We wszystkim potrafiłem odnaleźć sens, nawet w najdrobniejszych rzeczach, nawet w tych do niczego się nienadających, które zwyczajne się wyrzucało albo sprzedawało za psi chuj.
Od dziecka miałem przeczucie jakiejś strategii. Dobitnie czułem na sobie boski zamysł, misterny plan, który jednak wraz z upływem czasu zaczął tracić na ważności. Ojciec, gdy popił, powtarzał bym nie wymawiał, tak jak matka, imienia Pana Boga na daremno. A że już wtedy cały świat, poza piłką nożną, wydawał mi się na daremno, przestałem to robić. Bóg przeobraził się w Pana Bosza, strategia w poezję, w przykre narzędzie do oswajania świata, któremu leci piana z pyska.
Najlepsze liceum, później studia, najznakomitsze, bo najstarsze w kraju, niezła średnia, liczne publikacje, stypendia, referaty odczytywane i szeptane kolejnym dziewczynom. A po pięciu latach nic, mur. I to nie taki zwykły mur, byle jaki, zwyczajny, tylko taki porządnie obszczany. Trzy lata bez pracy, dwa ukruszone zęby, dwie wydane książki, aż wreszcie etat nauczycielski w miejscowym liceum. Tysiąc dwieście złotych na rękę, nowe licówki na kredyt, trzecia książka pod tytułem Punkt hodowlany Ziemia, jako suma obserwacji z perspektywy mentalnego dna.
***
Po raz pierwszy zobaczyłem ją na radzie pedagogicznej. Zadbana, pachnąca, z przebijającym się spod grubej warstwy szminki uśmiechem. Rok później byliśmy już małżeństwem. Szczęśliwy byłem jak jeleń z landszaftu, kwiaty rosły pod oknem, pełna harmonia przechadzała się po domu. I tak aż do dnia, w którym zwolniono mnie z pracy, wyrzucono jak zbędny przedmiot, zbędnego pluszaka, tyle że z problemem alkoholowym. Ewie było trochę wstyd, więc umówiliśmy się, że nie będzie mnie w szkole przed nikim tłumaczyć, nawet przed samą sobą.
Po kilku tygodniach spędzonych pod kocem w panterkę dostałem pracę w ostatnim, dogorywającym wydawnictwie w mieście. Mogłem znów zarabiać, a niekiedy nawet dobrze się rozerwać.
Któregoś popołudnia z szefem, autorem i kilkoma znajomymi poszliśmy świętować nominację do jednej z najważniejszych nagród literackich w Polsce. W ciągu następnych lat powtarzaliśmy to jeszcze dwukrotnie, za każdym razem dbając o konsekwencję i chronologię zdarzeń, aż do utraty świadomości. Za trzecim razem nominacja przerodziła się w nagrodę dla autora, a dla mnie stała się przyczyną rozpadu małżeństwa. Ewa spakowała się i wyjechała. Jeszcze tego samego dnia umówiłem się ze sobą, że nie będę jej ani trochę tłumaczyć. Przez jakiś czas dzwoniłem jeszcze do niej, ale tylko po to, by jej naubliżać. Ona natomiast zawsze do końca wysłuchiwała tego, co miałem do powiedzenia, a później z anielską delikatnością w głosie odpowiadała: „Have a nice day, goodbye”, czym wpędzała mnie w jeszcze większy wkurw. W taki wkurw, który pomagał mi więcej pisać, a tym samym kończyć kolejną książkę. Aż wreszcie nawet dzwonić przestałem, przed świętami Boszego Narodzenia nie wypadało dzwonić do kogoś, komu nie miało się nic miłego do powiedzenia.
W wydawnictwie zredukowali mi etat o połowę, coraz mniej osób chciało pisać książki. W mieście otworzyli nową galerię handlową, ludziom przestało się nudzić. Mnie się nudziło nadal, dlatego wydałem jeszcze jedną książkę, po czym wydawnictwo zwyczajnie przestało istnieć.
***
Od grudnia częściej przesiadywałem u Bogusia na Kraszewskiego. Zresztą tak jak każdy z tej okolicy. I tak jak każdy miałem otwartą u niego linię kredytową w zeszycie podobnym do wszechświata. Ciepło miał w lokalu, nie pozwalał marznąć swoim gościom. Znał ludzi, wszystkich przenikał, wiedział co komu lać, zanim jeszcze człowiek zdążył otworzyć usta, zanim zdążył ściągnąć czapkę, otrzepać spodnie ze śniegu.
Bogdan od dwudziestu lat prowadził w mieście knajpę, w której w piątkowe wieczory niczym Clark Kent ze zwyczajnego barmana zmieniał się w proroka.
Kilka razy w miesiącu można było usłyszeć na Kraszewskiego o przebiegunowaniu Ziemi, czarnym papieżu, Polsce wielkiej od Śniardwy do Mamry. Przychodziłem do niego codziennie, nawet przestałem liczyć ile jestem mu winien.
Któregoś dnia ni stąd, ni zowąd Boguś przysiadł się do mojego stolika. Zaniepokoiłem się, że zażąda uregulowania należności, on jednak zdając sobie sprawę z tego, że zeszyt ma wartość symboliczną, usiadł i oznajmił: „Mam brata”, po czym zamilkł, jakby utonął w sobie. Zacząłem się nawet zastanawiać, że to chyba nic nadzwyczajnego mieć brata, wielu ludzi ma braci. Siedzieliśmy tak bez słowa przez dłuższy czas, aż wreszcie jakby zmęczony tym milczeniem postanowił włączyć mowę:
– Brat prowadzi firmę zajmującą się rekrutowaniem ludzi do pracy za granicą. W sumie to cham i nawet ja mu nie ufam, ale dużo chyba nie masz do stracenia.
Zamówiłem jeszcze jedno piwo. Boguś dołożył do kominka, oznajmił wszystkim w lokalu, że piękną zimę mamy, po czym usiadł ponownie i podał mi telefon.
– Masz, dzwoń, nie marnuj życia.
W jego głosie wyczułem niestosowne moralizatorstwo, ale nie obruszyłem się. Boguś młody już nie był. Pomyślałem – człowiek starzeje się i zaczyna myśleć, że ma rację, bo wreszcie musi ją kiedyś mieć, a starość to chyba najlepszy moment.
– Wybrałem numer, masz.
Po kilku sygnałach usłyszałem w telefonie głos.
– Boguś, chuju! Obyś się udławił tymi pieniędzmi.
– Dzień dobry, ja w sprawie pracy…
W tym momencie mój rozmówca niczym poczwarka przeistoczył się z polskiego gbura w kamerdynera angielskiej królowej.
– Przepraszam pana najmocniej, Witold Lach z tej strony, firma Viking Nord. A więc szuka pan pracy. Jaki ma pan zawód? Co pan potrafi? Lubi pan majsterkować? Zresztą to nieważne. Możemy załatwić panu robotę. Musi pan jednak wcześniej wpłacić trzy tysiące złotych na konto naszej firmy i kupić bilet lotniczy. Obecnie poszukujemy ludzi do pracy w centrum serwisowym Boscha, osiem godzin, system dwuzmianowy, zacznie pan od miesięcznego szkolenia. Jest nam pan potrzebny!
Ostatnie zdanie wypowiedział w taki sposób, że zmaterializowałem go sobie, jak klęczy przed najświętszym sakramentem. Podziękowałem dodając, że się zastanowię i do kilku dni oddzwonię. Oddałem telefon Bogusiowi, który uważnie jak mądry labrador przysłuchiwał się całej rozmowie. Wróciłem do domu, położyłem się w ubraniu. Rano temperatura w mieszkaniu spadła do ośmiu stopni. Wstałem i tak jak zległem, bez zbędnej stylizacji i toalety, postanowiłem wyjść do pobliskiego marketu. Jeszcze przed wyjściem z bloku opróżniłem skrzynkę pocztową z niepotrzebnego nikomu shitu. Między stertą makulatury dostrzegłem ulotkę z reklamą chwilówek taką dla odważnych a zarazem mniej wypłacalnych, taką bez sprawdzania zdolności i z dojazdem do domu.
***
Tydzień później siedziałem na pokładzie samolotu tanich linii, a gdy Airbus 232 osiągnął stosowny pułap, zamówiłem setkę z colą, wlepiłem wzrok w chmury i zasnąłem. Zaraz po wylądowaniu wystukałem numer do człowieka, który zgodnie z umową miał mnie odebrać z lotniska. Telefon odebrał za trzecim razem i od razu zaczął się tłumaczyć:
– Sorry, nie będę mógł po ciebie przyjechać, mam tu totalny burdel. Wyjdź przed lotnisko i wsiądź do pierwszej czternastki, która podjedzie.
Jak powiedział, tak zrobiłem. Wyszedłem przed terminal, po chwili podjechała czternastka, do której wsiadłem i zgodnie z instrukcjami wysiadłem na 11 przystanku, niemalże na samym środku ogromnego pola sałaty. Nic tylko sałata aż po horyzont z jednej strony, a z drugiej morze. Żadnego obiecanego zakładu, żadnego hotelu, żadnego biurowca, tylko pola sałaty, a między tą powodzią warzywną niechlujnie rozrzucone gospodarstwa. Od razu zorientowałem się, że coś nie gra. Inteligentny przecież byłem, wysoka średnia, najlepsza uczelnia, bo najstarsza. Przeszło mi przez myśl, że może wylądowałem nie na tym lotnisku, nie w tym mieście, może pomyliłem autobusy. A tu leje, w oddali morze, całe hektary sałaty. Po dłuższej konsternacji nie mając lepszego pomysłu ruszyłem na przełaj do najbliższego domu, które w oddali lśniło w strugach deszczu. Zanim jeszcze na dobre wkroczyłem na obraną ścieżkę, zobaczyłem z pewnej odległości biegnących w moją stronę dwóch farmerów. Wywnioskowałem, że nie są to raczej miejscowi, tym bardziej że biegnąc w moim kierunku krzyczeli: „Spierdalaj z pola, gdzie leziesz!”.
Na szczęście, zanim zdążyli podbiec, złagodnieli nieco. Po latach myślę, że na ich postawę zadziałało jakieś nieznane jeszcze mat-prawo: złość podzielona przez czas, irytacja podzielona przez drogę. Albo jakoś tak.
– Gdzie leziesz?! Nie widzisz? Parę metrów dalej jest droga.
– Szukasz pracy w polu?
– Nie, w serwisie Boscha
– Skąd na tym świecie tylu frajerów?
– Mam dla ciebie dwie, może trzy informacje, które być może zaważą na twoim dalszym życiu: to jest Mietek, a ja nazywam się Marian, Marian Polak i to jest fakt niezaprzeczalny i jako Polak mówię ci, że firma Viking Nord istnieje tylko w wyobraźni jej właściciela, który jest jednocześnie właścicielem swojej pojebanej wyobraźni, w której znajduje się firma. Facet ochujał kilkunastu chłopaków pracujących tu po gospodarstwach. Ale nie martw się za niedługo przybędzie pracy. Jak chcesz, to spytam szefa, może będzie kogoś potrzebował.
Przestało padać, morze ucichło, ruszyliśmy w stronę zabudowań, które w najbliższym czasie miały stać się moim domem.
Gospodarstwo Einara było największe w okolicy. Hektary pól, sałata, pastwiska i krowy. Każde polskie województwo miało tu swojego przedstawiciela, swojego ambasadora. Praca po dwanaście godzin, odpoczynek, jedzenie, spanie, nawet niezłe tygodniówki. Powoli zacząłem przyzwyczajać się do chłodu, wilgoci i zapachu.
Pewnego przedpołudnia podszedł do mnie zmachany Einar i powiedział, bym jak najszybciej poszedł za wzgórza i sprowadził bydło. W tym dniu prognozy przewidywały w pasie całego wybrzeża silny wiatr, taki, który łamie drzewa, unieruchamia kutry. Taki wiatr, który może przepędzić smród, ale też wyrządzić wiele szkód. W połowie drogi zerwała się wichura. Odwróciłem się w stronę morza i pomyślałem, że oto obraz, którego szukałem od lat. Że oto obraz przynoszący ulgę, dający ukojenie, a wszystko inne jest tylko tłem: pola sałaty, Einar wymachujący rękami, pracownicy biegający po gospodarstwie. Że cały świat jest tylko jego tłem. Że Ewa jest jego tłem. Że nawet ja nim mógłbym być, gdybym tylko bardzo chciał.
Następnego dnia morze zupełnie zobojętniało, wróciła córka Einara. Z finezją przymknęła drzwi swojej nowej Tesli. Uśmiechnęła się niezobowiązująco. Tego dnia Einar poinformował pracowników z najkrótszym stażem, że w związku z cięciami kosztów musi zredukować liczbę etatów.
Nic tak doskonale nie rozumiałem, jak proces redukcji. Sam zredukowany byłem w sobie od dawna. Spakowałem się i ruszyłem do najbliższego przystanku. Jeszcze przed wyjściem dostałem od Mariana adres do człowieka w mieście, który w najbliższym czasie miał jechać po towar do kraju i mógł mnie zabrać ze sobą.
Pod wskazanym adresem mieścił się mały, polski spożywczak, którego właścicielem był Janusz Głowacki z Dąbrowy Tarnowskiej. Ledwo zdążyłem powiedzieć, że jestem od Mariana. Janusz, jakby niczego nie chciał słyszeć, wskazał palcem na korkową tablicę mówiąc:
– Tam patrz.
Na tablicy wisiały ogłoszenia kupna, sprzedaży, wymiany, kilka ofert pracy: opieka nad dzieckiem, praca dla malarzy, elektryków, no i jedno doskonałe stanowisko dla mnie. Postanowiłem nie wracać.
***
W pierwszym dniu w nowej firmie dostałem spodnie, bluzę, wiadro, markową myjkę do szyb – podobno Ferrari wśród myjek oraz stary, nieco rozklekotany rower brytyjskiej firmy, teraz już nie pamiętam jakiej. W drugim dniu na Churchillu, bo tak nazwałem rower, z wiadrem oraz najlepszą myjką na świecie ruszyłem na miasto. Moje życie nabierało tempa. W piątkowy wieczór z całym oprzyrządowaniem ruszyłem na Henrik Ibsens gate 55. W drodze Churchill odmówił posłuszeństwa, po prostu spieprzył się zwyczajnie. Resztę drogi przebyłem pieszo, porzucając go w pierwszych lepszych zaroślach. Gdy dotarłem na miejsce, Kunstmuseum było już od kilku dobrych godzin zamknięte. Rozwinąłem myjkę i zanim jeszcze na dobre zabrałem się za mycie szyb, zorientowałem się, że na końcu sali wisi obraz Wędrowca Hieronima Boscha. Pomyślałem, że oto chwila, która do granic możliwości wyczerpuje ironiczny stosunek Pana Bosza; że oto jego strategia będąca skrótowym zapisem mojego podrygiwania na planecie Ziemia.