Jak powszechnie wiadomo, pytanie o najśmieszniejszy żart, jaki usłyszało się w życiu, często pada podczas rozmowy o pracę. Podobno zdolność do opowiadania dowcipów i rozśmieszania ludzi jest wyznacznikiem inteligencji i kreatywności przyszłego pracownika (przynajmniej tak piszą w internecie). Osobiście zostałem zaskoczony tym pytaniem podczas dżob interwiu w znanej warszawskiej korpo, której nazwy nie wolno mi wymawiać.
Okoliczności usłyszenia tego żartu odcisnęły piętno na mojej pamięci (jak się później okaże – niecałkowicie) i to bynajmniej nie ze względu na jego śmieszność. Miałem wtedy dwadzieścia dwa lata i wydawało mi się, że świat jest wielkim parkiem rozrywki. Razem z grupą znajomych zażywaliśmy relaksu w letnim kurorcie położonym nad jeziorem. Moi kompani byli raczej plażowiczami, koledzy pili lemoniadę i jedli kiełbasę, a koleżanki czytały książki wylegując się na kocach. Natomiast ja nie potrafiłem usiedzieć na gorącym piasku, będąc w dodatku bezlitośnie smaganym parzącymi promieniami gwiazdy położonej najbliżej Ziemi. Spędzałem więc czas pod wodą, nurkując z maską i rurką w odmętach jeziora. Czasami natrafiałem na muł, innym razem na wodorosty, niekiedy nawet udawało mi się dojrzeć rybę lub samotnie dryfującego raka. Ważne, że miałem głowę poniżej tafli, skierowaną na dno mętnego, lecz intrygującego zbiornika wodnego. W tamte lato woda w jeziorze była imponująco ciepła. Wczuwając się w rolę błędnego nurka, w ciągu dnia potrafiłem przepłynąć wpław cały akwen, a po tygodniu regularnego pływania znałem już wszystkie szuwary i zakamarki. Spędzałem tyle czasu w wodzie, aż znajomi śmiali się, że wyrosną mi płetwy.
Tamtego dnia (na pozór zwyczajnego), jak zazwyczaj po popołudniowym nurkowaniu poczułem nagły głód, który objawiał się przykrym ssaniem w żołądku. Udałem się zatem do baru zlokalizowanego na terenie kurortu. Bar nosił nazwę Kaktus i obsługiwał w nim niejaki Pedro. Pedro był niemłody i zwracał uwagę swoją siwą brodą, długimi (także siwymi) włosami i złotym zębem na przodzie. Pedro emanował charyzmą, miał w sobie sznyt radykalnego luzaka – zachowywał się jakby bardzo chciał być fajny i chyba nawet mu się to udawało.
Wówczas do baru Kaktus stała długa kolejka, dookoła kłębiły się spragnione oraz głodne ludziska, nie wiadomo było nawet gdzie kolejka się zaczyna, a gdzie kończy. Musiałbym pewnie stać przez jakąś godzinę, aby złożyć zamówienie, gdyby nie to, że znaliśmy się z Pedrem i utrzymywaliśmy dobre stosunki. Pedro widząc mnie zagubionego w tłumie, z maską odciśniętą na twarzy, zawołał, żebym podszedł. Zacząłem przeciskać się przez agresywny i głodny tłum, obrzucano mnie mięsem, chociaż nie zdążyłem go jeszcze zamówić.
– Uf, było ciężko, ale udało się – podbiłem do Pedra.
– Co dla ciebie brachu? – powiedział Pedro, miętosząc w ustach zapałkę i wyszczerzając złotego zęba, który zamigotał w blasku gwiazdy położonej najbliżej Ziemi. Wyglądał, jakby przeżył niejedno, z czego można było wnioskować, że przeżył przynajmniej dwa wydarzenia.
– Kiełba i kola – miałem serdecznie dość kiełbasy, ale w barze Kaktus nie serwowali nic innego do żarcia.
– Kiełbasa raz! – krzyknął Pedro na kuchnię. – Ty, a znasz ten żart z Małym Księdzem lądującym na Marsie?
– Nie – zareagowałem z zainteresowaniem – opowiedz.
– No to słuchaj. Mały Ksiądz wyrusza na Marsa z misją ewangelizowania kosmitów. Leci promem kosmicznym od samego Elona Muska, to ważne więc uważaj. W końcu po długiej i wyczerpującej podróży Mały Ksiądz opuszcza pokład maszyny. Stawia pierwszy krok na Marsie, będąc dziko podnieconym na samą myśl o pierwszej w historii ewangelizacji cywilizacji pozaziemskiej. Rozgląda się i w zasięgu wzroku nie znajduje ani jednej żywej duszy – i w tym momencie Pedro dochodzi do puenty, mocnej jak wystrzał z rewolweru.
Wybuchnąłem gwałtownym śmiechem, z oczu trysnęły mi łzy. Salwy śmiechu nie ustępowały z czasem, ale stawały się coraz silniejsze. Padłem na ziemię i zacząłem się tarzać, trzymając się za brzuch, którego mięśnie ogarnął skurcz. Dowcip był tak drastycznie dobry, śmiałem się, wręcz rechotałem, do rozpuku. Z jednej strony nie kontrolowałem śmiechu i próbowałem go wyhamować siłą woli, z drugiej chciałem się śmiać – ten żart był naprawdę śmiechonośny! Wyobrażałem sobie, jak w przyszłości będę opowiadał go dzieciom, ucząc je pozytywnego podejścia do życia. Ostatecznie przekroczyłem pewną granicę śmiechu i rozbawienia, którą może tolerować ludzki organizm.
Obudziłem się w szpitalnej sali, podłączony do kroplówki. Okazało się, że trafiłem na OIOM, straciwszy przytomność. W dodatku od tego incydentu dostałem przepukliny, więc czekała mnie operacja. Ale nie to było najgorsze. Najgorsze było bowiem to, iż nie pamiętałem zakończenia dowcipu i za nic nie byłem w stanie go sobie przypomnieć. Nie żałuję tamtego ataku, OIOMU, ani nawet przepukliny, byłyby tego warte, gdybym pamiętał żart. Próbowałem później dotrzeć do Pedra, skontaktować się z nim. Od razu po wyjściu ze szpitala, w drugiej połowie lipca, pojechałem nad to cudowne i zarazem przeklęte jezioro. Od czasu wezwania karetki i mojego wypadku słuch o nim zaginął. Pedro ulotnił się jak kamfora, przepadł jak kamień w wodę – nikt nie widział go od zajścia tamtej niefortunnej sytuacji. Być może był już w drodze do Meksyku, włóczył się po wzgórzach Nowej Zelandii lub opalał na filipińskiej plaży. Dlaczego to zrobił, dlaczego nawiał? Nie miałem mu przecież niczego za złe. Chciałem tylko jednego – żeby opowiedział mi ten żart jeszcze raz, aż do samego końca. Jedni mówili, że bał się tego, iż postawią mu zarzuty za nieumyślne spowodowanie uszczerbku na zdrowiu. Inni, że prowadził nad jeziorem nieczyste interesy, a historia z tym dowcipem ściągnęłaby na niego niepotrzebną uwagę policji. Mógł też po prostu już wcześniej planować rzucenie fuchy barmana i opuszczenie kurortu, a wypadek stanowił do tego dobry pretekst. Teraz to nieistotne. Jeszcze nie jest za późno. Pedro, jeśli to czytasz, proszę napisz, skontaktuj się ze mną, cokolwiek. Pozwól mi usłyszeć ponownie ten dowcip.
Rozmowa kwalifikacyjna nie miała pomyślnego finału – nie potrafiłem im opowiedzieć najśmieszniejszego żartu, jaki usłyszałem w życiu, chociaż pragnąłem tego najbardziej na świecie. Nie dostałem pracy w znanej warszawskiej korpo, której nazwy nie wolno mi wymawiać. A moje najskrytsze marzenie tkwiło w umyśle Pedra, błąkającego się gdzieś po planecie (a może i poza nią).