Ziemia Marii Byrd

I

Obudziłam się dziś jak bezpłodny psalmista –
bez pieśni na ustach.

Szarpałam niewinność traw swoją nagą beztroską.
Boso biegałam po użyźnianych szaleństwem łąkach,
kiedy nagle ty zjawiłaś się, mówiąc, że to twoje łąki,
twoje trawy, w porządku, umiem odpuszczać.

Wyskoczyłam świdrując w powietrze, aż do krainy olbrzymów,
zaprzyjaźniałam się z nimi, grzęznąc w twardych chmurach,
choć wiedziałam, że i ty jesteś im przyjaciółką. Powiedziałaś,
że to twoje olbrzymy, twoja kraina, niech będzie.

Zawisłam w przestrzeni, nie znajdując własnego rewiru
i rozpoczęła się moja powolna, chirurgiczna implozja.
Skóra, mięso, żyły, kości odsłaniały się, demaskując
Orfeusza siorbiącego łapczywie moją krew.

Wszystko we mnie śmiało się z tego zawłaszczenia.
Ulotniłam się więc, wciąż mając was u boku,
starannie łącząc się z azotem, który jest niczyj
i stałam się powietrzem, którym oddychacie.

Desakralizacja Orfeusza
nastąpiła szybko, cicho, bezboleśnie.

II

To wszystko przez Antarktydę. Tam znów noc, nie jestem pewna, gdzie mnie zastała, ile potrwa.
Odwróciłam się od wszystkiego, żeby móc się nareszcie skupić i rzeczywiście, przez chwilę widziałam tylko słowa. Zetlały, kiedy zobaczyłam niebo i ulotność jego błękitu. Wszystko zbielało nagle, kiedy usłyszałam sygnał telefonu. Postęp najgłośniej oskarża samotność, choć nie ma w nim krzty wiarygodności.

To przez Antarktydę znowu miałam do ciebie niewypowiedziane pretensje i swój bezprawny smutek skwitowałam milczeniem. W końcu znalazłam bezpańską ziemię, do której nikt nie rości sobie praw, która niemal nikogo nie interesuje, a kiedy w niej zamieszkałam i zaścieliłam ją trocinami z osierdzia, okazało się, że tam, gdzie najgłębiej sięga niebo w tę ziemię, muszę się spotykać z Ellsworthem, niebywale racjonalnym (z twarzy) lotnikiem, który minął kiedyś sąsiadujący z moim domem teren i chrzcząc go własnym imieniem, pozostawił tam swoje widmo. Czasem spoglądam w jego stronę i myślę, że skoro i tak nie mogę być naprawdę sama, może mogłabym cię tutaj wpuścić?

Tylko, nie zamykaj we mnie swoich oczu, proszę
Zbyt wiele już ich płacze w moich piersiach
A ja nie znam nawet koloru ich źrenic.

III

Wszystko we mnie śmiało się z tego zawłaszczenia,
przez łzy. Ulotniłam się więc szybko, cicho, boleśnie
i w końcu znalazłam bezpieczną ziemię, do której
nikt nie rości sobie praw.

Na niej odbędzie się proces.


Białe róże w piach

Stojąc przed wyborem, przed którym ty też stałeś,
przed którym staną wszyscy,
(Pielęgnować siebie, czy liquidyczną substancję
o właściwości wypełniania naczyń w każdym kształcie?)
wybrałam być nadczułą.

Ćwiczę symetrię swoich oczu.
Chodzi o postrzeganie, ale też o prawdę,
o pryzmat i o bezwzględność.

I

Piórko zapadło się w brzuchu dziewczynki, ale nie odmieniło jej życia. Udowodniło jedynie, że brzuch jej jest tkliwy i elastyczny, a kiedy otworzyła oczy, żeby przekonać się, kto nad nią stoi, nie zdziwiła się. Tylko poeta (czy może malarz) mógł jeszcze wierzyć, że zetknięcie z symbolem prawdziwie odmienia. Kiedy otworzyła oczy, wiedząc już o tkliwości swojego brzucha, rozpękła się cała wzdłuż śmiechem i tkanki jej, skawalone, frunęły, kurząc piachem, w stronę morza. Przypomniała sobie, że kiedyś piórko tak samo ma spaść na brzuch tego świata. Wolności! Wołała. Wolności! A morze podniosło falę niknącą na skraju nieba.

II

Zaczesywał grzywę konia. Nie pamiętał początku tej czynności. Dzień się zaczął, dzień się skończył i w stajni wszystko już było dopieszczone, ale trafiła mu się bezsenna noc. Jedna z tych nocy, które każą pytać o cel własnego istnienia.

III

Z fali zaś, wydobywał się donośny głos:
Wszystko, co jest w tobie, rozproszy się,
osiądzie w miejscach sobie centralnych,
ginąc pośród ziaren piasku, niknąc.
I nikt
nie będzie pamiętał, że nos marzł mi jak
u psa?!

IV

Odmierzył dokładnie – 1332 białe jak śnieg, 117 w kolorze kości słoniowej, 200 morelkowych, półtransparentnych, 214 brązowych i 131 czarnych, wetknął grube łodygi między ziarna (pamiętał, jak babcia mówiła: czystość białych róż powie ci o człowieku wszystko) i czekał, a głodny koń rżał mu koło ucha.

To jeszcze chwilę potrwa zanim
nauczę się widzieć i Ciebie i mnie,
i ziemię i niebo.


Zapach karminu

Jeśli nie tworzy się sam, lepiej niech
wcale nie przychodzi na świat.

Więc

niech się tworzy na tym karmelowym
sercu – tak samo słabym i bezbronnym,

jak moje włosy tańczące w deszczu jego
głosek – mimo omdlenia, mimo topniejącej
skóry, mimo wiotczejących żył. Bez końca.

Niech się rodzi w bólach, umorusany zapachem
karminu, niech zlizuje pot z trzepoczącego w słońcu
błyskotania, niech umiera i rodzi się znów, z cudzym
łożyskiem pod pachą i niech się okaże jego piękno lub

obrzydliwość –

wtedy.

Wtedy spójrzmy, jak to wygląda naprawdę:
małe rączki,
wielkie niebo,
jeszcze większe chmury na niebie i
przerażający ogrom niczego.
I lustereczko:

Jasna, roześmiana flirciara, o dziwnie węglowych oczach.
Stara, ciężka od myśli różyczka, ledwie zakwitła tej wiosny.
Wielkanocna gwiazda, łkająca na dźwięk czterdziestu
i czterech pieśniarzy. Kobieta? Dziecko? Nieskończenie tląca
się, zwęglona zapałka nienadążająca za ilością przyswajanych
imion.

I taka niezdarna istota przechadza się nocą pod latarniami, z których gęstymi kroplami spływa zbolały karminowy głos – wprost do jej źrenic. Dwadzieścia osiem latarni… nie – STO dwadzieścia osiem latarni i z każdej z nich strumień toczy się przez powietrze prostą linią w kierunku jej powiek, a ona wyrzyguje go potem na płótna, albo wypluwa jak impresjonista, tyle że jednobarwnie, a plamki formują martwego rybaka o zachodzie słońca. Albo też połyka – to, co najbardziej gorzkie i co najsłodsze, prąc, z żołądka przerzuca zarodek w macicę

i czeka.


Zaczął płynąć strumyk

Znowu buduję metaforę wokół wody,
teraz pewnie wyrośnie kwiat i w
gałęziach zabrzmią trele… no ale dobrze.

Zaczął płynąć strumyk, ale za cholerę nie potrafię napisać o nim nic sensownego, choć podobno w malignie powinno mi się pisać łatwiej. Ale co to za maligna z przeziębienia? Grypy? Tak czy inaczej, czy spojrzę śmierci w oczy, czy kolejnemu pijakowi, to nie robi większej różnicy. I tak przypomnę sobie o tym samym stole operacyjnym, niepełnej narkozie, podartej skórze na nadgarstkach i kostkach, obijaniu się o zimne poręcze.

Obedrzyjmy to wreszcie z pozorów. Czułam
każdy ruch skalpela, widziałam, jak stoicko,
nostalgicznie, amputujesz kanaliki łzowe,
wysypujesz ich zawartość do szpitalnego
basenu, oddajesz pielęgniarce.

Skąd ma pani tę melancholię?
Skąd u pani łzawe spojrzenie?
Z pani smutku zrobimy kolię,
będzie nosić się jak marzenie!

II

Powiedziałam wam wreszcie. Słuchaliście – zaskakująco
uważnie. Kompleks nieistnienia uciszył mnie na dobrych
parę lat. Kseropneumofobia – to moja choroba. Lęk przed
wpływem? Przed brakiem możliwości wpływu. Przed
byciem wypadkową ciebie i ciebie. Przed nieistnieniem.
Wybacz, jeżeli liżąc własne rany i tobie sprawiłam ból.

III

Zabarwiłeś moją twarz na zielono.
         Skąd ma pani tę melancholię?
Traktowałeś mnie jak swój poemat.
         Skąd u pani łzawe spojrzenie?
A może nie traktowałeś mnie wcale?
         Z pani smutku zrobimy kolię,
Może tylko trwoniłeś czas?
         będzie nosić się jak marzenie!


IV

Zielony już nie jest modnym kolorem,
mit gruźliczy jest co najwyżej mitem,
a ja nadal boję się otworzyć oczu i
dowiedzieć się kim ty właściwie jesteś,
Ellsworcie.

Agnieszka Muszyńska – Cztery poematy
QR kod: Agnieszka Muszyńska – Cztery poematy