Oczka Judei

a zęby będziesz miał jeszcze po śmierci
jak przeleci kometa uśmiechniesz się do niej
dzieci będą leczyć skaleczenia chlebem i śliną

przypną twoje zdjęcie do lodówki obok informacji
nakarm psa blado wygląda
a jak będą skubać kaczkę
archaniołowie zaniepokoją się takim stanem rzeczy
i przysłonią oczka Judei


Etos Patos

w Brugii piłem najlepsze piwo pszeniczne
na Grand-Place de Bruxelles w ilościach nadmiernych
tu poznałem człowieka który nazywał się
Etos Patos
postanowiłem napisać wiersz
w czasie nowiu z czerwonym oczkiem sygnetu


Flipper

niech moja stolica pełna będzie szczurów
niech kobiety nagrywają płacz na każdy z możliwych nośników
niech się wycierają o mnie jak o piasek suszą ciała nie czują wstydu
jestem otwarty w człowieku
zrodzony z Kabały z flipperów w noc jaśniejących szaletów
w polskim mieście Izaaka i jego potomków więc

podrzućcie fantom do rzeźni wrzućcie do rzeki
połknijcie rybę a potem pomyślcie że muszę wracać
do tamującej krew wsi z różańcowym układem pól
z księżycem ściskanym do wylania wnętrzności na piersi żniwiarek
na uda w sypialniach za wzgórzem z embrionalnie skręconym sercem
jestem otwarty w człowieku
zrodzony z Kabały z flipperów w noc jaśniejących szaletów
w polskim mieście Izaaka i jego potomków


Tatar

kiedy ciocia zachorowała spodziewałem się po niej dobrych słów
wtedy przyszedł do niej młody Jacek Fedorowicz
który jeździł erką w bielskim pogotowiu
usunął z pola wszelkie przeszkody
i mówi niech Pan będzie z tobą
masz wstążkę przewiąż nią włosy
albo rzuć w powietrze niech się stanie drogą
niech stanie się bocznicą przy której składać będziesz kwiaty
obrazem zwiniętych klatek myśli i odczuć
albo wężem plującym główkami szpilek
niech się stanie udziałem strachów pokrzepień kruków
przepaską na oczy mikrofibrą krwawego potu knotem dynamitu
przecież skłaniasz do pobytu u siebie najlepsze rzeczy
higienę zórz interwały w przycupnięciu od wosku do plaż
co z krwi i z kości pochodzą z konfetti tataru


Góry Krucze

pewnie zasypiasz na swojej ziemi dom twój poświęcony
gwiazdom ze schyłku ogrodu dom twój poświęcony kobiecie
i kocim jej lędźwiom
ale na pewno nigdy

nie zjeżdżałeś z Gór Kruczych
z Jackiem Fedorowiczem
wozem konnym na złamanie karku
drzewa stawały na palcach ku pokrzepieniu starego lasu


Ubogie boogie

to co zbierało się wewnątrz uciekło
w ciasno poukładane mikroślady
w kosmyki i fortece
ściągam szlam z rzeczywistości przenoszę padlinę
na skraj ulicy przy zjeździe w najlepszym momencie drogi
to czas na ubogie boogie

to chwila na ślinienie się rzek
w zaroślach bukszpanu
w zagrodach po horyzont
jest jeszcze zaplecze jest jeszcze coś realnego
zapalniczka nabita gazem rozkład jazdy tkanek pył i eter
albo kamień przysłowiowy bo wyciągnięty z ognia jak moje tłumaczenia

opierające się na pół okrążeniach słońca po lewej stronie lawy
na twoim przejściu i odejściu przez wnętrze słowa
a teraz wymyślam

sobie las podarowuję dolinie jezioro piszę o śmierci
nawet wtedy gdy siksy przeszkadzają nabrzmiałymi ustami
oby ich pochłonął świat zero-jedynkowych pasteli
refreny letnich piosenek oby im przywarły
dłonie do spuścizny narodów


Za Boguckim polem

wbijam palce do zgięcia w śnieg ze żwiru
albo żegnam ostatni wagon
do Wawy do Mławy na jakąś choćby pozłacaną plażę
gdzie w konkordatowym konkubinacie
dobiją wszystkie marzanny
z olejkiem do rozsmarowania z mleczem we włosach

z kalką ze skóry pod pręgierzem
niech się nam prostuje świat jak loki niech rosną dzieci
do chwili gdy pomrą w drodze do Wawy w drodze do Mławy
na jakąś choćby pozłacaną plażę gdzie odcisną dłonie
zapracują na chwałę pokoleń ugodzą grotem
ojców łuskających powietrze w dzienniki
spuszczających psa na okrążenie osi
odpowiadających polom brzytwy machnięciem


Styl wolny

wiersz wolny od koksu i ciśnienia
Ireneusz Wolny
Liba wolny
Supraśl fiflak Supron
Supernowa
super jakże surround
pomiędzy kielichem a łodyżką
planetoidą a jej odwrotnością
pomiędzy kanibalem a balem
znikających par
gyros Grybów w kadzi
kumpel zmazał gumką
rany Pana Jezusa
cień miał mi za złe że zostawiłem go
nad ciekiem z lewym dopływem

serca
są momenty w których nie poznaję tygodni
zapominam o sobie przenikam przez ściany
zgromadzenia
przez ornat przez stułę humerał i albę
albo spóźniam się na autobus do większego miasta
w którym nie zderzę się z batiuszką
omijając przestrzeń w czasie


Fala miąższ

przez pruskie mosiężne naczynie fala miąższ
światła reflektorów naginają się do zasad
łamią się w pół słowa urzędu
pogrzeby w grząskich otchłaniach z trąbką na

tuzin galopujących świtów różopudru
nad stawami naga Hani czysta myśl
wiśnia gejsza

napalm dla słonej ziemi
płaty łąk przeniesione na nowy grunt rzeczy
żniwa w odwrocie
brak żniw brak słów na taki stan odwrotności

truchło wywleczone w las
droga o brzasku do drogerii
śmierć z przewąchania Halle Berry

droga na trzy czwarte i dwa mlaśnięcia
kogut z pokotu z posłowia pokłosia
na osiedle ojca robotnika matki robotnicy

przez pruskie mosiężne naczynie fala miąższ


Za grykę

i jak wiersz ma wyglądać?
patrzeć w oczy milenijnym
literatkom z kostką lodu
w miejscu serca

nie składać sensu całości
oszczędzać bluzgi nie pić wódeczki
nie mieć określonej płci i stanowiska
nie chwytać za grykę albo grdykę
chuj wie
a przecież

za brak sensów należy się chłosta
za urządzenia mobilne język w parafinie
choćby rozsiadł się w biurach
podciągał spódniczkę zakładał nogę na nogę
należy się chłosta

ponieważ kiedy w okolicach pierwszej
warstwy atmosfery tlił się jeszcze napis
zima zapadała się w sobie w trzewiach martwego skowronka
smród śmieci z czarnym kapeluszem witał ją w progach
jezioro w miejscu boiska mnożyło otchłań dwa razy
wszystko stawało się dwa razy podwójne
powtarzalne i nieprzerwane

syn udawał nietrzeźwego
zaraz przedostanie się na drugą stronę
przez las ciepłowniczych rur
w którym mieszkają zdziczałe koty
lamparty pumy adidasy sterty jednorazówek

Sylwester Gołąb – Dziesięć wierszy
QR kod: Sylwester Gołąb – Dziesięć wierszy