Dziesięć minut później

– No i co teraz? – mówi, zwracając twarz do mnie. Zabawne pytanie, zważywszy, że to on trzyma wszystkie karty w ręku.

Wzruszam ramionami, bo poważnie, mam już dosyć na dzisiaj i cokolwiek ma się ze mną stać, chciałbym, żeby już się stało. Nie znam zamiarów tego człowieka i boję się go. Nie rozumiem, dlaczego po tym, jak sprawił mi solidny łomot, zamiast zostawić mnie tam, leżącego na chodniku, podniósł mnie i kazał wsiadać do swojego auta. Nie mam pojęcia, dokąd jedziemy i wciśnięty głęboko w fotel pasażera, wolę raczej nasycić się jego miękkością i ciepłem, niż myśleć o tym, co jeszcze może mnie czekać. Wiem tyle, że władowałem się w kłopoty, nie wiem tylko jeszcze jak duże. Sytuacji nie poprawia wygłodniały Potwór, który nie przestaje szarpać od środka, domagając się porcji swojego smakołyku.

Próbuję go ignorować i patrzeć przez szybę na mijane ulice, ale to akurat niewiele pomaga. Wciąż trwa przeklęty wieczór Halloween, rozjarzony wydrążonymi dyniami i lampionami zdobionymi w wiedźmy, przebrany w potwory i żywe trupy, pijany, snujący się ulicami bezmyślny i ogłupiały a my przemykamy w deszczu przez to upiorne miasto, nasza prędkość graniczy z szaleństwem. W radio Jon Bon Jovi śpiewa o gościu, co ma na imię tak samo jak ja. Biedny Tommy pracował w dokach, ale związki zawodowe zrobiły strajk i teraz szczęście się od niego odwróciło, gościu ma przejebane i jedyne co mu pozostało to żyć w modlitwie, w nadziei że będzie lepiej. Przychodzi mi do głowy, że nawet nie potrafię się modlić, bo żeby umieć się modlić, trzeba w cokolwiek wierzyć.

Mokry asfalt lśni jak wężowa łuska w świetle latarni, woda z kałuż jak wrząca smoła chlapie na boki a gościu za kierownicą prowadzi jak maniak, wchodzi w zakręty na granicy przyczepności, nie zwalnia nawet przed rondami, zupełnie jakby tak przyziemne sprawy jak przepisy drogowe wcale go nie dotyczyły.

Wciśnięty kurczowo w fotel zaciskam dłonie na skórze tapicerki i nawet na myśl mi nie przychodzi, żeby w którymś momencie wyskoczyć z pędzącego auta. Myśl o zderzeniu z szorstkim asfaltem skutecznie paraliżuje we mnie chęć ucieczki, jak na jeden wieczór jestem już dość poobijany. Co gorsza, kołysany miękkim zawieszeniem żołądek podchodzi do gardła i cały czas muszę przełykać gorączkowo ślinę, żeby nie zwymiotować.

I jeszcze jedna rzecz, nagle mi się przypomina.

Po tym, jak mnie uderzył, powiedział coś, wspomniał o moim starym. Tak, jakby go znał, jeśli dobrze zrozumiałem.

Ojca wcale nie pamiętam. Wiem, że nie żyje, podobnie jak matka. Coś się wydarzyło, jakiś wypadek, w wyniku którego zostałem sam jak palec. Nie znam szczegółów, wychowawcy i przybrani rodzice nawet jeśli coś tam wiedzieli, trzymali to przede mną w tajemnicy. Potem, kiedy już stałem się pełnoletni i zacząłem żyć na własny rachunek, myślałem nawet, żeby zrobić własne śledztwo, pogrzebać w dokumentach, przejrzeć stare roczniki lokalnej gazety albo nawet poszukać ludzi, którzy znali rodziców, naprawdę zamierzałem tak zrobić. Problem w tym, że kiedy wreszcie stałem się oficjalnie dorosły, od razu wessał mnie wir. Zaczęło się picie i dragi, do tego przyplątała się heroina i wszystko inne poszło w odstawkę.

– Twój ojciec zmarnował wielką szansę – odzywa się nagle tamten, zupełnie jakby czytał w moich myślach. – Mógł być kimś, miał prawdziwy talent.

– Więc znałeś moich rodziców?

Bez ostrzeżenia zjeżdża do krawężnika, wdeptuje hamulec i auto staje niemal w miejscu. Gdyby nie zapięty pas, zapewne wyleciałbym przez przednią szybę. Tymczasem on patrzy na mnie, jakby zastanawiał się nad tym, co może mi powiedzieć. Jednak milczy, tylko sięga na tylne siedzenie i bierze z niego laptop, ten sam, który wcześniej próbowałem ukraść. Kładzie go sobie na kolanach, po czym z kieszeni płaszcza wyjmuje małe pudełeczko. Z niedowierzaniem patrzę jak przy pomocy karty kredytowej sprawnie rozgniata na pokrywie laptopa białą grudę i formuje cztery linie. Potem, z tego samego portfela, z którego uprzednio wyciągnął kartę wydostaje nowiutki banknot i zwija go w rulon.

– Spotkałem twojego ojca tylko raz. Chciałem mu pomóc, bo widziałem w nim wielki potencjał. Niestety, moja oferta go przerosła. Schrzanił wszystko co dało się schrzanić.

A potem wyciąga ten zrolowany banknot w moją stronę i skinieniem głowy pokazuje na laptop, na którym pysznią się rzetelne ścieżki białego.

W głowie kłębi mi się setka pytań, które chciałbym mu zadać, ale ponieważ wszystkie wydają się jednakowo ważne, nie zadaję żadnego, tylko przejmuję rurkę, pochylam się nad laptopem i wciągam towar.

Kokaina uderza w krwiobieg od razu, wybucha w głowie jak bomba wodorowa, rozchodzi się mrowiącym ciepłem po ciele.

– Mnie też nic nie wychodzi… – Tylko tyle mogę z siebie wydusić. Każdy towar, jakiego do tej pory próbowałem to cienizna w porównaniu z tym proszkiem, a dodać muszę – swoje w życiu wciągnąłem. Mój Potwór również mruczy z zadowolenia i choć nie jest to główne danie w jego jadłospisie, postanawia na trochę ucichnąć.

Odprężony patrzę, jak ten dziwny gościu również ładuje dwie kreski, potem dotyka palcami nozdrzy, pociąga nosem jeszcze raz. Regularne rysy twarzy wyostrzają mu się jeszcze bardziej. Uśmiecha się lekko, oczy mu błyszczą. Niektórzy ludzie mają to do siebie, że trudno dokładnie określić ich wiek i on się do nich zalicza. Początkowo wydawało mi się, że ma niewiele ponad czterdziestkę, teraz myślę, że może być nawet dużo starszy.

– Teraz wszystko się zmieni, musisz mi tylko zaufać.

To co mówi kompletnie nie ma sensu i wnioskuję, że facet musi być szalony. Najpierw mnie bije i porywa, potem częstuje kokainą oraz mówi, że muszę mu zaufać.

– Niby, że co właściwie mam robić?

– To proste – brzmi tak, jakby tłumaczył dziecku sprawę oczywistą. – Musisz słuchać tego, co mówię oraz robić to, co ci każę.

– Dlaczego miałbym cię słuchać, człowieku, przecież nawet cię nie znam? I co mi zrobisz, jak się nie zgodzę?

Moje pytanie najwidoczniej jest w jakiś sposób zabawne, bo tamten wybucha śmiechem.
– O to chodzi, że nie zrobię nic, zupełnie nic. Chcesz to wysiadaj.

Nie przestając się śmiać, sięga do klamki, otwiera drzwi od mojej strony.

– Poważnie? Mogę sobie iść?

Grzebię z boku fotela, żeby odpiąć pas, ale jednocześnie wcale mi się nie spieszy. Wnętrze auta jest zaciszne i ciepłe. Nadmuch promieniuje rozgrzanym od silnika powietrzem. Tymczasem na zewnątrz wciąż zacina deszczem, lodowaty wiatr pędzi mokre liście po chodniku, mrok i ziąb sprawiają, że na samą myśl o opuszczeniu auta przebiegają mnie dreszcze. W dodatku Potwór znowu przypomina o swoim istnieniu. Jeszcze nieśmiało, ale wiem, że niedługo pójdzie na całość, zacznie ryczeć i drapać, domagając się tego, co zawsze.

– No wysiadaj, na co czekasz? – Tamten patrzy na mnie z ciekawością, jakby dokładnie wiedział, co dzieje się w mojej głowie. – Jesteś wolny, możesz wracać do swojego życia. Jeśli chcesz, mogę ci już teraz dokładnie powiedzieć, jak się ono dalej potoczy.

– Powiedz.

– To będzie typowe życie narkomana, smutne i beznadziejne. Codzienne bieganie za forsą, drobne kradzieże i oszustwa. Wcześniej czy później noga ci się powinie, zostaniesz aresztowany. W następnej kolejności – wyrok, odsiadka i odwyk. Ledwo wyjdziesz – znowu wrócisz do ćpania. Znowu kłopoty z prawem, znowu odsiadka. Pokręcisz się na tej karuzeli jeszcze przez chwilę, aż w końcu z niej spadniesz. Znajdą cię sztywnego na jakiejś melinie albo w publicznym kiblu, tak się to wszystko skończy i nikt po tobie nawet nie zapłacze.

– Proponujesz mi coś lepszego?

– Jestem w stanie całkowicie zmienić twoje życie.

– Dlaczego?

– Obiecałem twojemu ojcu, że się tobą zajmę.

Głos w mojej głowie mówi, że będę tego bardzo żałował, rozpaczliwie błaga, żebym tego nie robił. Namawia, żebym wysiadał z tego auta i uciekał jak najdalej od tego człowieka, którego nie znam, o którym nic nie wiem i któremu wcale nie powinienem ufać, gdyż jest niebezpieczny. Głos w mojej głowie krzyczy, że jeśli przy nim zostanę, będzie to najgorsza decyzja w moim życiu, gorsza nawet niż pierwszy strzał heroiny, przekonam się o tym niedługo, ale wtedy już będzie za późno.

Problem w tym, że ja zawsze działałem dokładnie odwrotnie, niż podpowiadał mi głos rozsądku. Być może kazał mi to robić Potwór, może bunt i przekora, a być może zwykła głupota. Tak było w przypadku heroiny, tak dzieje się i tym razem. Głuchnę na głos rozsądku, zamykam drzwi i zapinam pas z powrotem. Ciepło otula mnie momentalnie, znowu jest miło i przyjemnie.

– Gratuluję wyboru – mówi tamten.

Widzę, że jest zadowolony, bo zaraz pojawiają się białe kreski na pokrywie laptopa i banknot zwinięty w rurkę. Domyślam się, że jest to nagroda za moją decyzję, więc postanawiam się nią cieszyć na całego. Znikają ostatnie wątpliwości, zapadam w miękki, podgrzewany fotel. Ruszamy znowu, teraz już jestem spokojny i nie boję się tego, co mnie czeka.

Wyjeżdżamy z miasta, pędzimy przez noc jakimiś wiejskimi drogami. Po bokach migają tylko drzewa i żywopłoty, czasem światełko jakiegoś domu albo farmy. Nie widać gwiazd, niebo jest gęsto zaciągnięte chmurami, z których lecą na nas potoki wody. Nie rozpoznaję okolicy, wszystko wydaje się snem, z którego wcale nie mam ochoty się budzić. Nie rozmawiamy, jedziemy w milczeniu. On skupiony na wypatrywaniu drogi pomiędzy nieustannie pracującymi wycieraczkami a ja odprężony i rozleniwiony. Myślę sobie, że wszystko, co wydarzyło się dzisiaj, wszystko co wydarzyło się do tej pory w moim życiu wydaje się odległe i całkiem nieważne, teraz zaczyna się nowy rozdział. Karty właśnie zostały przetasowane i leżą przede mną na stole, a facet, który je rozdał jest najwyraźniej moim przyjacielem.

– Zobaczysz teraz, jak mogłeś żyć, gdyby sprawy poszły inaczej.

Skręcamy z szosy w boczną aleję, przed nami wyrasta brama kuta z żelaza. Mój nowy przyjaciel opuszcza szybę i wystukuje kod na klawiaturze. Po chwili masywne skrzydła zaczynają się uchylać.

– Kto tu mieszka? – pytam, choć jest mi to właściwie obojętne.

– Pewien chciwy człowiek, którego czas właśnie się skończył.


Jan Krasnowolski – Ciepło
QR kod: Jan Krasnowolski – Ciepło