Cmentarze

Matka/Żona

Podjeżdżamy, ale w sumie moglibyśmy podejść.     
            Staramy się iść w równym tempie. Kątem oka patrzę na rytm jego kroków, jego butów wpadających w grubą warstwę błota. 
            – Mogliby tu zrobić chodnik, nie? – rzuca.   
            W odpowiedzi uśmiecham się nieszczerze i wzruszam ramionami. Mijamy kaplicę, skręcamy w prawo i idziemy alejką. Tu już po bruku. Nigdy nie wiem, w którą alejkę skręcić, za to zawsze zwracam uwagę na groteskowe małe nagrobki – ułożone jak zęby w górnym i dolnym rzędzie. Zawsze mnie to zastanawia. Przystaję w pół kroku, ojciec idzie dalej. Dlaczego władze cmentarza, proboszcz, czy kto tam tym cyrkiem zarządza, zdecydował się na wydzielenie niewielkiej części terenu na groby niemowląt…? 
            – Ty znowu na te dzieci patrzysz? – Ojciec cofa się o parę metrów i staje przy mnie. 
            – Zobacz, tutaj ktoś położył pluszaka.
            – Pluszowa sówka wygląda jak kupka nieszczęść. Przemoczona, brudna, śmierdząca.             
            – Nie wiem – mówi ojciec – kto jest taki mądry, żeby zostawiać maskotkę na grobie. 
            – Na tamtym jest bucik – Pokazuję placem leżący nieopodal nagrobek.     
            Stoimy chwilę w ciszy. Mam wrażenie, że robi się niezręcznie, więc klepię ojca w ramię i ruchem głowy zachęcam go do dalszego marszu.

Nie wybierałem pomnika dla mamy, ojciec wziął ten przykry obowiązek na siebie. Zdałem się na jego estetykę, chociaż zestawianie estetyki z nagrobkami ma w sobie jakąś pustą ironię. Wygląda dość reprezentatywnie, w każdym razie. Gdybym miał dać go na konkurs najładniejszych nagrobków, to bym dał. Tylko ten cytat u dołu płyty wydaje się być nieco niesmaczny: non omnis moriar. I pomyśleć, że mój ojciec, profesor historii, nie był w stanie wpaść na nic lepszego. Może po prostu banał śmierci skutecznie petryfikuje jakąkolwiek kreatywność i człowiek wpada jedynie w same sztampy.      
            – Non omnis moriar… – Czytam na głos, całkowicie nieświadomie.         
            Ojciec albo tego nie słyszy, albo nie wie, jak skomentować moje zachowanie. Zdejmuje czapkę i żegna się w nieco wystudiowany sposób. Cieszę się, że sam muszę trzymać parafinowe wkłady do zniczy. Patrzę na bezgłośne ruchy jego ust. Lekko wydęte wargi skutecznie wymykają się gęstym włosom przysiwionej brody, więc – dzięki małemu skupieniu – jestem w stanie rozpoznać modlitwę „Zdrowaś Mario”. Sam się nie modlę. Raz, że już trochę nie pamiętam słów, a dwa – niezręczność tych formułek zawsze przyprawiała mnie o dyskomfort. Niby mógłbym sam coś wymyślić, ale dużo lepiej układają mi się twierdzenia w filozofii niż słowa na języku.      

Ojciec nachyla się nad grobem, usiłuje sięgnąć najdalej postawiony znicz.            
            – Tato, zostaw go, przecież te z przodu też są wypalone.    
            – Chcę ten.     
            – Zostaw go, tato, zaraz mi tu orła wywiniesz.         
            Nie dość, że sam cmentarz jest ciasny, to jeszcze znacznie ograniczona przestrzeń pomiędzy grobami uporczywie uniemożliwia wygodne sprzątanie i organizowanie przestrzeni na pomnikach. Stoję bez sensu i trzymam te wkłady. Nie mogę mu nawet pomóc, bo nie ma tam wystarczająco dużo miejsca dla jednej osoby, a co dopiero dla dwóch. Wzdycham przeciągle. Jego ręka prawie dotyka pękatego, czerwonego znicza w kształcie serca. Na froncie widnieje imitacja ułożonego w ten sam kształt różańca. 
            – No ty cholero jedna… Marcel, złap mnie tu.         
            Ojciec niezgrabnie wymachuje ręką. Stawiam wkłady na płycie i łapię jego dłoń. Czuje jak przechyla się w przód.         
            – A! Mam cię!            
            Zadowolony trzyma znicz oburącz, uśmiecha się od ucha do ucha i patrzy na mnie z płomieniem zwycięstwa w oczach. Uśmiecham się półgębkiem, próbując ukryć przekąs.
            – To mój ulubiony znicz i chcę, żeby się zawsze palił.    
            Wzruszam ramionami. W pierwszej chwili chciałem wskazać identyczny, stojący z przodu, ale po szybkim namyśle zdecydowałem się nie przebijać tej fasady. Chyba nie mam do tego prawa.

            – Ja zapalę tego, a ty wymień wkłady w tych tutaj.            
            Kucam przed pomnikiem i otwieram kilka wypalonych zniczy. Wymieniam wkłady i  podpalam kilka. Ojciec dał mi jakieś stare, zamoknięte zapałki, więc już czuję, że zaraz dobra passa się skończy i będę się męczył z zapaleniem kolejnych knotów. No oczywiście. Gdy zapałka łamie się na pół, ojciec bez słowa wyrywa mi paczkę i sam usiłuje odpalić. Również bez powodzenia.     
            – Ech, co za gówno… Nie masz zapalniczki?          
            Mam. Wyciągam ją z kieszeni i daję ojcu. Znów się schyla i odpala knoty od zapalniczki, dwukrotnie parząc sobie palce. Oddaje zapalniczkę. Obaj stoimy wyprostowani przez grobem – ja, matki, a on, żony. Stoimy tak chwilę, która w domyśle powinna być przeznaczona na zadumę, na refleksję nad kruchością życia lub na wspomnienia z oskarową rolą pierwszoplanową zmarłej osoby. Mnie to jakoś nie chwyta, mam wrażenie, że ojca też nie. Więc stoimy tak, całkowicie w przekonaniu o konieczności stania. Dzisiaj nie odkurzamy grobu, nie sprzątamy, nie myjemy. Czasem tylko wiatr strąci kilka igieł ze stojącego nad nami drzewa, a te spadną na pomnik, kto by to jednak sprzątał, wiatr zaraz i tak zwieje je na ziemię.

Wracamy do samochodu. Tym razem to ojciec się zatrzymuje.      
– Ci to chyba w jakimś wypadku, bo zobacz, data śmierci taka sama, ale inne nazwiska…         
– Tak, już mi to pokazywałeś.          
– Aha.            
Ruszamy dalej i idziemy bez słowa.

Dziadkowie/Teściowie 

            Jedziemy na kolejny cmentarz. Ten jest już po drugiej stronie miasta. W radiu leci jakaś muzyka klasyczna przeplatana nużącym głosem flegmatycznej prezenterki.    
            – „… ostatnich kompozycji Szymanowskiego, zamykających w sobie trudne w nazwaniu przywiązanie do polskiego folkloru, zwłaszcza górskiego. Liczne dedykacje dla artystów związanych z towarzystwem zakopiańskim zawsze zdradzały predylekcję kompozytora do świata literackiego…”

            – Jak tam doktorat?    
            – Nie najgorzej – odpowiadam kłamstwem.             
            – Ty dalej w tych konfliktach?          
            – Mhm… No powiedzmy… Pisze trochę o konfliktach międzypokoleniowych.   
            Nie wiem, który raz mu to mówię.    
            – A co jeszcze można o tym powiedzieć?     
            Wzruszam ramionami i strącam z głowy chęć wyrażenia swoich nowych interpretacji.                                                       
            – A temat jaki, przypomnij?    
            – „Milenials egzystencjalista. Fetyszyzacja problemów egyztencjalno-psychicznych jako odpowiedź utratę własnej tożsamości” – recytuję z pamięci.      
            Cisza. 
            – Po co tyle „mądrych” słów? Mój doktorat był po prostu zatytułowany „Wpływ rewolucji francuskiej na kondycję ówczesnych idei w Europie”. Prościej zawsze znaczy lepiej. – Tak, masz rację.

              Dużo większy cmentarz, to i miejsca dookoła grobów więcej. Za to dystans do przejścia też większy. Ojciec niesie reklamówkę z nowymi wkładami i czymś, co nieustannie postukuje. Dochodzimy do celu. Problemem tego cmentarza są złodzieje, którzy non stop kradną co ładniejsze znicze i inne ozdoby. Często jak tu jesteśmy to w zasadzie zastajemy ogołocony grób, chociaż pół rodziny co tydzień stawia kolejne świeczki. Tym razem na szczęście udało się przyjść względnie krótko od wizyty poprzednich członków rodziny, bo większość zniczy jeszcze jest, no i się palą. Nie mamy zatem wiele do roboty. Ojciec ściąga czapkę, żegna się i recytuje bezgłośne modlitwy. Tymczasem ja rozglądam się po okolicy, bo bardzo lubię ten cmentarz. Zwłaszcza późną jesienią, kiedy opadające liście tworzą malowniczą ścieżkę. Teraz mamy początek roku, jest więc nieprzyjemnie, a ostatnie opady spowodowały, że spacerowanie po cmentarnych alejkach wiąże się z uważaniem na wszechobecne błoto. Nasze buty na tym etapie nadają się już do gruntownego czyszczenia.  
            – Jak już jesteśmy, to może chociaż kwiat postawimy?      
            – Przecież są kwiaty – Wskazuję przymocowany do płyty wazon.
            Ojciec macha ręką.    
            – Idź kupić kwiaty.   

            Po drodze do sklepu mijam niskiego, krępego człowieka grającego na akordeonie. Stoi przed grobem i gra po cichu jakieś melodie o sile mogącej przenieść człowieka na przedwojenną, warszawską Pragę. Zatrzymuję się kilka metrów za nim i wsłuchuję w powolne dźwięki. Akordeon zawsze brzmiał mi melancholijnie. Mam ochotę odwrócić się i porozmawiać z tym człowiekiem. Ruszam jednak dalej. Kiedy wracam z kupionymi kwiatami, akordeonisty już nie ma.  
            – Widziałeś faceta grającego na akordeonie? – Pytam ojca.           
            – Co?
            – Widziałeś faceta grającego na akordeonie?          
            – Nie.
            Nie podejmuję dalszej rozmowy. Wtykam pojedyncze kwiaty do wazonu. Całość wygląda okropnie, żółte chryzantemy gryzą się z tymi czerwonymi, które kupiłem przed chwilą. Chcę powiedzieć ojcu, że nie możemy tego tak zostawiać, ale szybko rezygnuję z tego zamiaru.            

            – Nie wygląda to dobrze. – Stwierdza ojciec.         
            – Ano nie       
            – Dobra, wywal te kwiaty.   
            Podchodzę do wazonu, wyciągam czerwone kwiaty, których nazwy już nie pamiętam i łamię je w pół.             
            – Rok i dwa miesiące. – Mówi ojciec.          
            – Co?
            – Babcia zmarła po czternastu miesiącach od śmierci dziadka.       
            – Ach, no tak, to prawda.     
            – Myślisz, że zmarła z tęsknoty?      
            Myślę, że zawsze umiera się z tęsknoty.      
            – Pewnie trochę też. No wiesz, jednak to całe życie z kimś, nagle tego kogoś nie ma i co dalej, jak dalej żyć?    
            Ojciec patrzy na mnie spod ściągniętych brwi.        
            – Przepraszam… Nie o to mi chodziło.        
            – Chodź, jedziemy do babci Narcyzy.

            Prababcia/babcia

Prababcia Narcyza zmarła jak miałem dwanaście lat i to było moje pierwsze doświadczenie śmierci. Zupełnie tego nie rozumiałem, nie rozumiałem tego procesu. Może dlatego, że nie byłem z babcią związany, a może dlatego, że nie miałem odpowiedniego punktu odniesienia. Pamiętam za to stypę, na której wszyscy mieli dość wesołe nastroje. Nawet babcia z dziadkiem, a babcia przecież chowała swoją matkę. Myślałem w tamtym momencie, że chowanie matki musi być wesołym doświadczeniem. Skąd to przeświadczenie się we mnie wzięło? Nie mam pojęcia, ale gdy chowałem swoją, to trudno było mi się nie uśmiechać – bardzo bałem się publicznych łez. Może babcia wtedy też nie chciała płakać przy całej rodzinie, a ja odczytałem jej uśmiech jako wyraz szczęścia. Kilka osób z rodziny śmiało się przy obiedzie, ojciec, nieco wzburzony, zwrócił im uwagę, pytając, czy nie za dobrze się bawią. Byłem zły, bo mi się strasznie dłużyło i myślałem wyłącznie o klasówce z matematyki zapowiedzianej na kolejny dzień. Chyba ją zdałem na czwórkę.

            Ostatni cmentarz na dzisiaj. Największy, położony naprawdę daleko od naszego domu. Znowu idziemy między alejkami, a ja zwracam uwagę na nazwiska osób leżących pod naszymi stopami. Szukam tych nieco śmieszniejszych, jakbym znowu miał kilkanaście lat i wkurzał się, że pierwszego listopada, zamiast spędzać czas ze znajomymi, muszę jeździć na coroczne tournée po grobach. Dziś nie robię tego z przymusu, ale poczucia jedności.

            Modlitwa, znicze, zapałki, zapalniczka, modlitwa. W zasięgu naszego wzroku jest świeży grób. Mrużę oczy, starając się zobaczyć daty życia pochowanego, ale nic z tego. Bezszelestnie odchodzę od ojca i prababci, idę w stronę góry świeżych wieńców i powiewających na wietrze szarf. „Krzysztof Załuski 05.08.1991 – 31.01.2019”. Znałem kiedyś Krzysztofa Załuskiego, a ten był moim rówieśnikiem. Zastanawiam się, czy to on. Ojciec do mnie podchodzi.   
            – O, zobacz, twój równolatek.          
            – Ja go chyba znałem.
            – Jakiś kolega z klasy?          
            – Ze szkoły, ale nie wiem, czy to on.           
            Chwila ciszy.
            – Już się nie dowiesz, chodź, wracamy do domu.   

Wyjechaliśmy o czternastej, jest szesnasta trzydzieści. Nawet niezły czas. Wychodzimy z samochodu i kierujemy się w stronę klatki schodowej.          
            – Kiedy wracasz do Wrocławia?      
            Wzruszam ramionami. W zasadzie nie muszę wracać jakoś na gwałt. Mam rozgrzebany artykuł i dwa referaty do napisania, równie dobrze mogę zrobić to tutaj.
            – W poniedziałek.     
            Jest sobota     
            – O, to szybko. Na krótko przyjechałeś.      
            Szukam jakiejś odpowiedzi, ale nic mi nie przychodzi do głowy. Przepuszczam ojca w drzwiach klatki schodowej. Głośno wzdycha i stawia nogę na pierwszym stopniu.


Fantastyczność

Pamięci Jadwigi z Unrugów Witkiewiczowej

            Najpiękniejszy obraz, jaki widziała w życiu pochodzi z roku tysiąc dziewięćset dwudziestego piątego. Ona sama urodziła się w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym trzecim. Sześćdziesiąt osiem lat później. Sto lat po narodzinach kobiety widniejącej na tym portrecie. Jadwiga Witkiewiczowa (z domu Unrug) siedzi na pofałdowanym, białym fotelu, ubrana w elegancki płaszcz, spod którego wypełzają różowawe mankiety. Kołnierz rozłożony na zewnątrz. Twarz o niezwykle demonicznych rysach, co w przypadku akurat tego malarza nie jest niczym zaskakującym, zaskakujący za to jest kolor skóry Witkiewiczowej – mąż zrobił z niej murzynkę, kiedy w rzeczywistości była niezwykle blada, aczkolwiek dodawało jej to uroku. Za kobietą rozprzestrzenia się raj. Widać chaos kolorów zdradzający fascynację malarza tropikami, które zresztą ponad dekadę temu sam odwiedził. Drzewa z finezyjnie poskręcanymi gałęziami zachęcają do zerwania niespotykanych w Europie owoców, lazurowe, stonowane jezioro wskazuje na nieprzerwany spokój scenerii. Sama Jadwiga, z nieco ściągniętymi brwiami, patrzy prosto w twoje oczy. Wyzywający wzrok arystokratki. Jam jest cesarzowa – zdaje się mówić. Jam jest cesarzowa Zjednoczonej Witkacji.

            – Podnieś trochę brodę… Nie, nie, teraz za wysoko. O, jeszcze… je… Tak, tak! Tak trzymaj!
            – O Boże, ale niewygodnie…           
            – Chcesz być piękna? To cierp!         
            – Wydaje mi się, że jedno z drugim nie musi iść w parze… – Marietta siedzi na przykrytym białym prześcieradłem fotelu. Ma na sobie czarny płaszcz, spod którego wypełzają różowawe mankiety. Kołnierze rozłożone do zewnątrz. Stara się, bardzo się stara, żeby jej głowa była w idealnej pozycji, ale ciągle czuje nienaturalność tego układu. Szyja cierpnie, ręce swędzą, pod pachami zbierają się krople potu. Czuje, jak pulsuje jej mały palec lewej stopy.               
            – Chryste, długo jeszcze? Możemy zrobić sobie przerwę…?           
            – Ja jebie, Mari, albo chcesz mieć portret, albo nie chcesz, myślisz, że to trwa kwadrans? 
            Marietta momentalnie tężeje. Chce stać się woskową figurą, eksponatem z kolekcji Madame Tussaud. Pragnie wyglądać dokładnie tak, jak wyglądała ona. Piękność z niemieckiej szlachty, która wiedziała, co jest fantastyczne  w życiu i poza nim. Czuje krople potu spływające w dół karku.       
            – Czegoś mi w tobie brakuje…         
            Modelka wzdryga się na dźwięk tych słów.             
            – Może tropikalnej dżungli za plecami… – Drwina nie wynika z irytacji, tylko ze zmęczenia. 
            – Nie… Nie jesteś prawdziwa. Musimy to przerwać, nic z tego nie będzie.

            Marietta wstaje i wzdycha ociężale. Ma zamiar powiedzieć Marcelowi, że jest miernym malarzem i nie potrafi wyciągnąć z modelki tego, co Witkacy wyciągał z każdej kobiety, z każdej twarzy i sylwetki. Sięga po telefon i przygląda się portretowi Witkiewiczowej. Doskonały w każdym calu.   
            Czy to dlatego napisała o niej pracę magisterską? Czy dlatego poszła na ASP? Bo przecież sama nigdy nie lubiła malować. Potrafi, ale nie lubi. Woli pozować. Prężyć swoje ciało za sztalugami. Być dziełem sztuki.
            – Ty tu jesteś malarzem, wierzę, że masz rację.       
            I mówi prawdę. Bo autentycznie jest przekonana, że jeżeli ktokolwiek miałby zrobić z niej sztukę, to właśnie Marcel. Był najlepszy na roku. Ma już za sobą kilka pomniejszych wystaw. Wierzy, że decydując się na jego umiejętności, dokonała właściwego wyboru.   
            Patrzy na płótno. Nic na razie na nim nie ma, tylko jakieś narysowane ołówkiem krzywe. Jakby kontur, zaznaczenie bliższego i dalszego planu. Siedziała na fotelu ponad trzydzieści minut…   
            – Serio…? Pół godziny i nic?
            Marcel wzrusza ramionami.  
            – Ma być dobrze?      
            – Ma być idealnie – odpowiadając, mruży oczy.

Podziw. Tym jednym słowem można wyrazić całokształt uczuć Marietty wobec Witkiewiczowej. Kobiety, która przez całe życie musiała się zmagać. Najpierw z mężem i jego metafizycznym haremem kochanek, a następnie z nieustępliwością komunistycznych władz, zdrowiem i ciągłą potrzebą przeglądania jego rękopisów. „Moja narzeczona nic nie ma (ale za to pochodzi z IX w. po Chrystusie) i jest b[ardzo] sympatyczna. Ma 30 lat i nie kocha mnie wcale – to jest b[ardzo] ważna zaleta. Czemu za mnie wychodzi, jest tajemnicą kompletną, której przez wrodzoną dyskrecję nie chcę badać” – pisał Witkacy do swoich krewnych. Jadwiga faktycznie pochodziła z niemieckiej szlachty, lecz była to zubożała arystokracja. Ekscentryczny zakopianin jednak nie przywiązywał wielkiej wagi do posagu. Jadwidze też chyba nie przeszkadzało, że przyszły mąż nie ma zadatków na milionera. O Marietcie nie można powiedzieć nic podobnego. Bardzo lubiła pieniądze Michała. Nie czuła, żeby to właśnie one determinowały jej miłość do starszego o piętnaście lat mężczyzny, ale dobrze mieć przy sobie kogoś, kto nigdy nie powie, że z „flotą” jest kiepsko, co młody Witkiewicz pisał w listach niemalże do wszystkich przyjaciół, krewnych i oczywiście do żony. Wie, że Marcel się w niej podkochuje i pewnie dlatego zdecydował się nie brać od niej pieniędzy za wykonany obraz. Zapłaciłaby, bo nie chodzi już o cenę, tylko niech zrobi to dobrze.     
            Wchodzi do domu. Zdejmuje zimowy płaszcz, uwalnia swoje gęste, brązowe włosy spod czapki i układa je ręką. Patrzy w lustro. Wygląda ładnie. Rozbiera się przed lustrem do samej bielizny. Idzie do łazienki, po drodze zrzucając biustonosz i ściągając majtki. Nachyla się ku wannie, odkręca kran. Czeka, aż wody będzie wystarczająco, po czym wchodzi do kąpieli. Zanurza się cała, jak najbardziej wciskając się w dno wanny. Otwiera usta, wypuszcza małe pęcherze powietrza. Ciepło przyjemnie ogarnia jej ciało. Gwałtownie podnosi powieki, czuje wodę napierającą na jej oczy.

            To nie może być przypadek, że urodziła się dokładnie sto lat po Witkiewiczowej. Dwudziesty czwarty sierpnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego trzeciego. Gdy czyta jej wspomnienia, jej historię, to czuje silną więź. Wie, że między nimi istnieje jakaś międzypokoleniowa relacja. Nie wie za to, jak ją odkryć, chociaż bardzo chce przedrzeć się przez bariery czasu i zadać jej setki pytań. Jedno najważniejsze: dlaczego? Dlaczego trwała w swoim nieszczęściu przez tyle lat? Dlaczego pozwoliła sobie na takie traktowanie? Dlaczego nie zrezygnowała z tej miłości, skoro wiedziała, ile nerwów i łez ją to kosztuje? Odpowiedź jest chyba jedna, jak Marietta o tym myśli – bo wiedziała, że miłość jest największym dziełem sztuki ze wszystkich i tylko artysta rzędu Witkacego potrafi pokochać w taki sposób. Bez zrozumienia, ale całym swoim wnętrzem. Całą metafizyką. Bo w „metafizyczny pępek” nie całuje byle kto, tylko właśnie artysta. Czy Marietta chciałaby takiej miłości? Nie, zdecydowanie nie. Ale być dziełem sztuki pragnęła najbardziej na świecie.

            Michał wiedział, które drzwi i kiedy wywarzyć. Idąc na psychologię, wiedział, że musi mieć plan. I jak się ucieszył, kiedy kilka lat po swoich studiach usłyszał o eksplozji coachingu. Bo przecież, pomyślał wówczas, co za problem wyjść na scenę, mówić przez godzinę i zgarnąć za to kilkanaście stówek. Nie było to jednak takie proste, jak się wydawało. Na szczęście miał odpowiednie kontakty – windę wynoszącą na najwyższe piętro. Jest człowiekiem sukcesu. Całym sobą ów sukces utożsamia. Chodzi w drogich marynarkach, kupuje buty na zamówienie, co pół roku zmienia telefon, a na Instagramie obserwuje go kilka tysięcy followersów. Bezdyskusyjnie, sukces.       
            – I jak, kochanie? Będziemy mieli twój portret na ścianie?            
            – Będziemy, będziemy, ale Marcel to perfekcjonista, nie da mi czegoś, z czego nie będzie zadowolony.           
            – Malarze to chyba zawsze są perfekcjoniści, co? – Michał naigrawa się trochę z artystycznych zapędów Marcela.         
            – No, nie zawsze, ale akurat on – zdecydowanie.     

Marietta chyba nie jest zdolna do poświęcenia siebie w imię dobra drugiej osoby. Zawsze gdy myśli o wszystkich rzeczach, które Witkiewiczowa robiła dla męża, o tym, ile mu przebaczyła… O tym, że wstawała specjalnie wcześniej, żeby przygotować mu śniadanie; kiedy udawała, że nie widzi zdrad; kiedy rozmawiała z nim o jego kochankach; kiedy znosiła jego ciągłe humory… Rozumie za to, że do końca życia porządkowała jego rękopisy. Bo Marietta marzy o tym samym. Chce być emisariuszką czyjegoś talentu. Chce być czyimś talentem. Dać się stworzyć na nowo i móc to stworzenie przekazać światu. Nie pod własnym nazwiskiem, lecz pod nazwiskiem kogoś, kogo przeżyje – bo artyści żyją krótko. Pragnie do końca życia stać za czyjąś sztuką. O niczym nie marzy bardziej.

            Marietta siedzi na owiniętym w prześcieradło fotelu. Głowa wyżej, sylwetka prosto, ręce bardziej na kolana. Pot spływa po czole, zsuwa się ze skroni, skapuje na ramię. Leci w dekolt.         
            – Kurwa, Marietta, wiercisz się, jakbyś miała mrówki w dupie!     
            Dziewczyna przeciera rękawem czoło.         
            – Zaraz się ugotuję, możesz się pośpieszyć?! – Krzyk.        
            – Jak, kurwa, pospieszyć?! Chcesz wyglądać jak Witkiewiczowa? To zachowuj się jak ona, bądź nią! Poczuj się z niemieckiej szlachty, poczuj się żoną artysty. Uwolnij się z tej smyczy, daj sobie pohulać. Doczłap się do pierdolonej tajemnicy istnienia, kurwa mać!
            Marcel krzyczy emocjami na lewo i prawo. Na szyi pulsuje mu zielonkawa żyła. Czerwone czoło zdradza niezadbaną, przeżartą minionym trądzikiem skórę. Młodzieńcza wysypka. Akne Montecalfi – demoniczna kobieta z 622 upadków Bunga, pierwszej powieści Witkiewicza-syna. I trudno powiedzieć, co tak naprawdę wpłynęło na Mariettę, jaka bakteria wgryzła się w jej korę mózgową i jakim obrazem zapłonęła sieć neuronów. Dziewczyna wstaje z fotela i jednym, błyskawicznym ruchem zrzuca z siebie ciążący płaszcz. Ściąga koszulę i opuszcza spodnie – wraz z majtkami. Kilkoma wprawnymi ruchami zrzuca biustonosz. Ironia polega na tym, że jest to absolutnie ostatnia rzecz, którą zrobiłaby Jadwiga, kobieta seksualnie oziębła („Ja niestety […] byłam pozbawiona temperamentu i o ile lubiłam bardzo całować się i pieścić, że się tak wyrażę, niewinnie, o tyle te poważne sprawy nudziły mnie i męczyły i znajdywałam w nich mało przyjemności”). Marcel stoi za sztalugami w absolutnym szoku. Marietta jest piękna, choć nie ma idealnego ciała, gdzieniegdzie daje się zauważyć ślady bardzo frywolnego podejścia do diety, ale zasadniczo trudno jej coś zarzucić. Szyja przypominająca doskonałość rzymskich rzeźb finezyjnie krzyżuje się z delikatnie wystającymi obojczykami. Smukła linia ramion pozwala płynnie przejść wzrokiem do delikatności kobiecych rąk. Piersi niewielkie, ale zdecydowanie działające na męską pożądliwość. Doskonale różowe brodawki sugerujące niedostępną delikatność. Lekko pomarszczony brzuch, pod którym znajduje się subtelnie porośnięty delikatnymi włosami wzgórek łonowy. Marcel pożera dziewczynę wzrokiem. Nie może się ruszyć, jest całkowicie osłupiały. A ona idzie w jego stronę. Z każdym krokiem coraz mocniej wystukując rytm jego bijącego serca. Krew odpływa. Malarz wstaje i pospiesznie ściąga swoje robocze ubranie. Dopadają go jej usta, niemalże wampirycznie wgryzają się w jego wargi. Wysysają całą słodycz. Przecież to jest sztuka, prawda?

Nie musieli na siebie długo czekać, oboje byli w tym samym czasie. Niestety Marcel skończył w niej. Marietta zachowała się jak stuprocentowa Witkiewiczowa i powiedziała, że bierze tabletki – okłamała go, ale jemu kamień spadł z serca. Później wrócili do malowania. Wciąż czegoś brakuje.

Tej nocy kochała się z Michałem. Bardzo nalegała, żeby nie zakładał prezerwatywy. Był nieugięty. Nie chce dzieci. Tak, jak Witkacy – „[…] zapytał, czy mi bardzo zależy na tym, żeby mieć dzieci, bo on wolałby ich nie mieć, z obawy, że nie byłyby udane, jako że oboje do pewnego stopnia jesteśmy degeneraci”. Marietta zaciska usta. Tym razem udaje orgazm. Pierwszy raz w życiu.

            – Mari, powinniśmy o tym porozmawiać… Ja… Nigdy nie pragnąłem niczego więcej. Możemy przecież być razem. Ja bym malował, ty byś mi pozowała, albo też byś malowała! Świat się na nas pozna, zobaczysz! A potem już tylko kariera i sława! Zawsze chciałaś być u boku artysty, być Małgorzatą dla swojego Mistrza… Razem możemy, Mari, błagam cię. Bądź ze mną. Będę cię kochał tak, jak nie pokocha cię już nikt nigdy. Błagam cię!     
            Marietta patrzy na Marcela i widzi już tylko karykaturę. Zmarnowany potencjał. Pustą wazę, która sama w sobie jest niczym bez przemienionego z wody wina. Tylko reminiscencją cudu, który być może nigdy nie nastąpił. Marietta nigdy nie chciała kochać artysty. Nigdy nie zechce być z artystą, bo doskonale wie, jakie piekło towarzyszy takiej miłości.      
            – Nie. Namaluj mnie, proszę i to koniec. Więcej mnie nie zobaczysz.        
            Mówi to i patrzy na niego tak, jak Cesarzowa Witkacji spoziera ze swojego tronu na każdego, kto śmie swoim niegodnym wzrokiem uzurpować sobie prawo do oglądania jej w chwale.                       
            – Kocham cię… Rozumiesz?! Kocham!                  
            – Namalujesz mnie czy nie?              
            I wie, że namaluje. Bo jest artystą, którego szukała. Jest jej artystą. I dlatego nigdy nie może go pokochać.

            Czwarty test ciążowy wyraźnie pokazuje to samo. Niedługo będzie miała w sobie dziecko Marcela. Czego innego miała się spodziewać? Treść żołądka podchodzi pod gardło. Gwałtownie zsuwa się z sedesu, otwiera klapę i spazmatycznie wymiotuje. Wymiotuje sama sobą. Po kilku mocnych skurczach brzucha wychodzi z toalety. Przemywa twarz chłodną wodą i patrzy w lustro. To przecież może być dziecko Michała, prawda? Z tym że Michał nie chce dziecka i właśnie sięga po telefon komórkowy. Ale jak to w ciąży? Ze mną? Przecież zawsze się zabezpieczamy. Halo? Tak… Cześć… Słuchaj, głupia sprawa… Nie, nie… Masz jeszcze… Nie, czekaj, masz jeszcze numer do tego lekarza? Tak…. Nie wiem, kurwa, jak. Masz numer czy nie? Wyślij mi SMS-em… Marietta widzi to w lustrze. Widzi jak jej odbicie się odwraca i wyciąga po nią rękę. Chwyta za gardło i silnym uderzeniem roztrzaskuje szkło jej głową. Dziewczyna upada na podłogę, jest cała zakrwawiona.

            Jadwiga Witkiewiczowa z domu Unrug, nazywana Niną, Nineczką.  Kobieta, która przez całe życie musiała się zmagać z problemami i przeciwnościami losu. Kobieta, która musiała stawić czoła świadomości, że jej mąż wybrał ucieczkę ze swoją kochanką i to właśnie z nią zdecydował się popełnić samobójstwo. Kobieta, która przeżyła drugą wojnę i lata żelaznego stalinizmu. Przeżyła represje władz komunistycznych, mieszkanie w nieludzkich warunkach, nerwicę, samotność, ubóstwo… Kobieta, która nie dała się złamać. Nigdy nie uwierzyła w socjalizm, widziała w nim spełnienie antycypacji męża. Do końca porządkowała jego rękopisy, do końca dbała o jego dorobek artystyczny. Pochowana na Pęksowym Brzyzku. Kobieta o tragicznym losie, która do końca pozostała dumna, elegancka i arystokratyczna. Do końca była Cesarzową. Do końca kochała swojego Stasia i do końca żałowała, że uległa mu ten jeden raz za dużo.

            „Może Cię właśnie rżną i skrobią w tej chwili. Mój Boże – co bym dał, aby to widzieć!!!”         

            „Najdroższa Nineczko:         
            Dziękuję za list. Cieszę się, że się szczęśliwie odbyło. Jeśli był i tak zdeformowany, to trudno, a zresztą. Stan mój opłakany. […] Całuję Cię, moja biedna męczennico miłości. Czy uczucia erotyczne nie zaczynają się w Tobie budzić?”      

            Marietta ma tylko jedno pytanie.      
            – Czy to boli?            
            Lekarz patrzy na nią spode łba.        
            – Nie, w zasadzie nie… Nie jest to przyjemne, ale będzie się pani czuła podobnie, co podczas mniej komfortowych badań ginekologicznych.       
            Marietta czuje się dziwnie.   
            – Niektóre kobiety – kontynuuje lekarz – płaczą w trakcie zabiegu, niektóre płaczą po. Zdarzają się też pacjentki zupełnie odporne na to psychiczne obciążenie. Nie oceniam żadnej z tych postaw.      
            Dziewczyna kiwa głową i przechodzi przez drzwi, w głąb dżungli. Słyszy śpiew egzotycznych ptaków i czuje zapach nieznanych jej owoców. Widzi chaos barw. Widzi biały tron, na którym siada. Podnosi nogi. Cesarzowa zostaje ukoronowana.  

            Marietta siedzi na owiniętym w prześcieradło fotelu. Marcel szkicuje. Dziewczyna czuje, jak gęstnieje ślina. Żołądek podchodzi do gardła. Siedzi całkowicie wyprostowana, w pożądanej pozycji. Czuje kroplę potu spływającą po policzku. Nie, to nie pot, to łza. Marcel pracuje. Całą pracownie zalewa nieoczekiwany krzyk. Chłopak odrywa się od sztalug i patrzy na modelkę.          
            – O Chryste.. Idealnie… Zostań tak!

                                                           Doskonałe dzieło sztuki.       

 

Błażej Tomaszewski – Dwa opowiadania
QR kod: Błażej Tomaszewski – Dwa opowiadania