Nic tak naprawdę nie jest smutne
paliłem papierosa, choć nie palę.
Nie był najtrudniejszym dzień, w którym odeszłaś,
to raczej dni po nim, kiedy uporczywie Cię nie było
do tego doprowadziły. Smutek przeciekał,
iskrzył się na zwarciach, drewno spuchło,
a ja się skurczyłem, wysadzając przy tym korki.
Nawet na stołku nie mogłem ich dosięgnąć,
dlatego zapaliłem świecę, czarną gromnicę,
której zapach przypomina mi jesień.
Kupowanie szafy
mam rzeczy w workach,
leżą stąd do Babilonu i się kurzą,
na zewnątrz i w środku, pokrywają
patyną jak dachy kościołów.
uratować mnie może drewniana,
a nawet ze sklejki bez słojów,
szafa dombås czy inna, byle tania,
byle pomieściła sprane, znoszone
ślady istnienia.
jeden z nich pękł w transporcie,
wykrwawia się t-shirtem,
bawełnianym bebechem wala
po beżowych kafelkach.
znaki drogowe
całkiem ich tutaj sporo, nagromadziły się przez lata,
rosną szybko jak bambus, za to jak bluszcz oplatają cały dom,
mają we władaniu wypolerowane posadzki, głośność radia,
godziny świtu i zmierzchu, pory karmienia.
Miesiąc nie zmieni się bez pozwolenia, bez zgody nie ruszą
ramiona zegara, fotosynteza nie zajdzie, bez uprzedniej
petycji. W koronie sterczą – nie ciernie, nie diamenty –
znaki drogowe.
koneserzy zmartwień
siedzą przy stole z wyciągniętymi brzuchami:
spod koszulek wywalone na blat, spomiędzy guzików
wylewające się fałdy, na kołnierzu opiera trzecią szyję,
czwarta wpada do kufla z piwem.
Nażarci zmartwieniami, wciąż mielą ozorami,
obracają bolesne słowa w ustach jak landrynki,
jak żelki ciągną się ich wspomnienia, krzywda jak czipsy
– uzależnia. Tyją tak od lat, wściekli na tych, co mają
talię osy, sprężyste uda i jędrne ciała. Żaden botoks,
liposukcja, żadna dieta czy ćwiczenia – oni chcą wierzyć,
że z tym to się trzeba urodzić.
Ty
aż mnie swędzi, aż drapię wewnątrz.
jakbyś przez wszystkie otwory wrzuciła szarańczę,
(jadłem szarańczę, smakowała jak kurczak
albo to kolejna próba racjonalizowania)
jakbym musiał wciąż od nowa jak ślepy
uczyć się Twoich rysów słowami,
przecinki stawiać w miejscu Twoich oczu,
zdaniami podkreślać kształty i kolor włosów.
Nie od dziś przykuty jestem do notatników,
nie od dziś obsesyjnie zapisuje ślady przemijania.
To pragnienie ma źródło, im więcej z niego czerpię,
tym silniejsze jest moje pragnienie.
Mam pełną wiarę w przywidzenia,
pokładam ufność w najcichszych szmerach świata,
łączę punkty nad kubkiem kawy, gwiazdy i łyżki,
nieskończoność zachodu na marmurkowym blacie,
ciągnącą się po horyzont jednokierunkową,
światła uliczne rozmyte w ruchu, wszystko to tylko
inny sposób by namalować Ciebie.
Puste opakowanie po magnezie
mieszkanie padło ofiarą
piana pomogła zebrać z dywanu
zmieszane ślady DNA
mokre włosy mają niemal jeden
jednolity kolor brudnej brei
farba rodem z podłogi
wywalone przez nas podszewką
na wierzch mieszkanie pokazuje
miękkie podbrzusze smoka
teraz pakuję jego duszę w pudła
w kartony wciskam esencję bycia
jak pastę z powrotem do tubki
jestem detektywem i żałobnikiem
grabarzem i patomorfologiem
czy jestem przy tym winny
puste opakowanie po magnezie
worek pełen zakrętek od butelek
obrysuj kredą walizkę
śmiertelnie brudna framuga
zarysowanie na lustrze i cichy
krzyk pękniętego talerza
dowody zdarzenia oczywiste
miejsce zbrodni i ciało denata
wszystko w jednym słowie
pustka