Wiązania
O dziewiątej wystawy są ciemne.
Fiolet opina dachy.
Ulica żyje, jej ścianki kurczą się,
trawią.
Zamknięci w dusznych pokojach
sycimy się ciepłem,
rozmawiamy o kobietach,
podniecamy się mokrymi szeptami.
Języki porasta nam błona.
Do środka
Próg to miłosierne miejsce,
daje poczucie wszechmocy,
przed progiem gałka oczna
pełznie po ubłoconych nogawkach,
zarośniętym pyłem zamszu.
Opiłki ognia drażnią szyby.
Za progiem szepty i potupywania,
podpatrywanie jak noc
próżnią z kroków
tuczy obławę.
Ramy
W pustych pokojach
lustra jak instrukcja dla jaźni
lawirującej w kątach
i resztki tego, co nadchodzi,
grobowe zwrotki z nieobecnym
chórem
Zwiastowanie
Ta mowa opada do wewnątrz.
Głos kogoś trzeciego:
słowa układają się pionowo.
Od tygodnia zacinam się.
Głos niczego nie kończy.
Żyję, a jednak boli całe ciało.
To, które zdołał ocalić
i to, które wypluł.
Nie było sygnału, tylko pukanie.
Nie było decyzji, tylko wejście.
Nie było gotowości:
puste krzesło naprzeciw pustego ciała,
dwa głosy i dwie pary oczu zamknięte sobą.
O ciele
Strach oczyszcza z obrazów.
Obrazy stygną w oku, rosną
w ustach. Strach oczyszcza
oko, bo obrazy są zakażeniem.
Ślepe, wychodzą z ust, z języka.
strach koi, strach otula, obleka
starą skórę nową skórą. Obrazy bieleją
poza okiem, poza głosem, własnym
obcym.
Klikasz raz
Szarże płaszczyzn po spektrum,
klikasz drugi raz,
klatka przesuwa się do tyłu,
razem z twoim rozedrganym echem.
Rozmowy
Dzieli nas więcej niż sama obcość, lawina sięga klamek.
Zbyt namacalnie nie możesz zniknąć, pośród sukien i krzeseł,
gdzie rafy tętniące szarą magmą, przemiany lawy na pościeli.
Przenosimy kolory, obracamy nimi jak słowami:
świeżo poczęty, rozsypany świat.
Dwóch
Karoseria próbowana ogniem.
Orbity ich stanów, odwrót osłaniany przez
szklane nerwy. Próby sił na polanach. Błogie
podania o poczęciu. Zajezdnie, gdzie dym schnie
na niskich okapach. Ktoś kopie dół. Karze ci
spojrzeć co zakopał. Gramy smakami.
Operujemy śliną jak towarem. Swąd
niesiony przez lasy, pola,
trakcje w dół.
Roszada
Wezwani na świadków opowiemy
o rysach żłobiących swojskie odbitki,
krajobrazy rozkruszone w gałkach lunet,
zgrzycie zamka skradającym się leniwie
wzdłuż kanalików, przez membranę i bębenek,
o metrum promieni, ciężkich zwojach chmur,
przytrzymujących nas na promenadzie,
na zboczu góry, daleko od miasta.
Będziemy sporządzać protokoły
z wszelkich zauważalnych przesunięć,
nagłość nie może dyktować stylu, kreślić marginesów,
zwilżać stalówki w rozrzedzonym powietrzu.
Nogi szurają po suchej nawierzchni,
przygotowanej na defiladę lub poemat o wymarszu.
Zdziwieni obecnością dam, kształtem kryształków lodu
dźwięczących w unoszonych wysoko szklankach,
marazmem wykładziny zagłuszającej nasze kroki,
slalom gumowej piłki, czyjeś zwiewne, akrobatyczne potknięcie,
pozostawiamy sobie miejsca przy końcu stołu i balkony,
leniwego papierosa między palcem wskazującym a środkowym.
Stoimy na tarasie wpatrzeni w nieforemną bryłę słońca.
Słychać poruszenia; wszystko czeka
na szybki, zakulisowy upadek.