Zastań ich

Zastań ich myślących powoli. O zdjęciu ze ściany białych ledowych lampek, albo nie. Jednak o przechodzeniu od bycia wypasanym do samotnego umierania na odległym pastwisku, pomijając rosnący gniew i ucieczkę od innych. Myślących o początku i końcu, bez uwagi dla werbunków i samohandlu pomiędzy. Zastań ich wymyślających sobie klamry bez pasa ani szelek, które łączą. Klamry mogące być klamką, kinkietem albo bremerem czyjejś lampy naftowej. Przelśnione kawałki cierpkiego szajsmetalu. Zastań ich jak dośpiewują nieswoje wspomnienia do cudzych kaset wideo, bo na swoje są za młodzi, własne komunie, chrzty i wakacje. Ich zawieszonych, ich bezprzestrzennych, co nie wiedzą, że pathos znaczy cierpienie. Dla nich wszystkie czynności am. Ja, powiedzieliby, tu na białej pufie, przy białej komodzie, z białym sercem czekam. Wygrywam. Przegrywam. Padam. Szukam. Słucham. Tykam. Odwracam. Macham. Nie kocham. Nie kocham. Czekam. Czekam. Czekam. Wracam. Dokonywam?

Kawał dobrego zioma, Krystyna, miała tego dnia wyjść tylko raz z mieszkania, do swoich kolegów i koleżanek z intermediów. Oni dziś chcieli się ponudzić, nie wychodzili z mieszkania nigdzie. Od rana siedzieli w pokoju w siódemkę i palili papierosy w butach. Ich mieszkanie należało do schludniejszych, zupełnie nie z kurzobrązowym parkietem, kaflowym piecem z elektryczną wkładką i szarymi materacami na podłodze. To byli artyści schludni, nowocześni, z laboratorium w głowach i czystym obuwiem. Potrzebni mniej więcej tak, jak zegary na wieżach kościołów i ratuszy. Krysia miała im zanieść jakąś białą lakierowaną kostkę z czymś po coś. Pewnie znowu nie zrobili dziś nic, myślał Krystyna, ale nikt nie powinien mieć tego za złe nikomu i nigdy. Sama dziś do 12 odsypiała kilka wczorajszych piołunów. Teraz, stojąc przy aneksie i wyjadając czekoladowe płatki z opakowania, myślała o tym, o której przyjść do swoich kolegów i koleżanek, żeby nie zostać tam zbyt długo. Miała dzień lęku. Czasem Krystyna myśli, że może chodzić o coś więcej, niż gorszy dzień, i przychodzi wyobrażenie o szarawym smutku w postaci koperty: pełnej krzywdy i samotności, zapieczętowanej przyjemnością. Odśwież, odśwież, chrup, chrup. Mimo wszystko dzisiaj nie jest tak okropnie, bo umyła włosy i zastanowiła w którym płaszczu pójść wczesnym wieczorem, bo tak będzie najlepiej, do znajomych. Zestaw pierwszy, w którym jedyny raz widziałem Krystynę, to czarny trenczowy płaszcz z czerwonym sztruksowym kołnierzem i ściągaczami rękawów, które uśmiechają się do szminki. Zestaw drugi to szary płaszcz w niedostrzegalną jodełkę, wysokogatunkowe oksfordy, bordowe skarpetki i ciemnogranatowe cygaretki powyżej kostki. Tu i tu pojawia się czarny golf, który jest, zdaniem Krystyny, najwyższym osiągnięciem modowym starego świata. Za te golfy jej licealny kolega Tomek pokochał ją wiosną maturalną, ale już wtedy, pomyślała Krysia, było po tym człowieku. Widziała w nim napięcie i takie fatalne znużenie, ewidentne jak trzecia ręka albo krzemienny różek gdzieś między włosami. Teraz, Tomka akurat znam lepiej niż Krystynę, kiedy minęły 4 lata, Tomek ma w kółko białą, ortalionową kurtkę, torbę na laptopa (bez laptopa) i już nie blond, tylko płowe, długie włosy, które wiąże w snop. Kiedy wchodzi do instytutu prawy wskazujący palec natychmiast wędruje ku oku, jakby chciał zrobić sobie krzywdę, i naciąga skórę między brwiami a dolną rzęsą ku uszom. Skośnie jest w stanie rozpoznać numery sal i trafić na wykład. Najprawdopodobniej kiedy chodzi po mieści nie widzi nic oprócz plam koloru. Kiedy wraca do domu siada przed swoim komputerem bez głośników i trzymając wciąż napięte oko, drugą ręką gra w Pinball. Uporczywie, często do dwóch godzin. Krystyna zdecydowała się na zestaw pierwszy, i nagle okazało się, że przypomniał jej się dzisiejszy sen – czarne matowe pudełko z czarnym, ale cienkim i letnim polo z bordowym kołnierzem. Wraca z kuchni z garścią czarnych płatków (ma czerwone paznokcie) i siada przy stoliku. Polo to jest pomysł. Poszuka na ciuchach. Tymczasem otwiera fejsbuka, nie odczytuje wiadomości, odświeża i chrupie. Ten dzień był bardzo ciemny, późnolutowy, i Krystyna wyglądała pięknie, nachylona nad stolikiem z niebieskawym światłem na twarzy i szyi. Krystyna nie lubi swoich nóg i bioder, ale z lubością wodzi smukłymi palcami po policzkach, czole, nosie, szyi i ustach. Zawsze niezawodnie i z krótkimi przerwami na dwa pieprzyki. Tak mijają dwie godziny. Z zajęć wrócił jej współlokator, który dla niej, ani dla mnie nie ma żadnego znaczenia. Jest obowiązkowym chłopcem z Funduszu na rzecz dzieci, pobiera stypendium i nosi wygodne obuwie quechua. Krysia postanowiła wyjść, włączyła Satie’go i powoli wkłada spodnie, koszulkę, golf. Timer jest ustawiony na 15 minut, bo Krystyna nie lubi wychodzić z pokoju głucho, a z drugiej strony nie chce drażnić Tomka. Wychodzi, koniec dnia. Kiedyś przyjdą takie istotne, ale jeszcze nie teraz. Teraz Krysia idzie zanieść kolegom i koleżanką, dzielnicę dalej, pamięć przenośną z kilkoma projektami, które robią w grupie. Schodzi po schodach, powoli, bo ma problemy ze stawami, co, zdaniem innych, tylko dodaje jej charakteru. Mi spodobało się to dlatego, że z pewnością nie lubi jeździć na nartach. Idąc powoli chodnikiem Krysia minęła szklane drzwi teatru, gdzie oparty o poręcz gryzłem jabłko. Dopiero rozpoczął się spektakl, koleżanka przywiozła z domu skrzynkę jabłek, które wtedy, we trójkę, w zupełnej ciszy i przyglądając się sobie nawzajem, rozsiani między schodami, szatnią a bufetem, gryźliśmy z apetytem. Trzaskliwe kęsy zakłócały idealną ciszę, która jest warunkiem przezroczystości teatralnych strażaków i szatniarzy. Gdybym nie stał oparty o poręcz, tyłem do drzwi, mógłbym wtedy pomachać Krysi przemykającej w gasnącym prostokącie na końcu długiego korytarza. Nie zobaczyliśmy się i Krystyna, lekko utykając, poszła dalej. W kieszeni obracała kostkę przenośnej pamięci, i myślała, czy o takich przedmiotach nie zrobić kolejnej pracy. Samo sformułowanie pamięć przenośna wydało jej się dobrym i pojemnym dla cyklu instalacji wideo, albo jednej dłuższej. Może kiedyś. Co jeszcze mogła zobaczyć Krystyna idąc do kamienicy, w które mieszkają jej znajomi? Ja myślę, że wyrazy 927, wyrazy 929, wyrazy 931, wyrazy 933, wyrazy 935…

Krystyna wchodzi do mieszkania, koledzy i koleżanki siedzą na: czarnej rozkładanej kanapie, trzech białych pufach, na parapecie, na dywaniku. Ściany mają przypięte analogowe fotografie, plakat Trainspotting, duży, panoramiczny olejny obraz jednego z kolegów. Przedstawia, rozpiętego na niewidzialnym krzyżu Jezusa i jest namalowany bezspornie w stylu caravaggionistów. Pół roku temu, podczas wystawy, nikt nie chciał za to czarne, połyskujące dziełko zapłacić pięciuset złotych. Dumnie wisiało nad nadprożem w najwidoczniejszym miejscu małej galeryjki. Pokój, na progu którego Krysia właśnie giba się do przodu i do tyłu, zapierając ręce o framugę i uśmiechając się do przyjaciół, jest bardzo przestronny i zadbany, podobnie jak jego lokatorzy. Dziewczyna uśmiecha się szerzej, zmarszczone przedtem usta ujawniają niedomalowane szminką pionowe szczeliny, jak akordeon. Łap, mówi do wszystkich i szybkim ruchem sięga do kieszeni zawiązanego na brzuchu płaszcza wyciągając kostkę. Odchylenie za próg, wsparcie na piętach, szybki rzut na kanapę, lewą ręką. Kostka trafia między chłopaka a dziewczynę, którzy korzystają z okazji i wobec poruszenia i głośnego śmiechu ocierają się o siebie nad pamięcią przenośną. Krystyna rozwiązuje pasek trencza, jej kolega włącza przenośny blutaczowy głośnik z Babuszką Kate Bush. Obejrzane filmy, cudze światy, skórzane kurtki, za które nasi ojcowie dostawali po mordzie, babcia nucąca „w krzyżu cierpienie” podczas gotowania w ciasnej, ciemnej kuchni, powolne rytmiczne kroki siódemki przyjaciół teraz, ku wolnej przestrzeni na środku pokoju. Białe, czyste buty zaczynają powoli unosić się i opadać, czarne spodnie opinają się mocniej na wszystkich kiedy zginają kolana, patrzą sobie w twarze i się śmieją. Ruchliwe łokcie i nadgarstki, odsunięte pufy i odrzucone gdzieś pod wysoki sufit rozpoczęte, albo dopiero pomyślane prace, dzieła, blamaże, radości. Taniec i puszczone oczy szczersze, niż najczerwieniej oświetlone tej nocy piwnice i najdotkliwsze basy. Trzeszczy tani głośnik, rozpoczyna się refren, a stawy siódemki przyjaciół trzaskają głośno i dowcipnie.


Wiosna

Jest ropa czy jej nie ma? Jestem tak pijany, że mógłbym wymyśleć jej posmak, jak czasem po alkoholu wydaje mi się, że śpiąca, obca dziewczyna leżąca obok mnie delikatnie o mnie szura. Przez to silne, namacalne wrażenie nie raz zachowałem się zbyt wylewnie. Ale przecież z czułości nie wymyśliłbym nagle tu, w nocnym autobusie, ropy spod trzonowego zęba. Rondo, zawadzamy o trotuar, wszyscy w autobusie ściskamy zęby, wszyscy w autobusie jutro pójdziemy do pracy, wszyscy w autobusie nie mamy na siebie ochoty i czasu, wszyscy w autobusie, wszyscy na pokładzie. Boli jak cholera, a ropa jest kwaśna, zaczynam ściskać dla odmiany lewą siódemkę. Nie czuję nic, ale po chwili zaczyna mięknąć, upodabniać się do tej prawej, wyjechaliśmy z ronda kiedy miałem już dwa chore zęby. Ktoś spróbował się zaśmiać, ale zakaszlał.

Nie wolno ściskać zębów, podziemne rzeki brunatnej ropy płyną płyną zawsze pod naszymi kłami. Nie wolno ściskać zębów patrząc w pochłaniającą światło podłogę czy sufit. Nie wolność ściskać zęby. Ropa wycieka do ust, a stamtąd do serca. Na każdym bilbordzie, za każdym ekranem, w słowach wszystkich piosenek zostało dla ciebie zapisane „prawdziwe są tylko zęby, ty jesteś na nie lśniącym aparatem”.

Wysiadłem, patrząc z żałosnym oczekiwaniem to na telefon, to na tych, którzy pojadą jeszcze dalej. Jest przedwiośnie, silny wiatr jest fascynujący mimo, że jeszcze pachnie zgnilizną, której aurę podrywa z trawników i trenów zalewowych wzdłuż Alei Pokoju. Tym korytarzem gnijące trawy z działek między trasą a elektrociepłownią dają o sobie znać. Po ich kępach chodzi się jak po tłustych głowach obrośniętych rozgotowanym makaronem, przynajmniej tak to sobie wyobraziłem. Jest w tym wąchaniu wiatru coś narcystycznego, narkotycznego, do spania. Przypomniałem sobie nagle, że właściwie w ogóle od bardzo dawna, ani dzisiaj, nie piłem alkoholu, jestem po prostu bardzo zmęczony i niewyspany. A kontrolę nad wyobraźnią (i tu i w autobusie) straciłem, bo przechodząc dziś koło lokali przy placu, pośród adorującej swoje buty, czy nie buty, gromadki, znowu ją spotkałem i musiałem się przywitać. Mógłbym wracać z pracy inną drogą, ale z około siedmiominutową, codzienną, podszytą paniką, pasywną agresją, przynależną chyba tylko zwierzęciu z ropiejącą raną na karku, zawsze na przystanek idę chodnikiem dzielącym lokale od placu, młodych z pieniędzmi od taksówkarzy. W gruncie rzeczy przesiadywałem z nimi wszystkimi, i z nią, kilkukrotnie na plecionych krzesłach, które stawia się na tym chodniku, ale to była wiosna. Ale w głębi duszy gryzłem jabłko i nienawidziłem ich wszystkich. Za żadnym z tych razów nie złożyłem się z nikim na nic. Którejś dawniejszej wiosny, gdybym podczas takiego siedzenia na wyplatanych krzesłach wiosną na chodniku wyjął z torby pomarańczę i podzielił się ją z nią, to byłoby to może i smutne dla mnie, ale wydarzone i mógłbym z nią przynajmniej wspólnie jeść. Od dłuższego jednak czasu w torbie noszę jabłko, przekwalifikowałem się, z powodu utraconej nadziei, na owoce wsobne. Ale kiedy wracałem dziś to było przedwiośnie, ona wyszła tylko zapalić papierosa, a wyplatane krzesła czekały jeszcze na swoją porę roku. Również czarno i pudrowopłaszczowa gromadka była mniej liczna, co tylko spowolniło mój krok i uczyniło chodnikowy całus w policzek dłuższym i okraszonym większą ilością słów o „co u mnie”. Śmieciowe, uliczne jedzenie z głodu i bez przyjemności. Oszustwo na miarę marcowego słońca.

Zaszedłem już prawie pod mój zielony blok. Na sercu zawibrował telefon, z innego miasta. Koleżanka. Przed burzą chronię się nie ze strachu, lecz z pogardy – mówię, bo gdzieś przeczytałem, ale tylko w ramach zapełniacza między „yhy” a „ musisz ogarniać życie na bieżąco” a „chuj mu w dupę” a „jak będziesz w Krakowie to”. Jak dobrze, że nie złapała mnie za to zdanie, ciężko wzdycham wzdycham i dalej kręcę się w kółko rozmawiając z nią przez telefon przed blokiem. Lubię tu mieszkać, ale w mieszkaniu zasięg jest tylko za oknem. Tupię w sześciokątne betonowe płyty na podjeździe przed garażami, z wnętrz których co rano taksówkarze wiekuistej boleści tępo unikają mojego wzroku. Widziałem kiedyś przez okno, jak ten od garażu pierwszego z prawej, gdzie trzyma białe, żółte i czarne tablice rejestracyjne, zaszpachlował miejsce po brakującej płycie – odmierzając idealny sześciokąt. Wtedy była wiosna, ciekawe, czy zupełnie nie wiedział, że sam go ciągłym wjeżdżaniem rozkruszy. Ona mówi mi przez telefon coś o tym, że stany lękowe i brak apetytu zaczęły się w środę, kiedy widziała film ze sprzątania po samobójstwie. Jak głupkowato, myślę, i w ogóle się nie przejąłem. Za to kolejną przytakiwajkę zakończyłem zdaniem, które przywiódł mi widok tej szpachlowanej pokruszonej płyty. Jeżeli coś mnie jeszcze wzruszyć może, to już tylko wiosna – ładnie to zabrzmiało. Jaka piękna mi się udała kadencja. Ponownie, chyba z niemego smutku, który ona podgrywa przez telefon, zawiesiła głos i uznała powiedzianą skrzydlatą głupotę za dla niej i na miejscu, tu akurat jak rozmawialiśmy. Ja drepcząc w kółko przed garażami przed blokiem, ona siedząc w akademiku, gdzie zaraz obejrzy kolejny odcinek Narcos, kiedy ja w tym czasie będę wycierał z wodę z podłogi. Rano wychodząc na zajęcia zostawiłem patelnię na mojej szarej, plastikowej suszarce do naczyń, którą należy wkładać do zlewu i uszami opierać o blat kuchenny wokół. Od rana z kranu przez patelnię i blat na elektryczną kuchenkę, a dalej na szare, zakurzone płytki nakapało sporo wody, i od rana do teraz kałuża zdążyła sięgnąć już niemal moich drzwi wejściowych. Gdybym rozmawiał z nią chwilę dłużej, kałuża, dotykając swoją chybotliwą powierzchnią dolnej krawędzi moich białych drzwi z judaszem, wchłonęłaby drobinki złuszczonej farby i strzępki płyty pilśniowej, na które drzwi od pewnego czasu rozwarstwiają się na krawędziach. Może ona myśli, że rozmawiamy o miłości, ja myślę, że nie. Ja z nią w każdym razie rozmawiam o skalaniu, przypadku, i nie zdaję jej sprawy z obecnego stanu wykrystalizowania kwitnącej we mnie, nie ze strachu, lecz z pogardy. Zdawanie sprawy, choć akurat nie tym razem, zdałem sobie sprawę, zawładnęło mi tyloma obszarami. Równoległe tory z początkiem i końcem, sprawozdawczość, załatwianie – ja, osoby i wszystko w nas sprowadzone do kałuż mających być czym prędzej wytartymi. Wyłączam telefon, sprawa zdana, rozmowa odbyta. Kiedy kładłem się spać stałaś przede mną wielka i popielatoszara, a ja kładłem się spać na naszym chodniku, przed połami twojego płaszcza na których zaciskasz gotyckie palce. Pod połami twojego płaszcza schroniły się wszystkie dziewczęta, które kiedykolwiek wydały mi się do ciebie podobne i marzły oparte o bladość.


Sława

Chciałabym, żeby moja córka miała w sobie choć trochę pogardy. Sama nie potrafiłam jej tego nauczyć, przyjechałam tu, zgorzkniałam, ale nigdy nie przestałam współczuć. ///Witajcie kochani zapraszam do śledzenia mojej relacji ze spontana Pawełku przywitaj się pomachaj i co wsiadamy/// Nie chodzi o to, czy było warto, czy nie. Przecież nie jestem naiwna, żeby myśleć, że system, czy tu czy tam, został ułożony dla mnie, o mnie i z moją o nim wiedzą. Ale Katia, miałam nadzieję, że jej nie będzie to już sabotować – no, to są myśli bomby. ///Cześć jesteśmy teraz w Przemyślu zaraz z Pawełkiem kończymy peta i wsiadamy do marszrutki. Już jest brudno, Ukraińców jak psów także/// Skończyła tutaj szkołę, studia, pracuje, ale, jezus maria. Miała mnie spalić, odrzucić i zostać jedną z pięknej gromadki. Niech gardzi, niech kupuje, niech się przestanie zastanawiać, bo to dla mnie jest tylko cofanie. Przestać odczarowywać, przestać zaczarowywać – ///nie wiem czy musimy jechać w ogóle dalej Mamy tutaj o zobaczcie sobie Kwas chlebowy obolon będziemy zapijać w busie Jutro/// chciałam dla niej nieustającej gwiazdki, ludzi, rzeczy, prac, ubrań, które pojawiają się znikąd pod choinką, jeśli tylko jesteś odpowiednio wyrachowanym, grzecznym dzieckiem. Dlaczego ona się nie domaga? Zrobiłam wszystko, żeby, chciała tego samego, co wszyscy jej znajomi.///rano kolejne snapy już ze Lwowa śledźcie nas/// Dostawałaby wtedy, oni tylko dlatego dostają, bo chcą. Chcą, to się zatracają, chcą, to głupio pracują, chcą i w końcu kupują, porównują do zdjęć, których zapragnęli – przecież to jest niewinne. Kto ci Katia ukradł marzenia? ///Kochani ledwo wysiedliśmy z marszrutki i od razu podchodzi Ukrainiec i/// Gdzie twój lunch w pudełku, mały, czerwony samochód, narty, biała pościel, ledy w mieszkaniu, białe meble, lampki, wyjazdy? I ona ma wstręt do tego, ja zresztą też, ale to nie ma żadnego znaczenia, ja dla niej maluję na czekoladzie.///prosi o papierosa ja mu na to kupiłbyś sobie w końcu Rozumiecie tutaj fajki kosztują kilka złotych/// Śmieszne, prawda? Szokoladizm, kurwa, 5 lat na Akademii we Lwowie, farbowane na czarno koszulki, kamasze, teczka – sama nie wiem. /// można wyrzucać a oni i tak żulą na każdym kroku/// Myślę, że ten czas mam już w sobie w czarnej, lakierowanej szufladzie. Jest Katia, jest codziennie tramwaj z tej brzydkiej dzielnicy, i mój gorący, metalowy stół w galerii artystycznych wyrobów czekoladowych na Grodzkiej. ////Rozdaliśmy już z Pawełkiem chyba wagon idziemy oglądać miasto Jest brudno/// Nauczyłam się techniki do sztuki, teraz maluje bordiury i emblematy przyjemnych emocji związanych z konsumpcją na płytach pachnącej czekolady – i żadnej z tych przyjemnych, wegetatywnych emocji nie byłam w stanie zareklamować własnej córce. ///wszędzie ruscy zdążyliśmy wymienić pieniądze/// Nawet jako dziecko Katia wiedziała, że moja praca jest smutna i zabija we mnie artystkę, ale ja jej nigdy nie dałam tego do zrozumienia. ///no i chyba wzięliśmy za dużo bo jak tak patrzę to bardzo tutaj/// Marzę, że mając 11 lat przybiega do mnie i nakłania, żebym z tymi czekoladowymi obrazami poszła do Mam Talent, tak chciałam, żeby mogły mi się zdarzać takie sytuacje. ///tanio jest. /// Tak, o mnie też chodzi, ona miała mnie wyciągnąć z wisielstwa między smutną dumką wieczorem na ganku a głupią przemocą w nocy. ///To ładne to jest kościół zbudowany oczywiście przez Polaków idziemy teraz zobaczyć teatr/// Boję się, że uciekłyśmy za późno. ///Jak widzicie też jest bardzo fajny/// Boję się, że z winy jej pierwszych kilku lat tam jest taka mała, słaba. ///Właśnie mieliśmy iść do parku ale nas ruscy nie wpuścili Mają jakieś/// Przecież ja widzę, jak Katia chorobliwie wygląda. ///swoje uroczystości pod pomnikiem/// I Ukraina i Polska ją zabiły. Przecież ja wiem, że ukrywa przede mną buty ortopedyczne, tylko przy mnie się nie kuli, nie skrada. ///Słuchajcie musieliśmy iść przepędzili nas kolbami i nie można było/// Dlaczego się nie rozpycha?///uścisnąć dłoni Ilijcza Na szczęście przygotowaliśmy się z Pawełkiem i mamy fotografię/// Dlaczego nie chce w życiu zjeść, przeżyć, kupić, wysrać więcej ode mnie? ///także zrobimy teraz z Włodzimierzem noski noski /// To miał być sens ucieczki. ///o Teraz Pawełek robi noski noski/// Katia miała rozepchać się łokciami, poszerzyć swoją egzystencję, z uśmiechem niszczyć i tratować, za mnie się zemścić. Marzę jej prosto w plecy, w rosnący garb. ///No jak tam u was U nas już wódeczka warunki co prawda są jak dla szczurów/// Mogłaby mieszkać beze mnie, ale teraz to nieistotne, nam obu grozi eksmisja. Oglądany przez okno festyn Jesień Kurdwanowa nie boli, jest mi nawet chłodniej. ///ale potem idziemy z Pawełkiem na ruskie kluby/// Źle jest, gorąco i jestem spocona, kiedy śpiesząc się do moich czekolad mijam salon z ekspresami do kawy. ///SERDECZNIE POLECAM BALSAM WIGOR Z WÓDECZKĄ/// Ciemniejsza, smuklejsza odbija się w ich lakierze moja twarz. Przechodzę i zostawiam swoje oczy w eleganckich maszynkach. ///Słuchajcie jest 12 pożegnaliśmy już z Pawełkiem nasze koleżanki z wczoraj i/// Są piękniejsze niż fortepiany, kiedyś namalowałam jeden, dla siebie, na czekoladzie. Mojej córce należał się mąż, który z lubością wdycha zapach gorącej i zakurzona maski samochodu, kiedy spadną pierwsze krople letniego deszczu. /// uwaga jedziemy pociągiem do Odessy/// Chciałam jej w garsonce, ołówkowej spódnicy i pachnących całym dniem w biurze rajstopach. ///Można tu palić w pociągu kupiliśmy po herbacie uśmiech Pawełku/// Jak stoi w koralkowym szumie białych, podłużnych lodówek. ///Wszyscy tu śpią ale my z Pawełkiem ciągniemy imprezę sami/// Wybiera ser i mięso długo, bo chłód i krótkotrwała samotność w markecie jest taka przyjemna.///Patrzcie leżą pokotem jak zwierzaki będzie zbliżenie nawet do spanie ruscy nie ściągają butów/// Dla setek dziewcząt, które niedługo będą miały to, czego pragnęłam dla swojej córki, wypisałam już na tortach najlepsze życzenia. ///Słuchajcie kochani, jesteśmy w Odessie i tak to są te schody z filmu///

Jan Kanty Zienko – Trzy opowiadania
QR kod: Jan Kanty Zienko – Trzy opowiadania