[Frank o’Hara pisze wiersz osobisty, by spłacić kredyt we frankach]

Nie ma w nas niczego, Frank. Nie ma nic.
Tylko zaklęcia, zera i przecinki, na których wiesza się
wzrok. Nasze rejtingi lecą w dół. Nie ma stóp,
skrawka świata. Nic, co może zawieść, zwieść.
Wszystko ginie w ginie. Ładnie nam tylko w piachu,
pięknie tam nam, więc ogarnia nas ta urocza
niedbałość światła – dajmy na to wyspa wysp
bez możliwości Islay. Nie powiesz mi przecież,
że morska sól, oset i torf, raczej buggy.

Ewangelie, w których mówi się o życiu, Frank,
mają nas naprzeciwko. Taka baśń o możności
niebycia z sobą samym. Straszy wysoki kurs.
Jak tak dalej pójdzie popsuje nam życie
ta jebana Szwajcaria. Mści się za urojone krzywdy,
no chyba, że centym to pseudonim
oficera Wehrmachtu. Już niesie krzesiwo, już pali,
zęby wyrywa. Za wielkim murem fiesta.
Co jakiś czas wychodzą zjadać żywych.
Matko Betty Botti boska! O’Hara! O’Kurwa!

Odprawiasz mi egzorcyzmy z takim namaszczeniem
jakbyś właśnie został kamerlingiem, Frank. Jakby łza
spadła z emerytowanej powieki gwardzisty
na plac świętego Piotra. O łatwo mi coraz trudniej.
Proste krzywi się. Jestem już tylko tym, co przed.
O! Na przykład obręcze chmur, w które próbuję
jeszcze złapać słońce albo wszystko, co się rusza.
Patrz! Niebo piekli się i drży. Robi za złe
wszystko, co najgorsze, w najlepszym razie.
Gdybym miał jeszcze raz przyjść Frank, zarygluj drzwi.
Serce miej. Zamknij mi. Chciałbym zobaczyć twoją minę,
gdy z modlitw o twarde gałęzie ziszczą się nam
wykąpane w żalu żołędzie. Z polisy na wypadek życia
pozostanie już tylko śmierć.


[Zdania na wypadek]

Licealista utopiony w Wiśle pływa sobie w najlepsze.
Ksiądz ze skręconym karkiem spowiada się w najgorsze.
Były premier żywo torturowany w myśl własnej ustawy.
Tłumaczka z poderżniętym gardłem dusi kaczkę-staruszkę.
Wszyscy bohaterowie nie żyją, a mordercy nie ponoszą kary.
Giną dowody, procesy zatrzymują się w martwym punkcie.
Złota karta rozkłada się w mule setka po setce. Orzeł po reszce.
Duch licealisty, choć przecież nie żyje, ma swoją premierę.

Tak, umiera się.

Ksiądz wcale jeszcze nie sędziwy gna pod dom byłego premiera,
jakby koloratka odcinała mu gardło. Ducha licealisty dusi
kaczka-staruszka. Najlepsze ustawy to te ze skręconym karkiem.
Myśli w Wiśle i selfie w alejce cmentarza nad świeżym grobem,
bo i pogrzeb podano świeży w foremkach topionego słońca.
Ktoś kładzie wieniec, ktoś inny mowę. Sznur liter i żyd, co się kołysze.
Premiera żalu. Kaczka-staruszka tłumaczy na hebrajski ustawy i wiersze.
Przyjdą uchodźcy, by wykopać nas żywcem. Najgorsze w najlepsze.


[Nie z tego świata]

Miłość. Boisz się słów, których nie ma i nie ma.
Brzemię brzmienia. Coś jak bierzmowanie wierzby
albo ryk rycin, falista wilga w miejscach wilgotnych;
szach i single malt. Powiedz im, powiedz,

że nie sposób tego nazwać. Więc bezsłowie.
Wszystko zostanie wysłowione, nic nie pozostanie
nie wypowiedziane. Nieobecność wszystkiego

wierci się, kręci. Erystyka lęku pod rzęsą pamięci.
Wyrazem, słowem; wznosi się i wznosi
sens, co nie nadaje do nikogo i do niczego.
Wejście wyjście. Powiedz to, powiedz.

Konrad Wojtyła – Trzy wiersze
QR kod: Konrad Wojtyła – Trzy wiersze