Część głowy 4

A kiedy noc się nie pamięta, wcale, to jej nie było,
nie ma co wspominać, więc nagie ciało staje się banalne
jak pusty eter, a w nim zbędne fale i jakieś stań się,
albo i się nie stań, zostań, wygaśnij w późnym logowaniu
z za prostym hasłem, w którym resztki światła zduszono siłą
na samiutkim wstępie księgi ludzkich o-błędów.

A kiedy noc się nie pamięta, palec zbliżony z palcem,
niewidoczna iskra, co nie oznacza już nawet początku
stworzenia życia, ani końca końców i banalnieje śmierć,
bo nie ma po co sobieumierać, nie ma i dla kogo
z drobnego ściegu łapek, pogawronich fontów wyczytać
złej ewangelii spisanej na śniegu tuż przed odwilżą.

A kiedy noc się nie pamięta, dalej nie wiemy
czy wiosna się przyda jeszcze do czegoś, a może i komu,
kiedy w piosence brzmi nierozgarnięte
szkoda, że cię tu nie ma, które wredny tłumacz
wciąż mi zamienia na chciałbym byś była.
Takie zapomnienie jest gorsze od czegoś – brakuje mi słów.

A kiedy się nie pamięta? Utrata to rzeka,
co mi zabierze wszystko, nawet małe ja.


Część głowy 3

to trzecia naga zima. z tym krajem mnie łączy
tyle co los angeles z mroźnym archangielskiem
– pusta skorupa słowa, zbiór ledwie widocznych
żyłek pod twoją skórą w odserdecznej ręce
i jeszcze nagły przestrach, że tracę uczucia,
które mi pozwalają powstać, więc zdrętwiały leżę
w szarym, brudnym poranku, a kołdra jak furtka
zamyka moje usta. tak, jest takie wnętrze
bez prawa opuszczenia, wyjścia na ulicę
(i może nawet lepiej, i rozsądniej, milczeć).

jest trzecia naga zima, chłodna jak twe usta
gdy wracasz ze spaceru, a na końcu smyczy
pomyka mały piesek, zamiast centaura,
a ja uciekam z głowy w sposób niemożliwy,
bo każdy dźwięk się zbliża tuż przy końcu zdania
do progu zapomnienia, sam się wysłuchuje
nie mając nawet sensu. wolność pamiętana
to jedynie złudzenie, elektryczny strumień
w podstarzałych komórkach – jedna wielka chwila,
niesprzeczny oksymoron ( tak jak ciepła zima).

taka jest trzecia podroż – do prawego brzegu
rzeki z pomostem wbitym wprost w bok mojej głowy,
gdzie pokój bezokienny, a w nim szybki wieczór
niedający się zgubić, bo nazbyt gwałtowny
epizod przypomina, że jeszcze są frazy,
błagające o bliskość z niepodległym ciałem,
które nas ukrzyżują, przyszpilą bezradnych
do mapy z cudzej wojny od dawna przegranej
bez jednego wystrzału. pozostanie tylko
miejsce w klatce po dzwonie, co sam ogłuchł bijąc

patos na miałki proszek. po stronie ujemnej
wpisuję jako ditto: dobrze, że beze mnie.


Wszystko na sprzedaż

Dzień znowu się zaczyna – będzie tylko szarzej,
a chciałbym dziś napisać piękny wiersz o tobie
i wszystkich jasnych miejscach, które w głębi nosisz,
lecz to dopiero styczeń i niebo mętnieje
jak słoik pełen dymu po zgaszonej świecy.

Nie wiem, kto ją zapalił i nie wiem dla kogo,
choć czuję, że nas mija ciekawa historia
opowiadana szeptem w pomroczniałych kątach,
gdzie brak światła ułatwiać ma bliskie spotkania
z naszym gorzkim bagażem – czterdziestką na karku.

To jest w trailerze filmu lub może koszmaru,
kiedy wszystko ucieka blisko coraz bliżej
oddalając nas złudnie i wtedy się budzę
ciągle śniąc o podróży, a z paska plecaka
zwisa poobijany metalowy kubek,

i zrywam się do biegu na pustym peronie,
i skaczę prosto pomiędzy płynące wagony.


Psalm 231 Prim

pasterzem moim jest strach. braknie mi niczego
i dlatego niepewnie wędruję przez ciemność
napuchniętą jak język (tego, co powiesił
się na polu kupionym za skrwawiony srebrnik)
i ciemność do mnie gada, ciemność mnie pociesza,
jest ziarnem rozrzuconym w skąpych bruzdach wiersza.

pasterką moją jest śmierć. pozwala mi leżeć
pomiędzy niewiastami, namaszcza olejkiem
moją głowę zerwaną do krótkiego biegu
w środku nocy, cicho, przez nagłą bezsenność,
kiedy cię nie ma obok, kiedy przypomina
się sam onienawistne przed godziną wilka.

pasterzem moim jest ja. to mroczna dolina
z przepaloną żarówką. w centrum dogorywa
zwierzę tykane palcem, przepełnione bólem
z nieznanego powodu, i samo częstuje
się gorzką niepewnością – ona mnie prowadzi
po ziemi całkiem płaskiej, bez fałszywej łaski.


Jądro Miałkości

Czarne mleko poranku pijemy cię nocą
Pijemy w południe o świcie pijemy cię wieczór
Pijemy pijemy
Paul Celan Fuga śmierci

mielemy kości trzeci dzień i już niewiele pozostało,
ot, na języku gorzki smak, mało znaczący biały nalot,
a nasze usta są jak młyn, a w nich nienawiść – młyński kamień,
który rozetrze wszystko w pył, nie zostawiając śladu prawie
po tym, co wpadło nam do ust, przez zaklejone woskiem uszy,
przemyślnie omijając mózg i naciskając niefortunnie,
na wzdęty balon, gdzie krew z krwi co chwila się z podłością brata,
słowem za słowo, bluzgiem w bluzg, przekleństwem za przekleństwo płacąc.

te boże młyny naszych warg, podniebień świństwem rozszczepionych
pracują skrzętnie dzień po dniu, gasząc nadziei słaby płomień,
że może jeszcze miejsce jest , gdzie można przed tym szybko uciec
zanim wzniesiemy chiński mur z wyspowiadanych gładko sumień,
który odgrodzi nas od nas w daremnej próbie oddalenia
momentu, kiedy pusty wrzask nasiąknie bielą i czerwienią
na widok rozdziawionych gąb i oczu przesłoniętych złością,
bo zrozumiemy – cały czas mełliśmy nasze własne kości.


Born To Run

Where we really wanna go
And we’ll walk in the sun
But till then tramps like us
Baby we were born to run
Bruce Springsteen Born to Run

w ażurach liści galopuje światło
sącząc żółcienie, wojsko po wsiach stoi,
to już ta pora, kiedy dzień się kurczy
tuż przed ucieczką na drugi brzeg roku,
gdzie możesz ze mną kochać się najbardziej
na całym świecie na śmierć telewizji,
odkąd pod kurzem zdechł wściekły odbiornik,
a w nim gromady wędrujących ludzi,
wyborcze gęby i złe wiadomości.

przez te koronki tętni szybkie światło
o barwie miodu, po wsiach stoi wojsko
i dni się łatwo, zbyt pospiesznie sypią,
kiedy mnie bierzesz w swój wykwintny nawias
żywcem wycięty z ciepłej kamasutry
poza zasięgiem wystrzelonych rakiet,
a ja się staram, by nie padło słowo,
które odbierze pokój i niepokój,
wprost nazywając nam słoneczną porę.

i prawie słychać to siarczane drżenie,
opada ażur, stoi wojsko po wsiach,
więc zastygamy w pozach do odlotu,
a to rozstają się z nami wspomnienia
z ciepłych poranków, gorących wieczorów,
co aż się proszą, by dobrze zrymować
i zgrabnie sparzyć żeńskie razem z męskim,
zanim zaniknie nam tak nieintymnie

światło w twych włosach pod moim dotykiem.


Czwarte Czytanie Z Pawła
[martwa natura z syryjskim uchodźcą]

i będę się spotykał z tobą na papierze
w hamaku z pergaminu, w łódce z papirusu,
gdziekolwiek będzie słowo – dobra próbka uczuć
przenoszonych przez fale, nawet niewidzialne,
jeśli jeszcze uniosą, zamiast skrawków szumu,
nasze ciała po drodze do przyjaznych brzegów,
jeśli takie istnieją – gdziekolwiek i jeszcze.

nienawiść jest tuż obok i do drzwi łomocze
nocą, w dzień pohukując, strach zawęża drogi
wymarzonej ucieczki poprzez brzuszki liter,
więc zwyczajniejsze słowa wkrótce zginą z głodu
– pozostanie emfaza i krzyk oburzenia
na to, co nie nadejdzie, a gdzieś na poboczach
odpadki słów niechcianych nawet przez wygnańców

z gruzów edeńskich przedmieść do slumsów północy.


Kraina Ostów [Requiem dla Pana Cogito]

Cogito dawno umarł, może nigdy nie żył,
bo w tej ziemi osobnik o mądrym obliczu
nieodmiennie wygląda jak niesmaczny dowcip
lub pawie pióro wpięte w berecik z antenką.

Nigdy nie żył, dlatego lokalni Chińczycy
w swoich klitkach z betonu trzymają się mocno
wszystkiego co najbardziej, najzwyczajniej spsiałe,
wybierając nad wolność krany z ciepłą wodą.

Cogito by nie przeżył ani pół minuty,
w swojskiej krainie ostów: ene due rabe,
gdzie kwestię smaku grzebie łaciński przecinek
wpychany między słowa jak skarpeta w sandał.

Nawet kredowe koło na startym chodniku
to szubieniczna pętla, w której by zawisnął
grając w te same klasy i bezradnie płacząc
nad śmiercią filozofa przy zgaszonej lampie,
więc nigdy go nie było – z naciskiem na ergo.


Elegia dla Misiz Robinson 2

et vita erat lux hominum
J 1,4

ja jednak jeszcze wierzę, że umarła dobrze,
nie na żaden nowotwór, który był pod ręką
złośliwego faceta z refrenu piosenki,
co ponoć miał ją kochać, mocniej niż by chciała,

i przy jej łóżku czuwał zastęp adonisów,
aniołów pełnych seksu, o młodzieńczych ciałach,
twardych tam, gdzie potrzeba i czułych zarazem
z wdzięcznością za naukę o obrotach rzeczy,

pozycjach planetarnych zapisanych w niebie
jako wielka zasługa bez grzechu i skazy,
spełnienie mokrych marzeń biednych beniaminków,
co przez chwilę kochali, mocniej niż by chciała.

niech teraz śpi spokojnie, mrucząc sobie dżizas,
zatrzymana w stopklatce z odpiętą podwiązką,
migocząca nieśmiało – lux hominum vita.

Paweł Podlipniak – Dziewięć wierszy
QR kod: Paweł Podlipniak – Dziewięć wierszy