Kilka obrazków z życia hodowcy mew

Śniły mi się dziś modliszki,
Pajęcze żony i środki
Owadobójcze. Gdy słońce
Zapukało w moje okno,
Zwlokłem odwłok z materaca,
Siedem gram snu zostawiając
Na brzegu twojej poduszki.
Siadłem na kiblu, czekając.

Wieczór. Bar. Różowe panny w kabaretkach radośnie pokwikują. Gówniana muzyka rani uszy. Ale to lepsze niż słuchanie gównianych dyskursów przy kontuarze. Facet obok mnie zamawia pięć piw. Dopijam szóste. Zwlekam odwłok ze stołka. Szybki skok do kibla i samotnie ruszam po kolejny brak przygód.

Pies sąsiadów skowycze
Jeszcze głośniej niż zwykle.
Podkręcasz telewizor.
I zamawiasz kanapki.
Zwlekam odwłok z kanapy.

Zamykam się w świątyni
Noży, garów… i ciepła.
Lodówka pełna żarcia.
Raj klasy robotniczej.
Krzyczysz: „czemu tak długo?”.

Miałem kiedyś kumpla. Był cyklistą, więc nie miał żony. Ot, czasami ruszał w trasę, z której przywoził ciekawe opowieści. Lubiłem ich słuchać, sącząc na krzywy ryj jego piętnastoletnią Highland Park z kilkoma kamykami. Któregoś razu nie wrócił. I wtedy poznałem ciebie. Też lubisz dużo gadać. Chociaż to już nie to samo.

Wpuszczali tylko w krawatach.
Ja miałem tylko bokserki.
W operach się nie pierdolą.
Odsprzedam wam dwa bilety.

Wczoraj odkryłem piękny park. Piękne alejki, piękne konie, piękne suki, piękne drzewa i kilka krzaków. Ale nie wiem, czy mam ochotę cię tam zabrać. Niech pozostanie moją świątynią. Więcej tam miejsca niż w kuchni. I ptak ma więcej wolności niż w piekarniku.

Przez sypialnię przeleciał
Niewidzialny nietoperz.
Jego cień wpadł we wnyki
Niedopranej pościeli.
Miota się, łaskocze. Lecz
Przynajmniej nie pójdę spać sam.

16.04.2020


Przegadane przebudzenie

Ileż zdrowasiek jeszcze wymantrujemy,
Nim minie czas zdumionego ogłupienia?
Ile okrągłych zdań, brudnych kłamstw, przymusu
Doświadczać będziemy przed końcem ICH świata?
Zuchwałe złamasy rządzą sennym bydłem.
Ten sadomasochizm zwąc „cywilizacją”,
Nonkomformizm – zdradą, wolną wolę – grzechem,
Demon-krację – kluczem do wiecznego szczęścia.

Dzisiaj obudziłem się inaczej niż zawsze. Otworzyłem oczy, na nie – starym zwyczajem – nałożyłem kolejne. Zajrzałem w okienko świata… I – rzuciłem w kąt niepotrzebną parę. Zbyt wiele ważyła na moim życiu. Wyszedłem z domu na oślep. Jakże lekko mi było!

Czy ignorancja to aberracja?
Gdy nie chce się walczyć, warto uciec.
Nie ma Concorde’a. Zdechły marzenia.
Mrok puka do drzwi. Nie chcę otwierać.

W małpim wyścigu po kiść bananów
Chyba już zawsze będę przegrańcem.
Niech pędzą, pędzą sfory i strofy.
Tu już nic po mnie. Zjeżdżam do boksu.

Nigdy nie będzie świata bez granic. Już na zawsze pozostaniemy MY i ONI. Brak w tym poezji, prawda? Bo może mi wcale nie zależy na tym, żeby „być poetą”. Oglądanie starych pornosów daje mi więcej przyjemności. W ogrodach rozkoszy najbardziej lubię kible.

Kataklizmy uczą nas doceniać życie.
Szkoda że na tak krótki czas. Więc dlatego
Potrzebne są powtórki. Jak psom Pawłowa.
Nam niewiele dadzą. Ale Bóg ma ubaw.
Czekam na następny spazm wykolejenia.
Na oczyszczającą jedynkę, trzy szóstki…
Gdy ICH świat przeminie, może wytrzeźwieję.
Co wtedy zrobimy z nadmiarem szampana?

15.04.2020


Milion czarnych tęcz

Każdy swój krzyż niesie. Nie każdy z niego spuszcza.
Wykrzywiamy twarze żrąc zbyt cierpkie owoce.
Lecz słodszych nie będzie. Jeszcze na nie za wcześnie.
Albo już za późno. Nocne dramaty bolą.

Czeka nas kolejna jesień na bezdrożach.
Papierowe zamki znowu się rozpadną.
Uszy zrani cichy szelest kroków śmierci.
Drużbanci, wróżbici nie zwiodą mnie przed ołtarz.

„Nie jest dobrze, kochani” – powiedział różowy kocur, prężąc bicepsy w świetle zachodzącej gromnicy. Po czym usiadł, wylizał sobie dupę i z wdziękiem, na jaki stać tylko koty, zeskoczył z katafalku. Gdy na opuszczone przez niego, jeszcze ciepłe miejsce odkładałem na wpół pełną szklankę whiskey chińskiej produkcji, nie wiedziałem co miał na myśli. Założyłem buty i podążyłem jego śladem. Do bram piekieł miałem tak samo daleko, jak do drzwi raju.

Zapada zmrok. Od kilku godzin wpatruję się
W orle pióro, zapetowane w kałamarzu.
Uwolnić je, pozwalając spłynąć za okno?
Czy dać mu zgnić, na mój obraz i podobieństwo?

Każdy odcień czerni maluje mi tęczę.
A mam tu ich tyle, ile dni tygodnia.
Zbyt zatrważających, żeby je przemilczeć.
Wprawne oko dojrzy ich brudne niuanse.

Nie widziałem różowego kocura przez wiele miesięcy. Niedawno powrócił. Postawił przede mną lustro. „Masz, pluj” – powiedział. Wyjątkowo, zabrakło mi śliny. Zapadła niezręcznie długa cisza. Przerwało ją dopiero pocieranie czoła,
w próbie rozdrapywania starych ran. Krew kapnęła na blejtram. I stała się słońcem.

14.04.2020


Kolekcjoner

W sennym, zagraconym mózgu
Trwa cisza, niczym w muzeum.
Bo marzenia przeminęły,
Tak jak taniec mastodontów.

Blade wspomnienie kilku golasek, widzianych w pościeli, pod prysznicem, w parkowych krzakach, czy wśród gorących wydm, nie wystarczy, żeby przywrócić szaleńcze bicie serca, niezbyt już skłonnego do kolejnych podniet. Być może warto w końcu zdjąć tabliczkę z napisem „business as usual” i umieścić zawieszkę „zamknięte do odwołania”. Koniecznie w pozłacanej ramce. Gdyż ostatnio nawet muchy przestały interesować się ogryzionym do białej kości szkieletem, obwieszonym fotografiami żałosnej przeszłości.

Chciałem zakazać sobie przeszłości.
Wyrwać chwasty, zabetonować drzwi.
Lecz nawet to mi się nie udało.
Każdy dzień zostawia ślad. Jak ślimak.

Gromadzone przez lata rupiecie zaczynają ciążyć. Czy to plecak, czy już garb? Nie mogę sprawdzić. Lustro już dawno przestało odbijać moją postać. A ręka tak daleko nie sięga. Nie ma nawet kogokolwiek, kto by powiedział ile zmian zaszło. Więc w ciszy kłaniam się ciężarowi czasu i z coraz bardziej wypiętą dupą wchodzę na schodki kolejnych godzin.

Niełatwo jest być kustoszem.
Zbieraczem. Magazynierem.
Półek brak, śmieci się psują.
Nikt nie chce ich. Lecz żal spalić.

21.04.2020


Bez rozkładu

Bury łoskot odbija się
Od ceglanego wiaduktu.
Ponad głową mkną pociągi.
W prawo, w lewo, w nieskończoność…
Zimno tu. I trochę wieje.
Ale przynajmniej jest sucho.
Nóż wydrapuje na ścianie
Kolejną kreskę. Idę spać.

Nie pamiętam kiedy wysiadłem na tej stacji. Nie pamiętam nawet czy chciałem na niej wysiąść. Jednak coś sprawiło, że utknąłem właśnie tutaj. Sam. Nie mając nawet pomysłu dokąd pójść.

Gwizd wygania resztki zapomnienia.
Świt przypomina o głodzie życia.
Pęd żelaza miarowo mantruje.
Kurz i para zatykają płuca.

Szczeknął głośnik. Nic nie zrozumiałem.
Lecz było coś o spóźnionym Gdańsku.
Samotny gołąb przemierza peron.
Czyta rozkład jazdy, zbiera pety…

Zadomowiłem się tutaj. Wiejskie kozy przynoszą mi mleko. Harmonijka zbiera grosz do doniczki. Nie tęsknię za dachem. Pusta bocznica uspokaja, niczym miękkie łona, w które wtulałem twarz. Deszczówka z puszki pachnie siarką. Dróżnik pachnie piwem. Kibel – lizolem. Ja – duchem spokoju. A gołąb – obiadem.

Zbieżne linie kuszą oko.
Buty swędzą. Chciałyby iść.
Lecz nóż chce drapać kolej-ne
Kreski na ścianie wiaduktu.

21.04.2020(2)

Alex Sławiński – Wiersze
QR kod: Alex Sławiński – Wiersze