Za rzekę

Najlepiej było, gdy ktoś umierał. Rzucaliśmy się wtedy na jego bezwładne ciało i obrysowywaliśmy je kredą. Dokładnie, cały kontur. Tak jak w filmach. Rysowaliśmy na czworakach, jedni zaczynali od stóp i łydek, reszta od głowy. Najlepiej do tego nadawała się ta biała kreda do pisania na szkolnych tablicach. Była twarda i dawała wyraźną, grubą linię, zupełnie jak w filmach. No i nie łamała się tak szybko jak te barwione, cienkie, ze sklepu. Ale tamtej zawsze brakowało, więc najczęściej trup wyglądał, jakby upadł na tęczę, tak się mieniła linia, bo przecież każdy miał inny kolor. Już ten trup wcale nie wyglądał jak trup. I nikt się go nie bał. Szturchało się go tylko co chwila, żeby już się nie ruszał. Bo kto widział falujące linie wokół nieboszczyka, nie może być. Potem takich obrysów w kształcie małych chłopców było pełno na każdym chodniku, dopiero deszcz je zmywał. A dorośli chodzili i pukali się w czoło. W klasy by pograli. A porysowaliby coś, narzekał Dziadek, ścierając kontur butem. Ale nie chcieliśmy. Woleliśmy umierać. Umieraliśmy namiętnie, ile nas było. Jedni po spadnięciu z niskiej gałęzi. Inni, gdy grali w nogę. To najczęściej. Albo w gumę. Wystarczył jeden nieostrożny ruch i już się wywalało na rowerze. Wystarczyło, że ktoś się przewrócił, a już dobiegaliśmy do niego z tą kredą – jak stado sępów. No, zupełnie jak w filmach.

A potem, gdy już wszyscy skończyli i linia była zamknięta, trzeba było jeszcze zabezpieczyć miejsce zbrodni. Dlatego stawialiśmy patyki obwiązane sznurkiem, który był żółtą policyjną taśmą, dokładnie taką jak w filmach. Następnie przyjeżdżał Detektyw. Detektywem zawsze byłeś Ty, Andy, bo byłeś najsilniejszy i potrafiłeś czarować. Wkładałeś pelerynę z czerwonej kapy i Dziadkowy kapelusz i pochylałeś się nad nieboszczykiem, dokładnie studiując pod lupą każdy centymetr jego twarzy. Sypałeś piaskiem na głowę, drobnymi listkami wypychałeś mu usta, szeptałeś zaklęcia. Miałeś różdżkę z patyka i procę, byłeś generałem i magikiem. Staliśmy wokół Ciebie kręgiem i waliliśmy w puszki, pokrywki, kosze, co było pod ręką. Waliliśmy w nie kijami, hałas był piekielny. Waliliśmy, dopóki nie zakryłeś zwłok peleryną, nie wypowiedziałeś magicznego: Wstawaj, chuju! Abrakadabra! I na to zaklęcie trup zrywał się z ziemi cały i zdrowy. Ale czasem jeszcze stwierdzałeś, że to specjalnie, morderstwo, i że trzeba to zbadać. Wtedy rzucaliśmy się szukać poszlak. Śladów ukrytych w zdeptanych liściach, w odciskach butów i startych liniach boiska. Zazwyczaj szybko znajdowało się narzędzie zbrodni – piłka kopnięta za siatkę albo przecięta opona w rowerze. Więc łapano podejrzanych i ustawiałeś ich pod ścianą, przepytywałeś, a potem kolejno wykrzykiwałeś: Winny! Głośno i twardo jak rozkaz, uderzając przy tym łopatką o durszlak. Pluton egzekucyjny już czekał. Dawałeś znak, żołnierze wyciągali pistolety na wodę i strzelali im po kolei w czoło. Syk, pstryk i po wszystkim. Winni padali jak muchy, z wywalonymi językami leżeli sztywni, bezsprzecznie martwi. Szturchaliśmy ich jeszcze raz, czubkiem buta, tak na wszelki wypadek. Bo gdyby któryś jęknął, jeszcze trzeba by było go dobić. A potem kopaliśmy im grób.


Twój dom nie ma drzwi ani okien

Mieszkasz w miejscu, gdzie przecinają się wszystkie drogi. Mieszkasz przy rzece, w zakolu. Wystarczy pójść którąkolwiek ulicą, bo wszystkie drogi prowadzą prosto pod Twoje okno. Lub przejść przez siatkę i pobiec ścieżką wzdłuż krzewów i za drzewami, tak żeby nikt nie widział. Twój dom nie ma okien ani drzwi, nie ma żadnego wyjścia. Twój dom jest jedną długą ścianą, murem, o który uderzam pięścią.
Zawsze stałam twarzą do tej ściany, z opartym czołem, jakbyśmy się bawili w chowanego i miałabym szukać. Ale tak naprawdę czekałam na Ciebie. Długo już tak czekałam. Ty nie wychodziłeś. Słyszałam jedynie głos Twojego Ojca. Krzyczał. Zamknęłam oczy. Słuchałam, jak krzyczy na Ciebie i jak krzyczysz, gdy Cię uderza. Zacisnęłam palce na cegle. Była zimna. Jeden, zaczęłam liczyć. Chciałam uciec albo wejść i strzelić mu w głowę, ale nie mogłam ruszyć się z miejsca. Zamiast tego liczyłam: dwa. Gdzieś skrzypnęła podłoga. Trzy. Wstrzymałam oddech, gdy słyszałam – cztery – jak płaczesz. Pięć. I nie mogłam nic zrobić – sześć – więc zaciskałam powieki i przeklinałam, otwierałam i zamykałam. Siedem. Niczego nie mogłam zrobić, więc wrosłam w ziemię i stałam się drzewem. Uschłam. Przylgnęłam do ściany. Biegł przez nią pas tynku z zatopionymi szkiełkami, przesuwałam palcami po szkiełkach. Krzyki były tak głośne. A one były piękne, mieniły się w słońcu. Tłuczone szkło, jak drogie kamienie, rubiny i szmaragdy, skarby świata całego. Podważyłam jeden paznokciem. Trzymałam go między palcami i przestałam słyszeć cokolwiek. Gdy patrzyłam przez niego w słońce, wszystko wyglądało inaczej. Dziewięć. Gdy po chwili wyszedłeś z domu, obojętny i zimny jak zawsze, schowałam go do kieszeni. Co jest, kłębuszku, spytałeś, naciągając mi czapkę głęboko na oczy. Udawałeś, że nie widzisz nic dziwnego w noszeniu jej latem, że nie zauważasz wystających spod wełny kosmyków. Ja udawałam, że nie widzę Twojego siniaka. A szmaragd pokazałam Ci, dopiero gdy już siedzieliśmy na moście, z nogami w powietrzu, z rękami w kieszeniach. Wziąłeś go ode mnie i trzymałeś w zaciśniętej dłoni. Powiedziałeś, że to nic specjalnego, stłuczka z tych wszystkich butelek, które Twój Ojciec przepił. Przykleił je do ściany, żeby pamiętać, jak wiele ich było. No i żeby się wstydzić. Powiedziałeś, że to chyba właśnie znaczy patrzeć przez dno butelki. Ale powiedziałeś to, mrużąc oczy, z tym swoim krzywym, złośliwym uśmiechem, więc nikt Ci nie wierzył. Kolejno braliśmy kamień. Gdy się patrzyło przez niego, wszystko wyglądało inaczej. Cała wieś była zielona, jakby budynki i drogi zostały zalane wodą. Ludzie dryfowali, zanurzeni w tym blasku jak wielkie, nieme ryby. I wszystko było zamglone, zupełnie inne. Twoje odbicie rozmyte przez szkło, to miejsce, słońce. Nic więcej nie było ważne.


Dziadek Hitler i słowik

Babcia moja Halina jest kobietą z azbestu. Jest twarda jak kamień i spokojna jak drzewo. Ale tamtego dnia siedziała na samym skraju kanapy i wykręcała w palcach chusteczkę. Tak, bo gdy Babcia umierała po raz pierwszy, martwiła się tylko o czystą bieliznę. Dobrze pamiętam ten dzień, gdy wróciłam ze szkoły i zamiast obiadu na stole były otwarte walizki. Ciotka pakowała do nich jedzenie z lodówki. A Babcia trzęsła się i sapała ciężko, jak zepsuta maszyna. Ty idź tam lepiej, pomóż, powiedział Wujek, wskazując kuchnię. Może co trzeba pomóc, powtórzył, ale nie chciałam pomagać, nie teraz. Oparłam się o piec, czekałam. Patrzyłam, jak wszyscy krzątają się przy Babci, jakby należała do nich. Jakby tylko oni mogli cokolwiek zrobić. Kafelki były ledwie ciepłe, więc zapaliłam w piecu, rozrzucając trochę węgla. A potem przesuwałam go czubkiem buta – może ktoś się przewróci, może sobie już pójdą, niech sobie nogi połamią, myślałam, może ktoś się zabije. Zadzwonił telefon, Wujek wybiegł z nim przed dom, a Babcia nachyliła się do Ciotki i wyszeptała jej coś ukradkiem na ucho. Po chwili Ciotka wróciła z babcinymi majtkami w fioletowe grochy, pomogła się jej przebrać, osłaniając kocem przed spłoszonym wzrokiem mężczyzn. Oni i tak wyszli przed dom, chowając twarze za kołnierzami kurtek i dymem papierosów. Poszłam za nimi, patrzyłam, jak układają szczapy pod ścianą. Wujek W. już wcześniej wziął się za rąbanie drewna i teraz uzbierał się stos wysoki niemal na metr. Od razu pomyślałam, że Dziadek nie będzie miał co robić, gdy wróci do domu. Przecież odkłada sobie to rąbanie jak jakąś nagrodę. Ale dobrze było zająć czymś ręce, dobrze było przysuwać kłody i nosić walizki. Ty nic się nie martw! Krzyknął Wujek. Wskazał na otwartą maskę Forda i powtórzył: ty nic się nie martw, dziecko. Jakby co, to wsadzamy Babcię i wio, raz, dwa na pogotowie! Zaśmiał się, trzymając za wielki brzuch i z miejsca chciałam go w ten brzuch kopnąć. Ale nie kopnęłam, pobiegłam otworzyć bramę, bo właśnie zajechał maluch i wysiadł z niego zgarbiony staruszek ubrany na czarno, z lekarskimi słuchawkami na szyi. Ukłonił się w nieokreślonym kierunku i wbiegł do domu. Po chwili wyszedł z powrotem, krzycząc: ale na co czekacie! Jedziemy! I wszyscy rzucili się do samochodu, zrobić miejsce wśród siatek, odpalić silnik i posadzić Babcię na odchylonym fotelu. A potem trzy samochody ruszyły z piskiem opon. Patrzyłam za nimi, póki nie zniknęły za zakrętem. Jak kondukt pogrzebowy, wyszeptał Wujek i szybko się przeżegnał. A za nim przeżegnali się wszyscy. Ogromni, brodaci mężczyźni stojący przy siatce z opuszczonymi rękami. Wydawali mi się zupełnie bezradni, gdy się ściemniało i na drodze opadał kurz.


Fragmenty pochodzą z powieści Sztuczki wydanej niedawno nakładem Wydawnictwa Nisza.

Joanna Lech – Sztuczki

Joanna Lech – Sztuczki (fragment)
QR kod: Joanna Lech – Sztuczki (fragment)