1.
Jest noc. Jedziemy na znęty. Siąpi deszcz. Wszyscy są w domach albo w restauracjach albo w kinach, a my jedziemy na znęty.
Siedzę na miejscu dla pasażera. Janas prowadzi. Marta palcem rysuje kwiatuszki na zaparowanej szybie. Nie włączamy sygnału, bo miasto jest puste. Jakby przeszła zaraza i wszyscy pomarli. Na ziemi nie został nikt, poza nami, zamkniętymi w samochodzie, z Janasem za kierownicą, prowadzącym, jakby wracał z wakacji, albo jakbyśmy ciągnęli losy i wypadło, że to on prowadzi, a pozostali będę pić do nieprzytomności, i będzie musiał porozwozić pijane ciała, i, jako jedyny trzeźwy, będzie wysłuchiwał tych wszystkich pijackich pieprzeń, które pijacy wygłaszają wracając do domów, do których wcale nie chcą wracać, bowiem, jak można przypuszczać, nikt na nich nie czeka. Jednak nie jedziemy na picie, ani nie wracamy z wakacji, więc patrzę na Janasa, który wie, że patrzę, lecz nic sobie z tego nie robi.
Pod latarniami widać drobniutkie jak mgiełka krople. Gdy zapalam papierosa i otwieram okno, robi się zimno. Pytam Martę, czy jej wieje, lecz nie odpowiada, więc zostawiam otwarte.
Janas mówi: już byłem u tych ludzi, rok albo dwa lata temu. Za rok pojedziemy tam na trupa.
Mówię: zamknij się, Janas.
Dziesięć minut szukamy właściwego bloku, wśród najbrzydszych bloków na ziemi, które dla mnie nie są najbrzydszymi blokami na ziemi, bowiem urodziłem się w tym mieście, i całe życie w nim żyłem, więc nie dostrzegam jego brzydoty. Brzydoty jakby do tego miasta przyrosłej (jak pleśń). Bez której to miasto nie byłoby tym miastem.
Janas mówi: ta numeracja jest popieprzona. Powinniśmy aresztować tego, który to wymyślił.
W bloku nie ma windy. Wchodzimy po schodach na czwarte piętro. Na ścianie ktoś narysował penisy w ustach i w tyłkach policjantów.
Otwiera nam kilkunastoletni chłopak (w bluzie z kapturem z napisem CHWDP) i bez słowa pokazuje na wnętrze mieszkania.
Kobieta, która wybiega gdzieś z wnętrza, histeryzuje. Jest w samych majtkach i w staniku.
Krzyczy: bił mnie! Napierdalał!
Janas tyrpie mnie i szepcze: fajna dupa. Cyc fajny.
Szepczę: zamknij się, Janas.
Marta rozmawia z chłopakiem w przedpokoju. Chłopak nie jest nawet trochę zdenerwowany. Jakby to nie działo się naprawdę. Jakbyśmy byli częścią filmu albo gry.
W telewizorze gwiazdy śpiewają.
Na telewizorze zdjęcia ze ślubu, chrzcin, świąt. Uśmiechnięci wujkowie i ciocie przy stołach z wódką, kiełbasą, wędlinami.
Mówię do kobiety, która cały czas wrzeszczy: niech się pani uspokoi i pokaże, gdzie panią uderzył.
Drze się jeszcze głośniej: w głowę, w twarz, w plecy! Napierdalał mną po całym mieszkaniu!
Oglądam głowę/twarz/plecy, lecz nic nie widzę.
Mówię: nic nie widzę.
Kobieta wrzeszczy: co nic nie widzisz! Co nic nie widzisz! Napierdala we mnie jak w worek!
Marta szepcze mi do ucha: chłopak mówi, że facet jest w toalecie. I że codziennie piją i awanturują się. Ale się nie biją.
To ich syn?
Chyba tylko jej.
Czy pani piła? – pytam kobietę.
On pije! To alkoholik! Codziennie pije! – wrzeszczy kobieta.
A pani dzisiaj piła?
Jedno piwo.
Dobra – mówię.
Zabierzcie go! – krzyczy.
Niech się wynosi!
Janas szepcze mi do ucha: na stole jest flacha, prawie pusta, a w koszu z dziesięć puszek.
Marta szepcze: może lepiej, żeby chłopak poszedł do siebie.
Pukam w drzwi toalety.
Naciskam klamkę. Drzwi są zamknięte.
Mówię: proszę otworzyć.
Dodaję: policja.
Słyszę w odpowiedzi: psy jebane.
Kobieta wrzeszczy: otwieraj, ty skurwysynu! Teraz ci pokażą! Wpierdolą ci, zobaczysz! Pokaż, jaki jesteś mężczyzna! Wypierdalaj z mojego domu! Z mojego życia!
Mówię: proszę się uspokoić.
Marta szepcze: chłopak mówi, że facet ma na imię Mirek.
Mówię: panie Mirosławie, proszę otworzyć. Chcę wyjaśnić, co zaszło.
Słyszę: spierdalaj, kundlu.
Mówię: panie Mirosławie, chcę tylko porozmawiać.
Dodaję: proszę nie pogarszać swojej sytuacji.
W odpowiedzi słyszę bełkot, smarkanie, charkot i kaszel.
Chłopak przynosi śrubokręt i jednym ruchem otwiera drzwi.
W środku na klopie siedzi wielki, goły facet.
Z kranu leje się woda.
Lustro jest rozbite.
Szczoteczki do zębów leżą na podłodze.
Facetowi z łapy kapie jucha.
Janas szepcze: naturyści, kurwa.
Mówię: panie Mirosławie, ma pan niebieską kartę i doprowadza pan do takiej sytuacji.
Kobieta zza nas krzyczy: wstawaj, ty kutasie!
Krzyczę: spokój, do cholery! Bo zaraz panią zakłuję!
Pan Mirosław mruczy: to moja własność.
Z ciekawości pytam: co jest pana własnością?
Ale nie odpowiada, tylko wstaje. Jest goły. I duży.
Marta szepcze: o Jezu.
Mówię: musi się pan ubrać.
Kobieta wrzeszczy: ty żałosny śmieciu!
Janas szepcze do Marty: mam większego.
Chłopak bierze pana Mirosława pod ramię i wyprowadza z łazienki. Pan Mirosław daje się prowadzić spokojnie i potulnie jak niewidomy. Chwilę później pan Mirosław śpi. Chłopak przykrywa go kocem. Następnie zamyka się w swoim pokoju. Pan Mirosław chrapie. Z pokoju chłopaka dobiega polski rap.
Wtedy kobieta (już spokojnie) mówi, że musimy iść. Jest zmęczona. Ma migrenę. Musi jeszcze posprzątać. Pozmywać. I przygotować dziecku śniadanie do szkoły.
Nie składa pani wniosku? – upewniam się.
Nie.
Ale wie pani, że to drugie zgłoszenie?
Wiem.
Gdy schodzimy po schodach, Janas mówi: zajebiste miała cyce.
Mówię: zamknij się, Janas.
2.
Janas wykrakał, bo zaraz wzywają nas do trupa. Jesteśmy jeszcze pod blokiem u tych ludzi i ustalamy, co napiszemy w notatce, a czego nie napiszemy, gdy charczy radio i słyszymy: trup, tu i tu, na ulicy. Marta rysuje kolejnego kwiatka na szybie.
Gdy szliśmy do auta, Janas powiedział do Marty: ty młoda też masz czym oddychać.
Teraz nie spieszy się, tylko mówi, że musi zapalić. I wypala jednego, oparty o samochód. Gdy zauważam, że mógłby jechać i palić, mówi: to niebezpieczne. Mógłbym wypadek spowodować. I szef by powiedział, że to moja wina, nie jego.
Dodaje: zimny nam nie ucieknie.
Miasto jest jeszcze bardziej puste niż poprzednio. Wieje wiatr. Teraz jedziemy szybko. Janas dwa razy ślizgiem wchodzi w zakręty. Śmieje się, gdy zapieram się nogami.
Tam gdzie jedziemy jest prawie wieś. Domy po dwóch stronach drogi. Łąki z tyłu. Nie ma latarni. Tonąca w błocie dziura, gdzie miastowi budują swoje niegustowne domy, imitujące życie na wsi w szlacheckich dworkach. Uciekają, jak mówią, od hałasu. Chcą się wyciszyć. Mieszkać w ładnym miejscu, zamiast na najbrzydszym blokowisku na ziemi. Dlatego osiedlają się w cuchnących pseudo – wsiach, gdzie nigdy nie będą u siebie. Gdzie zawsze będą obcy. Osiedlają się przy drogach bardziej ruchliwych i niebezpiecznych niż te miejskie. Gdzie nie ma dokąd wyjść. I gdzie wszyscy rdzenni mieszkańcy ich (jako miastowych) nienawidzą. A tolerują wyłącznie wówczas, gdy potrzebują pożyczyć pieniędzy, których nie oddadzą.
Drogowi przyjechali jako pierwsi. Stali z rękami w kieszeniach i gapili się na trupa. Jakby było w martwym ludzkim ciele jakieś kuriozum. Coś nadzwyczajnego, co człowiek żywy, jeśli ma okazję, powinien analizować. Dobrze się przyjrzeć – na wszelki wypadek.
Mówię: może zaczniecie gwizdać.
Odpowiadają: spierdalaj.
Wracają do passata. I odjeżdżają. Pokazują mi palec. Też im pokazuję palec.
Kobieta leży na drodze. Nogę ma odrzuconą w bok. Zgubiła buta. Z nogi wystaje kość.
Pielęgniarze mówią, że przyjechali na próżno. Tylko benzynę spalili. Zamiast palić benzynę, mogli sobie telewizję pooglądać. Tu trzeba czarnych, a nie ich. Mózg denatki jest gdzieś, nie wiadomo gdzie, lecz na pewno – tu pielęgniarz sili się na żart – nie w głowie.
Pytam: stała czy leżała, jak ją pieprznęło?
Lecz pielęgniarz wzrusza ramionami i mówi: a skąd ja mam wiedzieć? Od tego są czarni.
Janas szepcze: stara baba.
Marta szepcze: zgodnie z dowodem Barbara Myszkowska. Mieszka kilometr stąd.
Przejeżdżają dwa auta mundurowych.
Przyjeżdżają laboratoryjni i mierzą długość hamowania, szukają śladów lakieru, etc.
Mówią: samochód był biały.
Mówią: musiał zapierdalać.
Mówią: prawie nie hamował.
Na poboczu stoi chłop i psioczy: powinno się takich bez sądu, do lasu i kula w łeb, później se siedzą za nasze i nic nie robią, tylko telewizję oglądają i konia walą…
Mundurowy mówi: idź pan do domu. Nie ma co oglądać.
Lecz chłop nie odchodzi, tylko gada swoje.
Pytam mundurowych, gdzie jest najbliższa mordownia.
Każę im jechać do domu zabitej.
Mówię: może ktoś na nią czeka.
Za mordownią znajdujemy białego volkswagena. Pęknięty reflektor. Wgnieciona maska. I porysowany bok. Siąpi deszcz. Nie widzimy krwi. Janas świeci komórką, lecz krwi nie ma.
Dzwonię do laboratoryjnych, żeby obejrzeli samochód, kiedy skończą z trupem.
Wchodzimy do mordowni. Ja z Janasem zostajemy przy drzwiach. Marta pyta barmana o kierowcę. Pokazuje mu blachę. Pokazuje mu miejsce, gdzie stoi volkswagen.
Śmierdzi piwem. W telewizorze leci reklama remedium na grypę: facet przychodzi do pracy i jest bardzo chory, wypija kubek leku i jest zdrowy.
Marta wraca i mówi: Zbigniew Norberciak. Pierwszy dom po lewej. Przyjechał godzinę temu. Wypił piwo. I wyszedł.
Furtka jest zamknięta, lecz widzimy światło.
Dom jest brzydki; wszystkie domy w około są brzydkie; czasem mam wrażenie, że wszystkie domy w tym kraju są brzydkie, podobnie zresztą, jak ich mieszkańcy.
Janas mówi: tylko żeby nam nie spierdolił.
Pytam: a gdzie ma spierdolić?
Janas zagląda w głąb podwórka.
Mówi: i żeby psów nie było.
Przy płocie rosną rabatki i stoi atrapa sarenki.
Wciskam dzwonek i nie puszczam.
Marta (widzę to kątem oka) rozpina kaburę.
Janas wchodzi na sąsiednie podwórko i cwałuje wzdłuż płotu.
Słyszę bzyczek i otwieram furtkę.
W drzwiach stoi starsza kobieta.
Pyta: państwo do kogo?
Chociaż już widzę, że wie, do kogo. I że wie, że my wiemy, że ona wie. Zaciska zęby.
Mówię: do Zbyszka.
Marta pyta: jest w domu?
Kobieta kręci głową.
Mówię: niech się pani nie wygłupia.
Mijam ją w drzwiach.
Marta idzie za mną.
Mówi do kobiety: tak będzie lepiej.
Po chwili w drzwi wpada zasapany Janas, który obiegł dom na około.
Ledwo oddycha.
Charczy: o Jezu… kurwa… przenajświętszy…
Marta mówi do kobiety: to się nigdy nie udaje.
W salonie na tapczanie siedzi trzydziestolatek. W dżinsach i w skórzanej kurtce. Udaje, że ogląda telewizję. Przed nim stoi parująca herbata. Na ścianie wisi zdjęcie ze ślubu jego rodziców – czarnobiałe.
Mówię: dobry wieczór, panie Zbyszku.
Kiwa głową. Drżą mu ręce.
Pytam: jak się pan miewa?
Kobieta za mną mówi: o Boże.
Janas charczy: chyba mi pikawa wysiądzie…