1.

Kunu Supia
Kopmulacieodpokolanwmuleszufląbamboszambo!

Wskoczyłem
w biały muślinowy skafander,
obciągnąłem rękawy, zaciągnąłem drążki,
zdepilowałem włoski bitumicznym woskiem i
gaz do dechy po orbicie antymatyczną Congo Pump
do Toucan Bay, gdzie czekał Cain z kontrabandą:
8 gram suszu Ceboletty X.
Kiedy
Cain rolował spliffa
wielkiego jak Mozambik owinięty w placek roti,
otwarłem na oścież mózg na przewiew z nosogardzieli,
a byłem maksymalnie podjarany, śliniłem się na myśl, że wieczorem w Houdinim
ma się pojawić sam
Joe Sam
więc
pognałem nabrzeżem,
gdzie z fetoryczną furią flądrzy flak
mijając w trasie czarnuchów, którzy z ręką na brzuchu
w ostrogach w pocie czoła szuflowali
bamboszambo!
Nagi
wyspiarski funk
polirytmicznie trykał się na styk
mlaskając i pląsając jak Masaje.
Hop hop, doo-wop, be-bop, flip/flop i łup cup!
Subakwantowa ścieżka basu
tłoczy riddim
więc cny plebejski funk zwija się jak szlauch na dnie studni. Dudni reverb w sercu tancbudy Czerń z werwą bryka w podskokach…
Łou- jee!

Ów
Saturnaliów luz
i groove asfaltom szedł do głów.
Na brylantynie łapiąc ślizg rozczochrowywali sobie fryzz.
Ten sound
miał taki soul i swing, że jak huragan zrywał dywan ciał
ciął
jak konopny bicz jab jab
dawał w kość jak łopata grabarza
To był ten sam czadownie emotywny funk punkowej
trąbki Buddy’ego
Boldena
harmolodyczne nawijki
na brzegach Pontcharttrain
puls kontrabasu w czasoprzestrzeni
gdzie mityczni Afronauci orbitują uczepieni saksofonów.
Soundsystem dawał tak, że dachy zrywał z chat
baptystów
a ich psalmy poprzestrajał na mantry popisane patykiem
na wodzie.

Z góry,
znad połyskliwej balustrady z tekowego drewna
cała w sepiach – jak afrodyzjak jej spiętrzone afro – orient w oczach, indyjski róż we krwi
a krwisto-czarne usta skradły botoks zawistnemu lustereczku.
Madame Sweetbum spogląda w dół i siada na zad. Ćmiąc zacny skunk
w oschłym świetle ultrafioletu
analizuje oliniowanie winyli
z tytanowych kopert.
Chlasta raz, raz
antycznym
afrolypso
45
oldskulowych
obrotów zrywa kapcie z nóg.
radiogram
Sweetbum
bucha jak parowar.
Madame wyżyma czarnych w wybielince!
Hi-hatem jak w ukropie kopie dupy: brass-trzask,
swinguj-ulizany-murzynku
mętne typki
elita cyberalfonsów
w fedorach z minimalnym rondem
pizdryki
w trzewikach z wężowej skórki
z obrzynem za pazuchą kremplinowych gangów.
Bujne Supianki jak boa gibią się pod przekrwionym wzokiem bulwiastoczołych
bambusów w obuwiu erekcyjnym
Którzy smalą cholewki
przy barze

Tymczasem Mokotoux Charlie spastykował na górę z megafonem, mopem i segregatorem. Stary wyga rządził Houdinim z twarzą pokerzysty. Fizys barwy melasy, jak z grubsza ociosana maska, brązowy garniak do figury, owadobójcze obcasy, za uchem biała brzytwa, raczej nie do wycinania nagniotków, do tego głos jak z przerdzewiałej rury. Szczerzył się jak wszyscy starzy sutenerzy, odsłaniając dziesiątkę pieńków zżółkłych od lat pięćdziesięciu pięciu trynidadzkiego pieprzu, żucia nushu, ćmienia cygar domowej roboty.
Stary zarządzał też spartańską érotique noire na pięterku, gdzie z numerów zalatywało zwietrzałą pipą, pod łóżkami walały się ręczniki krochmalone nasieniem, w oknach butwiały ociężałe zasłony, a dziewczęta sumę swojej i twojej wagi kasowały w funtach.
Mrucząc pod nosem Charlie wygarniał ejakulat z budek teledildonicznych, przemywał swoje dziwki parafiną. Dziwki prima, rodowodowe, z kroplą krwi antycznej ïerè; bezwstydne kurwiszony na świńskich kopytkach, cycate elektroluksy o zwodniczym profilu, pramamuśki przy kości których biodra przestrajały sprężyny łóżek na rdzenne b-moll kolonialnych burdeli. Były też różne Yvette, Rose, Daphne, bądź Gemmy – element napływowy Kunu Supii z zadupi dryfujących wysp – te dawały sobie lizać nawet bliznę po mastektomii.
Ale dziś pełnoletnie czarnuchy siedziały z kielichami w ręku patrząc przez bimber w stronę drzwi, w których miał stanąć sam Joe Sam.
Kładziono krzyżyk na Joe. Obstalowano brandy, krakersy i ser.
Joe Sam wyparował bez śladu na dziewięćdziesiąt dziewięć i pół dnia. Gadano, że na pustyni Go-bij łowi wielgachne stawonogi, że orientując się gwiazdą polarną kursuje z genetyczną kontrabandą – wróci z suchym chrustem dredów na głowie taszcząc pełen kalabasz bituminu Mandinków. Ledwie kapsuła Joe draśnie ziemę, a już Kunu łypiąc białkami wyroją się z mangrowych lasów, a skrytobójcy zaczną polerować broń, bo kto, jak kto, ale Joe nie da so bie dąć w ka szę.

1.Ceboletta: Smocza krew, pajęcza lilia, cebula kakaowa, Orchidea Oncidium. Lagrimas de la virgen, Eleutherine Bulbosa (Iridaceae). Kakaowi Panyole z dolin Caury, starożytnej Ïerè, czcili tę leczniczą roślinę, pielęgnowali, jak niemowlę, nawozili glebę krwią i mlekiem, i obsadzali cebolettą granice swoich posiadłości. Konkwistadorzy wyciągiem z bulwy tępili robactwo, leczyli bóle miesięczne i niestrawność. Słynie z wywoływania genetycznych fleszbeków (pochodne fenantrenowe nieznanych halucynogenów). Powiadają, że gwiżdże w nocy.

[…]

5.

Dziennnik powrotu na dryfującą wyspę
Miasto

co dziś wyrasta z bruku, po którym stąpały cienie bliskich?
wschód:

wędrówka ulicami Port-of-Spain
w poszukiwaniu pachnących saszetek
i korzennych afrodyzjaków.
Po Charlotte, George, Henry
po przeciwnej stronie Prince Street,
w te i we w te po East Dry River za trzcinową brandy, wędzonym śledziem, korą huilca, anyżem, kamforą, muszkatem, czerwoną lawendą, fasolą tonka, kolońską kananga water, kreolskim kakao, kubańskim oregano.
Na oprószonym szafranem chodniku sterty dojrzałych arbuzów i kakofonia woni – olejek eukaliptusowy, amoniak, potrawka z koguta.
Masz ci los, spod monopolowego sunie przez jezdnię krzywousty
– Ej, gringo, gringo, dej baksa, dej no baksa.

: na woodford square trawnik jak rżysko
wśród korzeni wiekowych bobowców drzemią nędzarze
z publicznych kibli wali amoniakiem.
Słońce spływa na estradę, podbija barwy skweru. baptyści schodzą się przy czerwonej furtce z kutego żelaza dawać świadectwo, śpiewać psalmy, kadzić asafetydą…
Jakaś jejmość nawraca, aż jej się fartuch klei, dzielnie potrząsa dzwonkiem w rozprażonym skwarze. Na południowej pierzei palmy słaniają się wokół gotyckiej wieży i czcigodnych ostrołuków świętej trójcy. z prezbiterium nadciąga padre w odblaskowej albie.
) miasto >
anarchia barw i dźwięków.
Hipnotyczny rytm marakasów. Bransoletki z paciorków. Fermentacja świateł i gorączka dźwięku / rozparzone ciała nietrudno zaprószyć ogniem pieśni.
Dudni dub z wypasionych taryf na frederick street. Kakao, konwalia, mango, mydło i powidło, duszne piżmo haszyszu /jej biodra kołyszą się tak szybko, że nie masz szans – ciżba bombarduje zmysły. Tu czas odmierza się temperaturą, odległość oddechem. „Sister Mamie, masz dorodne biodra; twoje szpilki dziurawią mój asfalt.”
światła ewakuacyjne z porannych jointów
stragany na przemian z witrynami sklepików tekstylnych na henry street
na tle czarnego filcu kiście miedzianych pierścionków ręcznie nizanych bransoletek, esowate kolczyki z nasion piaskownicy. skórzane klapki, torebki damskie z tykw grawerowanych w kolibry.

Jednoręki tandeciarz rozkłada na bruku swój szmelc; stare płyty w podartych okładkach – kaiso, brassorama – ocalone z pożaru sikawką strażaka. Mudada Brother, Valentino, Sir Nelson, Lord Maestro, Black Stalin; królowie calypso, po pięć dolców sztuka, w kopertach wybrzuszonych od strumienia wody.
„Ej, ty, mulat, weź pięć za 20, zostało mi już tylko sześć tygodni życia”.
Jedna ręka maczetą rozłupuje kokos, mleczko świeżuśkie prima. Roznosiciel fistaszków kręcąc wełnistą głową zachwala swój towar, sprzedawca ostryg myje ręce limetką.
Za to sobotnie popołudnie w równoległych światach. Kolonialne werandy, przykurzone żaluzje. Wokół starej remizy nad st vincent street skrapla się rosa immanencji

Zstąp duchu z gorzałkowego krzewu i przeprowadź mnie przez piaski ringu
Wyjdź z sigili kreślonych kredą na deskach podłogi, abym przemówił a mój głos się poniósł po izbie.
Niech kij uderzy w wielki maman
Siądź z nami w kręgu, Loa.
Ale w niedzielny wieczór mój brat z dredami zebranymi w kucyk siedzi samotnie rozdrapując rany.
Rano zeszła ze wzgórza nie oglądając się za siebie. Pobiegł
za nią
ale wrócił bez niej.
Osunął się w moje objęcia
brocząc melasą

Gazeta Królewska: Wypiski z archiwów narodowych Trynidadu

Jeśli wlewamy się z Afryki do Nowego Świata przez targ niewolników, czysty destylat Kongo – nos czarny jak karakon zakrada się pod mury chrześcijaństwa – usta – mroczna czeluść, Psia Grota z której sączą się trujące miazmaty – oko łypie podejrzanie. Plebejska francja-elegancja/długaśne uszy, baran na głowie wystrzyżony jak żywopłot, negroland przysyła ponad setkę dzikusów uzbrojonych w śmiercionośny oręż. Przyświecają im zbrodnicze zamiary.(1) Jules alias Fabo, 2-metrowy dryblas, ospowaty i czarny jak smoła, na pozór zdyscyplinowany lecz/w niedzielę o 3 nad ranem przypuścił atak na wartownię i skład zmurszałych muszkietów, podpalił baraki, starszy sierżant czmychnął tyłem bez gaci, naszych znaleziono martwych w lesie – trzech uduszonych szelkami, reszta zawisła na gałęzi albo zmarła od ran. Nie można się doliczyć jeszcze ośmiu poległych niechybnie z ręki giganta dwa metry dwa, który jak gdyby nigdy nic wrócił do koszar ładując muszkiet furą prochu i kul, które niósł w furażerce przewieszonej przez ramię. (2)

(1) Bomba. Utwór – niespodzianka (nie-calypso), przygotowywany przez każdy steelband specjalnie na rozpoczęcie karnawału, poniedziałek Jouvert, kiedy toczą pojedynek na „bomby”. Załogi trenują potajemnie po północy, nieraz używając palców albo ołówków zamiast pałek. Bębniarze nie rozmawiają miedzy sobą o utworze, a większość nie zna całej melodii, dopóki nie „spuszczą” bomby na tłum przebierańców w Jouvert z samego rana.
(2) W 1956 legendarny modernizator steeldrumów, kapitan Anthony „Tony” Williams (ur. w 1931) z orkiestry North Star dodał kółka do bębnów basowych nadając im mobilność.
Słynny perkusista wyjaśnił, że potrzebował specyficznego „płynnego” brzmienia basów podczas wykonywania utworu Puerto Rico Mambo. Ostatecznie metalowe stelaże na kołach przyjęły się we wszystkich steelbandach, dzięki czemu muzycy mogli grać na kilku bębnach na raz – przedtem grali na siedząco z bębnami na kolanach, albo nosili je na pasku na szyi.

[…]

8.

Dziennik powrotu na dryfującą wyspę
podbicie barwy w trybie saturacji

od zarania dziejów popylamy z góry prósząc pyłem najparszywszych gwiazd! przez sen kradniemy maski naszym bogom, chuchamy w alkomat co sił, tarzamy się w błocie i w smole, nakładamy barwy wojenne, żłopiemy ognisty rum, plujemy ogniem, pukamy w blaszane puszki po biszkoptach aż się gną. felgi i inne żelastwo jak nie kijem to pałą. brzęczą flaszki po rumie. spływamy w dół dmąc w konchy, śpiewając, nacierając się światłem modrym, czarnym, czerwonym,magentą. w srebrny prążek, z diabelskim ogonem i twarzą skaryfikowaną białą farbą.
w chmurze prochu artyleryjskiego maszeruje ekipa korsarzy, zieleń karaibów, dzikie wyspiarskie złoto, ale niektórych barw nie chwycisz gołym uchem, rożek z klarnetem kropnął się na wykrocie, steelband grzeje na maksa, żeby ciało o ciało katapultowało. łoskot, jakby gruchnęła katedra. hi-haty iskrzą jak maczety ostrzone o lastriko. skwar, aż jęczą naciągi.
Ale są dźwięki niewidoczne –
…powietrze pręży się jak biceps.

ta dryfująca wyspa napędzała obroty ziemi jako epicentrum wszystkiego, co zmysłowe.tu czas odmierza się temperaturą, odległość oddechem, a jeśli śmierć to tylko w płomieniach. My, karnawałowa masa ciżbiąc się jak gęsty żużel ściekamy po henry, george i charlotte street, zsuwamy się na nabrzeże w stubarwnym stroboskopie przebierańców.

gargantuiczne kreacje na stelażach z drutu, miriady cekinów, srebrzyste pióropusze nad rozbujanymi biodrami hebanowych bożków – moja pierś napręża się jak skóra na strojonym bębnie. perkusja – tusz!
Wokalista podaje z paki socalypso, w dole, pod ciężarówką, wirują wielkie zadki. pośladki trą jak żarna, o mamo – do samiuśkiego nieba – jezuniu – prędko, prędko, bo jak staną to
rymną.

to, co sprowadza korowód moko jumbie ze wzgórz st ann’s – na szczudłach długich jak pięć nóg – dacie wiarę? – między kolrowymi butami uwija się kundel z jęzorem jak bandana niuchając lepką spermę, węsząc z lufek biel, zlizując plwocinę z rumem z nagrzanych damskich szpilek, które topią asfalt i słony pot zbiera się w rynsztokach usiłując wytrącić gorycz ze strugi krwi, nasienia, żółci i kociej szczyny meandrującej przez szlam i pierśne mleko.

astry rażą oranżem na memorial square. proporce chłoszczą po twarzach jakby bierzmowały. z duke street schodzi koryfeusz palcując bambusowy saksofon, za nim ścieka błotna masa, a do tego wszystkiego, na pace pod plandeką 10 000 watów megakozackiego jazzu z wysp! poniżej, w maszynowni, basista już staje do pomp, perkusista chwyta za klawesy, dęciaki jak nie hukną i zaraz wszyscy łapią rytm/ kongi tętnią jak bose pięty zbiegłych niewolników.
brylantyna skwierczy jak łój – i las rąk gibie się nad głową kiedy zapiewajło podaje ton. Jego głos wznosi się jak latawiec w porze suszy, spływa z góry jak syrop z gujawy, słodki jak ulepek, soczysty jak anielska krew.
brassband skręca na stadion, gdzie już dostrajają steeldrumy.
ale zara będzie się działo!

~

Hostelowa prycza przywołuje wspomnienia weekendów u matki, w jej klitce na ramkissoon trace, przez żaluzje wkrada się blask z wypalonego słońcem zbocza. w sobotnie poranki całe mieszkanie zachodziło parą z reklamowego czajnika ovaltiny. niewinna twarz mojego brata w pstrej kowbojskiej koszuli. ja w sztywnym niebieskim kołnierzyku i botkach ze skaju. za nami nasza matka trzyma się pod boki, tęgie udo w czerwonej spódnicy, poważna twarz mojego brata spod koralików i dredów, jej jędrny biust,jeszcze miała wszystkie piersi, silna klatka sercowa nad rzemieniami jej rzymianek.

poniedziałek jouvert. nadpływa błotna masa, straszliwe smoluchy. mamie aż się oczy śmieją. do domu wracamy podnieceni, umazani farbą. w poniedziałki gapiliśmy się na rozbrykaną zgraję – ludożercy, indianie w pióropuszach, rogate jab molassie, a we wtorki brała nas na paradę steelbandów na memorial square. rozkładała ceratowy obrus pod drzewem migdałowca i wystawiała z kosza oranżadę z proszku, pieczone skrzydełka, gulasz z fasolą, placek makaronowy… w drodze powrotnej nagle brzęk butelki – wściekły bluzg – koło remizy na federick street z muzyków schodzi powietrze – tłum rzednie – w ruch idą płazem maczety.
podcięty kram wali się na chodnik – moko jumbie prędziuśko zeskakują ze szczudeł. trzeba wiać, żeby nie oberwać po głowie. ale gdyby nawet polała się krew, to przecież lepka i słodka.

ale zara będzie się działo!


przełożyła: Teresa Tyszowiecka

Anthony Joseph The African Origins of UFOs

Wstęp

Międzynarodową markę zdobył zbiorami wierszy Desafinado (1993) i Teragaton (1997), w których zabiegi formalne współczesnego i ponowoczesnego awangardyzmu splatają się z odniesieniami do życia i kultury afrykańskiej diaspory na Karaibach. Słynny ze swoich neologizmów, dywagacji, surrealistycznej wyobraźni, zapożyczeń z baśni i pokrewnych gatunków realizmu magicznego, scenerii łączących akcenty futurystyczne z archaicznymi, celnej palety postaci, zręcznych nawiązań do calypso, soca, reggae i jazzu, i żonglerki dialektami, rejestrami językowymi i hasłami ze świata sztuki, w swojej pierwszej, długo wyczekiwanej powieści Anthony Joseph błyskotliwie zaprzęga poetykę synkopy, polisemii i polifonii do chropawej, funkowej narracji.
Afrykańskie korzenie UFO pomysłowo ekstrapolują wątek karaibskiej diaspory w przyszłości, która żyje marzeniami o ucieczce w przeszłość – do Afryki sprzed niewolnictwa. Joseph właśnie w przyszłości umiejscawia mityczną krainę, do której emigrowali potomkowie czarnych niewolników, aby stamtąd zawrócić do utraconej duchowej i materialnej „ojczyzny”. Wychodząc z tak niecodziennego założenia autor posłużył się synkretycznym, przesączonym duchem Karaibów unikalnym konglomeratem gatunków i stylów dowodząc, że afrykańska diaspora może dostarczyć treści, inspiracji i pretekstu dla nowatorskich form, a zetknięcie z kulturą Karaibów wzbogaca nurt eksperymentalizmu. Forma i fabuła powieści ukazują historię afrykańskiej diaspory poprzez retro-konstrukcję mitu stworzenia. Zabieg ten umożliwia autorowi przedstawienie głębokiej tęsknoty za utraconymi korzeniami – oraz nadziei na odbudowę wartości swojego dziedzictwa – przez lud, któremu w niecodzienny sposób udało się zachować swoją kulturę na uchodźstwie.
Powieść jest też świadectwem zmagań formalnych pisarza, by oddać własną poetykę za pośrednictwem rytmu, obrazów, pauz i rwącej się spontanicznie narracji. W Afrykańskich korzeniach UFO istnieje wprawdzie główna „fabuła”, jednak śledzimy ją przez pryzmat narracji i tożsamości autora. Sprowadzanie esencji książki do charakterystyki postaci i następstwa zdarzeń raczej mija się z celem. Jej struktura, co warto zaznaczyć, jest złożona a przy tym skondensowana. Postaci są naszkicowane grubą kreską przywołującą na myśl satyry historyczne Ishmaela Reeda. Akcja toczy się na wielu, czasem dość nieokreślonych, płaszczyznach rzeczywistości obiektywnej i subiektywnej.
Powieść stanowi swoisty palimpsest epok i scenerii o ciasno splecionej strukturze ronda, na co składają się fragmenty poetyckie, dialogi i odcinki prozy – splot, który przyrównywany przez poetę do warkoczy jego babki. Owa, mówiąc jego słowami, „płynna fikcja tekstowa” łączy w sobie rytmikę poezji lirycznej z ambicjami epickimi, science fiction z mitologią karaibską i afrykańską, a wszystko okraszone jazzem.
Dla odwzorowania „porządku odmiennej rzeczywistości” tekst został podzielony na dwadzieścia cztery rozdziały, co Joseph wyjaśnia następująco: „Konstrukcja Afrykańskich korzeni UFO została zainspirowana filozofią Timothy’ego Leary’ego, w myśl której świadomość ludzka ewoluowała przez dwadzieścia cztery trójstopniowe nisze ewolucyjne, od narodzin do śmierci, od stasis do stasis, od wody przez ląd ku kosmosowi i cząsteczkom panspermii.”
Innym źródłem inspiracji w zakresie struktury utworu jest Ornette’a Colemana harmolodyczna filozofia kompozycji, zakładająca homologiczność dzieła sztuki, a więc równoprawność znaczeń z racji braku wszelkiej hierarchii, która w ten, lub inny sposób faworyzowałaby któryś z elementów. W podejściu tym pobrzmiewają również echa marksistowskiego egalitaryzm poezji L=A=N=G=U=A=G=E (spadkobierczyni poezji dadaistycznej i innych eksperymentów modernistycznych). W Afrykańskich korzeniach UFO alinearny tok narracji i panoptikum postaci – które oprócz cech indywidualnych niosą w sobie też kulturowe przesłanie – wydaje się dryfować w futurystycznym i prehistorycznym bezczasie wolnym od jakiejkolwiek gradacji. Brzmienia głosów nakładają się na siebie, lub kontrastują ze sobą, przeszłość jest odbiciem przyszłości, teraźniejszość wzbudza rezonans bez ograniczeń czasu i przestrzeni.
W ukłonie dla filozofii Leary’ego dwadzieścia cztery rozdziały książki zostały podzielone na trzy księgi, każda po osiem rozdziałów. Jednak – w myśl reguł colemanowskiej harmolodyki – schemat narracji jest cykliczny i horyzontalny, bardziej przypomina ruch elementów w obrębie pewnej siatki, niż wznoszącą się krzywą działań i wydarzeń prowadząca do końcowego rozwiązania, czy epifanii. Sekwencja rozdziałów przypomina bardziej fugę niż uporządkowaną koncepcję rozwoju świadomości Leary’ego. Cykl dwudziestu czterech elementów stanowi tutaj skrótową metaforę cyklu życia kultur – tego, co Mircea Eliade nazwał mitem wiecznego powrotu – i przywodzi na myśl inne przedstawienia dwudziestu czterech godzin w literaturze, w tym archetypową odyseję Leopolda Blooma.
Całość podzielony jest na trzy księgi o określonych koordynatach czasoprzestrzennych, które w strukturze utworu pełnią rolę swego rodzaju anty-mapy pozwalającej dryfować bez punktu zaczepienia w czasie i przestrzeni. Nawigatorem w tej podróży jest nieokiełznany synkretyzm surrealistycznej wyobraźni Josepha bazującej na błyskotliwych zbitkach metafor, na co zwraca uwagę, między innymi, lingwista Mark Turner: miejsca wyjściowe i docelowe, „relokacje” i „dyslokacje” logicznie mają prawo współistnieć tylko na zasadzie zbitki pojęć. Pierwsza księga osadzona jest w kosmosie, w przyszłości, druga na ziemi, w teraźniejszości, trzecia na wodach, w czasie przeszłym.
Rozdziały z nagłówkiem „Kunu Supia” generalnie przedstawiają przestrzeń i przyszłość. „Dziennik powrotu na dryfującą wyspę” odnosi się do lądu i teraźniejszości. „Genetyczna pamięć starożytnej Ïerè” to część rozgrywająca się w przeszłości i na wodach. Ów schemat nawrotów i powrotów generuje ruch symultanicznie i naprzemiennie zintegrowany, progresywny i regresywny. Warstwy rzeczywistości – ontologicznie oddzielone od siebie – są nieustannie porównywane z sobą, jakby łączyły je w innym wymiarze ukryte tunele. Pomimo rezonansów i przecieków pomiędzy tymi lokalizacjami, głównie za sprawą generowanych narkotykiem genetycznych flashbacków narratora, w każdym z trzech światów Afrykańskich korzeni UFO panuje właściwa mu jedność czasu i przestrzeni. Owe quasi-współrzędne pomagają też określić położenie bezcielesnego, tajemniczego narratora, który nie podlegając regułom fizyki kartezjańskiej zdaje się unosić ponad wszystkim.
Inspiracją powieści była historia, na którą Joseph natknął się w przewodniku po Trynidadzie. Pewien Czarny imieniem Daaga został schwytany przez Brytyjczyków i wcielony do stacjonującego w trynidadzkim St. Joseph pułku Wojsk Indii Zachodnich. Daaga nieustannie powtarzał, że wróci do Afryki i zabierze swój lud ze sobą. Któregoś dnia w 1837 podłożył ogień pod baraki koszar, a następnie „wyruszył pieszo do Afryki”. Josepha urzekła żealzna determinacja Daagi, by pokonać żywioły. Wpadł na pomysł, by Daaga i jego towarzysze do mitycznej Afryki wyruszyli statkiem kosmicznym. „Nagle olśniło mnie, że ich podróż stanowi metaforę poszukiwania przez Czarnych swoich korzeni” pisze Joseph. Zadecydował, żeAfrykańskie korzenie UFO będą utrzymane w konwencji science fiction, jakkolwiek głęboko poetyckiej, co pozwoli na eksplorowanie wątku uwarunkowań biologicznych i pamięci genetycznej. Ta elastyczna formuła pozwoliła mu pomieścić elementy tak różnorodne, jak satyra, surrealizm, folklor Trynidadu, badanie nad DNA i RNA, teorie formowania się planet.
Pierwsza warstwa powieści – osadzona w kosmosie, w przyszłości – rozgrywa się głównie w roku 3053 w Toucan Bay, replice karaibskiego miasta portowego na planecie Kunu Supia, w żyłach której mieszkańców płynie krew Ïerèańska – według podań Indianie prekolumbijscy nazwali Trinidad Ïerè, „krajem kolibra”. Fabuła wychodzi od założenia, że w XXX wieku Trynidad zatonął wskutek potopu. Ci, którzy przeżyli, emigrowali w kosmos na odległą planetę Kunu Supia, gdzie odtworzyli karaibską wersję „Dzikiego Zachodu” – aż po baro-burdel Skrzynia Houdiniego. Kosmiczne Karaiby z Afrykańskich korzeni UFO stanowią, nie stroniącą od satyry, metaforę trynidadzkiej diaspory i niezniszczalności kultury Czarnych.
Na Kunu Supii procesy geologiczne doprowadziły do powstania klimatu, w którym mogą żyć tylko zdecydowanie ciemnoskórzy przedstawiciele ludzkości, przez co istnieje wielki popyt na nielegalny specyfik – syntetyczną melaninę. Groźny dealer, Joe Sambucus Nigra, wyprawia się na pustynię po melaninę w najwyższym gatunku, której Kunu Supianie o jaśniejszej karnacji potrzebują rozpaczliwie. Liczni wrogowie Joe czekają na jego powrót do Toucan Bay. Jest wśród nich najemny morderca, Bo Nuggy, czołowy adwersarz Joe Sama. Styl tej warstwy, zatytułowanej Kunu Supia jest pod względem formalnym najbardziej nowatorski; Joseph dowcipnie przedstawia luz i fason postapokaliptycznych Trynidadczyków. Oniryczny język Kunu Supii jest po części wynikiem narkotycznych powidoków narratora, w których odwijają się wspomnienia zapisane w jego „skrytnym awersarzu”, czyli imprint kultury karaibskiej w jego ciele. Narracja jest rozpisana na głosy, przy czym część fabuły opowiadana jest przez przodków głównego narratora, którzy opisują starożytną Ïerè sprzed potopu. Inne postaci, materializujące się w lirycznych interludiach z „klatki sercowej”, pełnią funkcję przewodników czytelnika w podróży między Kunu Supią a dawnym Trynidadem. Ostatecznie przeszłość, teraźniejszość i przyszłość stapiają się z sobą, czego kulminacją jest w finale powieści wymieszanie żywiołów powietrza (kosmosu), ziemi i wody, umożliwiające komunikację przeszłości z przyszłością poprzez teraźniejszość.
Akcja warstwy drugiej – Dziennika powrotu na dryfującą wyspę –rozgrywa się na lądzie, w teraźniejszości i nawiązuje do wielowiekowej peryferyjności geograficznej i kulturalnej współczesnego Trynidadu. Osiem rozdziałów „Dziennika”, inspirowanego Cahier d’un retours au pays natal martynikańskiego poety Aimé Césaire’a, wypełniają genetyczne flashbacki przepełnione refleksją nad „wygnaniem, powrotem i daremnym poszukiwaniem samego siebie z przeszłości”. Joseph nazywa te szkice „prywatnymi zapiskami z podróży, migawkami i pejzażami dźwiękowymi” uchwyconymi „ kiedy wpadł na urlop „do siebie” ”. Jest to powrót na wyspę, która może istnieć tylko w „oceanie pamięci, spornym terytorium ziemi ojczystej i ziemi utraconej – obszaru, który zmienia się nieodwracalnie, gdy się go raz opuści”. Dziennik powrotu na dryfującą wyspę traktuje o niemożności ucieczki od teraźniejszości i daremności prób powrotu do przeszłości, do której jedyna, wąska, droga prowadzi przez sztukę.
Warstwa trzecia, Genetyczna pamięć starożytnej Ïerè, jest zbiorem mitów „o pochodzeniu” osadzonych w przeszłości, w wodzie. Osiem rozdziałów tej warstwy przenika poczucie nostalgii i pragnienie przywrócenia do życia ducha i treści karaibskiej magii, mitów, baśni i rytuałów, zdegradowanych do osadu obumarłych wspomnień. Wyjściem z tego impasu może być tylko – aby nie zdradzić natchnionego zakończenia powieści – wejście na „drogę powrotną do Afryki” .
Tożsamość kulturowa Josepha, uformowana w tyglu etnicznym Trynidadu – z jego bogatą paletą języków i kultur – stanowiła niewątpliwie inspirację dla wielogłosu stylów i rejestrów językowych pobrzmiewających w Afrykańskich korzeniach UFO. Karnawał, calypso i wpływy hinduskie dokładają się do tego potpourri kulturowego, będącego źródłem wielkiej swobody charakterystycznej dla całej twórczości Josepha. Rdzennie karaibski klimat powieści dodatkowo pogłębiają nawiązania do tradycji afrykańskiej diaspory z jej nutą nostalgii i akcentem na rolę rodziny i dziedzictwa kulturowego; próba stworzenia własnego, spójnego świata emigranta, połączona z wiarą w sens szukania oparcia we wspólnocie; poczucie kulturowego, psychologicznego i językowego oderwania od korzeni, które prowadzi do prób kontaktu ze zmarłymi przodkami i ich duchowym przewodnictwem. O artystycznej tożsamości Josepha przesądza status emigranta z Trynidadu – miejsca, do którego już nigdy nie będzie w pełni należeć, a które mimo to jest głównym tematem jego twórczości, której dostarcza artystycznego tworzywa.
Afrykańskie korzenie UFO poruszają tematy kolonializmu, migracji, przesiedlenia, adaptacji do nowych warunków i powrotu do kraju przodków. Twórczość Josepha czerpie pełnymi garściami działających w pokrewnych obszarach poprzedników w sferze literatury, muzyki, filozofii i krytyki kulturalnej spod znaku eksperymentu formalnego i kontrkultury, że wymienię tutaj Amiri Barakę, Teda Joansa, Kamau Brathwaite’a, Wilsona Harrisa, Léopolda Sédara Senghora, Nathaniela Mackey’a, Mighty Sparrowa, Theloniusa Monka, Milesa Davisa, Johna Coltrane’a, Ornette’a Colemana, czy Aimé Césaire’a. Fakt, że Anthony’emu Josephowi udało się pozostawić własny ślad w gronie tak znakomitych prekursorów, świadczy dobitnie o jego talencie i oryginalności, które zapewniły mu miejsce wśród ważnych twórców nurtu eksperymentu formalnego. Afrykańskie korzenie UFO stanowią bardzo interesujący przykład użycia formy powieści do transmutacji treści i optyki własnej tożsamości kulturowej, filozoficznego dyskursu z pokrewnymi twórcami, oraz badania granic języka – całość podana świeżym, oryginalnym, współczesnym głosem. Pierwsza powieść Anthony’ego Josepha która kontynuuje wątki obecne w twórczości karaibskich mistrzów, Kamau Brathwaite’a i Wilsona Harrisa podejmując temat wyzwań związanych z poszukiwaniem własnego duchowego miejsca w rzeczywistości post-postkolonialnej, stanowi cenny, oryginalny wkład we współczesny nurt literatury futurystycznej.

Dr Lauri Ramey
Dyrektor Ośrodka Współczesnej Poezji i Poetyki
Kalifornijskiego Uniwersytetu Stanowego
w Los Angeles


przełożyła: Teresa Tyszowiecka

Anthony Joseph – Afrykańskie korzenie UFO (fragment)
QR kod: Anthony Joseph – Afrykańskie korzenie UFO (fragment)