomości:

„Hej, żyjesz? Mówię ci, jak tu pięknie, żałuj, że ciebie tu nie ma.”

 „Poznałam kogoś. LepSZego. Jeb się, cwelu”

„Przepraszam, taki żart. Chyba za dużo wypiłam na imprezie integracyjnej xD”.

Nie odpisał.

Zasnęła z płaczu nad ranem. Znowu nie doliczyła do dziewięćdziesięciu.

Siódmego dnia spała do obiadu, ale do restauracji zeszła spakowana. Bikini miała już na sobie, pod sukienką. Nic nawet nie jadła, tyle co dwa gryzy sałatki i „słodka truskawka”. Niby drink, ale wątpiła, żeby był w nim choć gram wódki. No dobra, dwie „słodkie truskawki”.

Na plażę szła kilka metrów za Adamem, ale po tej samej stronie drogi. Buty i plecak położył tam, gdzie trzy i dwa dni wcześniej.

– Mogę się przysiąść?

– Jasne. – Błysnął zadziwiająco białym uśmiechem.

Pobiegł w falę. I jeszcze odwrócił się, żeby jej pomachać. Chwilę zastanawiała się, co ze sobą zrobić, z całym ostatnim dniem wycieczki. Wyjęła z torebki telefon, ale przecież nie miała tu Internetu. Fejs nie łączył.

Coś zaskrzeczało obok. Wyprostowała się z brzydkiego zgarbienia i spojrzała prosto w łeb żółtodziobej mewy. Brudne, na pewno zarobaczone ptaszysko łypało na nią z boku, jednym okiem. Zbliżyło się, przekręciło łeb, łypnęło drugim. Znów zrobiło dwa drobne kroczki w jej stronę i zawisło nad butami. Opuściło głowę, jak do dzióbnięcia.

Rzuciła telefonem. Na szczęście nie trafiła, ale ptaszysko i tak odleciało. Przesunęła się kawałek i podniosła telefon z mokrego piasku, w którym została dziura, tuż obok białych nosków. Tuż obok czarnych japonek. Tuż obok stóp i wciąż ślicznej hybrydy (dwa małe paznokcie landrynkowa perła, reszta skromnie, w różu „baby girl”).

Musiała wykorzystać okazję. Od wgłębienia po telefonie małym patyczkiem poprowadziła serce. W środku wypisała krótko: „2021” i zrobiła fotkę. Dwie, bo pierwsza wyszła niewyraźnie. Zatarła serce jednym ruchem stopy.

Spojrzała w morze, gdzie wciąż między białą pianą rytmicznie połyskiwały opalone ramiona Adama. Mhm. Jeszcze ze dwie fotki w wodzie. A kiedy wreszcie Adam wylezie, poprosi go, żeby zrobił jej zdjęcie na plaży. Oczywiście tam gdzie akurat klapnęli, a że obok siebie, obok jego butów i plecaka, cóż, tak wypadło. Po prostu ładnie stąd widać palmy i morze.

Wstała i zrzuciła z siebie sukienkę. Pobiegła do wody, żeby zbyt wiele oczu nie wgapiało się w obciskające biodra sznurki. Skoczyła w falę, telefon uniosła wysoko. Z wodą wokół brzucha zaczęła sesję, króciutką, ale i tak rozbolały ją kąciki ust. Dawno się nie uśmiechała.

Nagle ktoś pojawił się w kadrze, objął ją w pasie. Adam. Nie porzuciła uśmiechu. Zrobiła fotkę. Nie mogła uwierzyć, wyszła tak pięknie, tak szczerze, tak radośnie. Właśnie tak miało być. Opuściła rękę i spojrzała jeszcze raz w telefon, żeby obejrzeć świeże zdjęcia. Może były ruszone?

Szybko przesuwała kciukiem, wszystkie śliczne, aż nie chciało się wierzyć. Patrzyła na potargany kosmyk, zastanawiając się, czy warto pobawić się w lekki retusz, kiedy coś mignęło w rogu ekranu. Powiadomienie. Kilka ruchów palców. Rzeczywiście, w wodzie złapała Wi-Fi z hotelu. Musieli mieć mocne łącze.

Znów przesunięcie kciukiem. Drżącym. To od Niego. Odpisał.

– Może popływamy? – Adam patrzył prosto w jej telefon.

– Mhm. – Wygasiła ekran.

Poszła po piasku w stronę ich butów. Jeszcze kilka ruchów palcem i włożyła telefon do torebki. Pobiegła w morze zanim przyszło powiadomienie. Pierwszy lajk pod zdjęciem. To były wakacje jej życia.

Aleksandra Tarnowska – Dwa opowiadania
QR kod: Aleksandra Tarnowska – Dwa opowiadania