31.01.2010

Stoję w ciemnej kuchni, okna zasłonięte metalowymi kurtynami. Jest zimno. Niedziela wydaje się być ponura i straszna. Gdzieś przy drewnianym parapecie leniwie przeciska się promień słońca. Jest zdziwiony. Szum maszyny wbudowanej w ścianę stresuje kota. Kurtyna powoli się podnosi, przez chwilę jest napięta, wąskie prostokątne segmenty połączone są dwiema równoległymi linkami – jak ciasno upchane szczeble w drabince – czernieją, gdy świeci zza nich słońce.

***

Siedzimy u Błażeja, pijemy wódkę. Plan jest prosty, najebać się i iść do Orthopedii. Najebać się musimy, bo na trzeźwo rady nie damy. Pijemy, choć jest jakoś smutno. Po drodze odpadają dwie osoby. Bo my chcemy iść do Salvadora, bo tam już ktoś czeka. Marszczymy noski, ja i K. Jestem pijany i czuły. Nie, idziemy z wami – spotkanie jest najważniejsze, drugi człowiek. Spędzimy noc razem.
Błażej zostaje w domu, wychodzimy w zimny Wrocław.
W Salvadorze dziwna najebka, dziwni ludzie i dobra muzyka. Taneczna. Studenci pierwszych lat odreagowują traumę rodzinnego domu. Po chuj mi to, pytam sam siebie. Wychodzimy i znów w mrok i noc. I na rynek prosto do Strefy Smaku za 5,50. Kolejny błąd wieczoru. Gdzieś po drodze, Ci którzy chcieli iść jednak nie idą, lub idą do domu. Zostajemy my, dawaj, zdesperowani.
Po drodze, tuż przed knajpą spotykamy znajomego (nie mojego), ma ślinę na ustach, taką jak pajęcza nić. Strasznie to podniecające, myślę o nim porno/graficznie.
U celu.
Pod Ortho kilka chudych ciot. Stoją i marzną, i rozmawiają o statystyce rzutów do kosza. To zły znak.
Tego pana nie wpuszczę – mówi na dzień dobry ochroniarz. Tym razem to nie ja. To K.
Dobranoc – mówimy wychodząc.
Dobranoc – odpowiada ochroniarz.
O drugiej w nocy jestem w domu. Zmęczony jakbym tańczył do rana. A ja spacerowałem.
Spacer to zdrowie.

07.02.2010

W Saturatorze błyskają flesze. Flesze na ciało. Ja też błyskam, w oczy. Krew jasno czerwona, z brokatem – cieknie mi z nosa śliczną cienką stróżką. Krew nie prawdziwa, w stylu glamour. Gdy mi ją malują, lakier drażni skórę, parzy jak poppers, wgryza się w skórę, co boli. Barmanka, mówi zaniepokojona – krew ci leci z nosa. Jestem rozczulony, trochę mi głupio, że tak wszystkich straszę, że przez chwilę w ich głowach odpala się smutny film. Upadek, pięść czy inna mała katastrofa twarzy. Płacę za redbulla z wódką, uspokajam panią i siebie. To nic takiego.

***

Wróciłem do Wro, poszedłem na kolejne party. Party animal, kurwa mać. W pewnym sensie też pedalskie, a w innym zupełnie nie. Wielkie otwarcie niewielkiej knajpy. Ma być modowo: pokazy, modelki, fotografowie. Niestety po raz kolejny wyszło srutututu. Przez wielkie S. Nie jestem autorytetem, nie oglądam FashionTv, nie jestem dobrze ubrany, moda interesuje mnie tylko w kontekście zdjęć – jednym słowem laik. Ni chuja, nie kumam, co wdzięczące się laski mają wspólnego z „modelingiem”. Miałem wrażenie, że dziewczyny właśnie dziś spotkały swoją drugą połówkę i, kurwa, hormony szaleją. Idą po wybiegu i snują pikantne historie / obietnice krzyku w środku nocy. Biodra rozbujane, wzdęte wargi, oczy przymrożone – wszystko prawie subtelne, przez pończochę kręcone. Oczywiście, trzeba się jeszcze zatrzymać, tak że to zatrzymanie było jak kropka nad i. I obrót, i mina i, kurwa, wszystko. Jak bym oglądał sen małej dziewczynki, że ona kiedyś będzie jak ta laska, co ją Warhola namalował na zupie. Teraz uświadamiam sobie, że one wyglądały jak dziwne kopie chłopaków z satu. Tylko odrobinę mniej naturalne. O biustonoszach i kaskach na głowie pisać nie będę. Po chuj. Moda po polsku. Magazyny po polsku. Czy wszystko, wszystko czego się dotkniemy musi być spierdolone?

***

Dzieciaki robią imprezę w chujowym miejscu. Nie ma to znaczenia, bo impreza rozpierdala wszystkim cyce.
Czyli można.

14.03.2010

Miało być o Tarasach i Tate Modern, a będzie o kupie. Tak. Gównie. I będzie krótko, bo jako osoba zanurzona w TERAZ zaraz eksploduje. Moje kiszki startują z pracą jakieś 2h później niż układ nerwowy. zazwyczaj, podobnie jak stuardesy w air france, strajkują, lecz czasem, bardzo rzadko dopada mnie przekleństwo nad produkcji i tzw klęska urodzaju.
siedzę na czerwonej skórzanej sofie, gdzie w lotniskowym lounge, komputer na kolanach, pośladki zaciśnięte i jedna myśl w głowie. dwie.
srać i odprawa. co wybrać, jak się zachować, mózg nie podpowiada. spazmy wskazują drogę.
uciekam nim krecik otworzy oczka i popatrzy na słońce.

2.05.2010

Marnuje kolejny dzień. Śpię do późna, właściwie nie wstaje. Włóczę się miedzy łóżkiem, toaletą i kuchnią. Wpierdalam migdały. Obiecałem sobie, że będę czytał, Tarot Thota, nowe z okultury. Niby czytam, ale po kilku stronach zapadam w sen. 13/16/19. Potem odpalam telewizor, coś kurewsko głupiego na DOMO, skacze, ląduje w Las Vegas. Na chwilę. Dokument o pedofilach na TVN24. Uwielbiam tego kolesia. Banda starych nerdów śpiewa temat z „Rodziny Adamów”. Kurwa, creepy.
Jeszcze jeden serial. Odcinek o black metalu.
Przed sekundą dzwonił K., żeby iść z nim do knajpy. Do pedalskiej knajpy, dla jasności. I ten jebany dualizm otwiera oczyska i łypie, kurwa, na mnie. To jednym, to drugim okiem.
Bo mogę iść, spotkać się z kolegami (i jedną laską, ładną, zgrabną, samotną), może nawet okazałoby się, że to świetny pomysł. Jakiś jebany socjalny fajerwerk. Socjalny w sensie social.
Ale.
Z drugiej strony: dym, ludzie. Właściwie bardziej ludzie niż dym. Muzyka to też raczej gwoźdź do trumny. Do wyboru mam Orthopedię – obrażone cioty, obrażeni barmani, obrażony właściciel, który każdej soboty uświadamia sobie, że to jednak nie jest utopia (co mnie załamuje, jakby podwójnie, wprost i miedzy wierszami). Orth to taki tani teatr, jakby Paryż Płonie, ale bez świadomości karnawału. Kwiat wrocławskiego pedalstwa poprzebierany za młodych zdolnych ze stolicy. Za zachód i wielki świat. Ciemne okulary, torebki, buty z krokodylkiem. Białe paski.
H2o ma jedną przewagę. Nikt, kurwa, nie udaje. Nic, nawet to, że klient nasz pan. Nie podoba się, to spierdalaj. Tylko ochrona pojebana jakaś.
I nawet się odrobinę nakręcam, ale wiem, że i tak, koniec końców, się rozczaruję. Życie nocne to nie moje życie. Jestem spokojnym mieszczaninem, wieczorami to bym do restauracji poszedł, do kina, teatru. Albo leżałbym z JN przed telewizorem, z kotami się bawił.
Może powinienem iść, zdjęcia robić.
Może.

26.08.2010

Gdy nie dzieje się nic, odpalają się w głowie wspomnienia. Tak się składa, niestety, że w mojej, zazwyczaj są to chwile kurewskiej żenady.
Kilka tygodnie temu wędrowałem sobie z kolegą po Warszawie. Z hotelu, do przejścia podziemnego w stronę Dworca Centralnego i potem już długa do Pałacu Kultury na piwo. Pamiętam, że zmarzłem. Rozmowa płynęła spokojnie i miło, chyba jakaś niewielka ilość trawy zamieniła się w pachnący obłoczek (albo rozmawialiśmy o tym, jak byłoby miło), słonce złociło się nad Tarasami, a my w tym piwie i chmurkach spokojnym krokiem…
Zobaczyłem ją pod Marriottem, poznałem z daleka, po włosach. Krótko ścięta blondynka (ale jakby z irokezem lub zaczeska), generalnie wyglądała bardzo dobrze.
Znajoma/koleżanka kolegi/psiapsiółka byłego, mojego przyjaciela. Po krótkiej euforii, cześć, cześć, co tam słychać – chyba właśnie to, co słychać, wywołało u mnie/we mnie napad paniki.

***

Dla niepoznaki nazwę ich B. i K. Byli parą, szczęśliwą, bo na odległość. Poznali się na Sylwestrze, trochę tak psim swędem, bohaterowie ostatniej akcji, kiedy już wszyscy są ohydni i przypominasz sobie, że przecież ten koleś, to taki orzech zakopany na zimę, na czarna godzinę. Niewiele pamiętam z tych początków, bo spędziłem imprezę wymiotując w kiblu po zażyciu czegoś z dopalaczy. W pamięci mam tylko żółć w krtani i kłamstwo powtarzane jak mantra – zatrułem się żarciem ze szwedzkiego stołu; jakiem w majonezie.
Każdy kolejny dzień nabierał splendoru, on okazał się… całe to pierdolenie o powolnym odkrywaniu jaka ta druga osoba jest fajna. Odkrywali przez kolejne tygodnie. Nie było zbyt wielu twistów w tej historii, działo się za to w epizodach. Mój dzieje się na balkonie, rozmawiam przez telefon, swobodnie, trochę się droczę, trochę podpuszczam. Mitologizuję.
Nieświadom tego, żem podsłuchiwany. Duma mnie nie rozpiera, ustawiałem jednego z zakochanych na seks z kimś innym, pewnie nie zakochanym wcale. Ustawiam – to może za duże słowo – ustawili się noc wcześniej w knajpie. Ja jestem ich kontaktem, bezpiecznym telefonem komórkowym.
Nic z tego nie wyszło, ale zakochany B. nie mógł złego słowa na K. powiedzieć, wiec ja stałem się tym podłym śmierdzącym chujem, który jak najgorszy stręczyciel do burdelu chce sprzedać miłość jego życia. I czuję się winny, i nie. Myślę, że ten współudział jest kluczowy dla późniejszych wydarzeń.
Rok później wszystko się posypało. Po drodze zaliczyłem wspólne mieszkanie BiK’iem (naprawdę chujowa opcja – dla wszystkich!), nocne rozmowy i przypadkowych kochanków K.

***

Więc pod tym Marriottem stoję ja, awatar K. i ona, awatar B. I mi jest wstyd. Zaczynam coś pierdolić, tłumaczyć, trochę K., ale bardziej samemu sobie. A ona świetlista, czysta, uskrzydlona cierpieniem. I tak kilka minut, aż wszystkie dekoracje się posypały. I staliśmy tak we dwójkę na ulicy. Ona wraca z siłowni, ja idę coś pić. Zmieszanie w jej oczach, bo żadnym awatarem nie była. Ani ja. Wstyd był mój. Podwójny. I nie wiem co z nim zrobić. Bo on i mój i nie mój. I z dupy całkiem. Bo łatwiej byłoby powiedzieć, że niech się wszyscy pierdolą, bo ich życie, ale ja w tych ich życiach jakoś powikłany jestem. Coś jeszcze próbujemy rozmawiać, ale nam nie idzie.
Do zobaczenia.

***

K. napisał do B. B. odpisał, że z kłamcami i oszustami nie chce mieć nic wspólnego.
No, kurwa, bez przesady, skwitował K.
A mi ulżyło.

27.08.2010

Jestem głodny, jestem zły.

***

Chciałbym coś napisać, ale mogę myśleć tylko o pizzy, która do mnie jedzie. Za wolno!

Myślę też o ciasteczkach (pieguskach i innych też) i Robie Mazurku.
I’m starving man!

17.10.2010

W sobotę poszedłem na konferencje naukową, wielkie nazwiska, gadające głowy – taki, kurwa, powrót na studia. Skusiła mnie fotografia… właściwe dyskurs o fotografii. Oczywiście cała konferencja „mówiona byłą” w języku angielskim: The Photography, Power and Memory;Exposing the Face in the Photograph: Gestures of Regarding – długie, trudne słowa, prawdopodobnie o niczym, nie mogłem się powstrzymać.
Jakieś problemy przy wejściu, w całym budynku WRO cicho jakoś i pusto, na ostatnim piętrze garstka konferansjerów. Na sali jakieś 25 osób, ma się wrażenie, że większość przyszła tu z odczytem – bida jakaś to straszna, że w mieście uniwersyteckim nie ma do kogo mówić, wiec musi się do siebie. Ale jak na plakacie jest – studenci piwo 3 zyle, to cała ta jebana dwudziestoletnia tłuszcza zwali się do knajpy, bo najebanie się jest fajniejsze niż rozmowa z profesorem. A zwłaszcza w weekend. Wiec siedzimy w tym uczonym towarzystwie i czekamy na rozmowę o fotografii.
Mam niejasne wrażenie (co może odrobinę tłumaczy brak słuchaczy), że impreza ta wychodzi wprost z masturbacyjnego myślenia o rozwoju na uniwersytecie – liczą się zaliczone konfy i publikacje. Najlepiej jak nie po polsku, stąd orgiastyczne wręcz, masakrowanie języka angielskiego. Wszystko jest nie tak, jak być miało (a wiem jak miało być, bo program czytałem), rozkurwione ramy czasowe niczego już nie trzymają, prelegenci improwizują kolejność wystąpień, tną i szyją wypowiedzi na poczekaniu, bo przecież czas goni. Wszystko jest dziwnie niezborne, ale do picia, prócz klasycznego zestawu: kawa i herbata, dodano herbatę zieloną – co osobiście odczytuję jako krok ku Europie!
Jeden wykład przykuł szczególnie moją uwagę, o gotowaniu i sztuce…
Pani czyta sobie wszystko z kartki, nic nie kumam, pinglish jakich mało i takie to wydukane. Ale dochodzą do mnie perełki, że dobre danie to harmonia smaków i estetyczne podanie, i jak to się na sztukę przekłada – kurewską naiwnością jakąś i obrazami „starych mistrzów”. Potem jeszcze plansza i tekst bigining is deed – chyba że początkiem jest śmierć…
Dowodem na istnienie budyniu jest jego zjedzenie – sugerowała prelegentka, co z kolei otwiera całą dyskusje nad sztuką jako doświadczeniem. Jest to dość interesująca opcja, ale że nie jestem poetą, wydaje mi się to trochę cokolwiek naiwne. Bo co to jest, to doświadczenie czy przeżywanie?
Chuj z tym, cały 20-minutowy wykład zakończył się humorystycznym i naprawdę żenującym poczęstunkiem.
Tajming przesunięty o kilka chwil, wiec wielkie wejście poprzedzone jest wielkim niczym, ciszą taką, wypuszczeniem powietrza wentyla, takim kurwa osłabieniem, rozgardiaszem. Nic nikt nie wie, ona się uśmiecha, jej facet się uśmiecha, a reszta, jak te jebane barany, próbuje skumać, gdzie właściwie idziemy i dlaczego słychać krzyki. No i wreszcie jest – sernik na zimno z owocami. Wzruszenie takie po sali pobiegło, westchnienie wspólne, kolektywne z gardeł i płuc się wyrwało. Oklaski nawet chyba jakieś. Wszystko jednak rachityczne i jakby w pół przerwane, nie-do-ruchane jak polski uniwersytet. (Choć imprezę organizuje szkoła prywatna, choć wyższa).
I ona z tym ciastem zaczyna kursować po tych wszystkich ludziach, po tej inteligencji, co na tajnych kompletach schowana mowę Szekspira kaleczy.
Ona-Naukowiec biega i obsługuje Innych, jej facet nie pomaga. Patrzy tylko i przyjmuje talerzyk. Hołd, kurwa, pruski. I wszystko nagle układa się w taką potworną figurę służki… Nie figurę, w wiedzo-władzę się układa! Piszcie sobie, co chcecie, koniec końców i tak będziecie serwować ciastka panom profesorom.

***

Moi sąsiedzi to pedały, takie straszne, bardzo retro (soft retro, są po prostu kilka lat do tyłu – jebać logikę w zdaniu), generalnie jest OK, ale kurwica mnie bierze, gdy po raz kolejny zmuszony jestem do wysłuchania – im więcej ciebie, tym mniej- nie wiem czy się rozstają, czy jesień nastraja ich melancholijnym gównem. Ale napierdalają te złote przeboje całymi dniami. Sobota rano, pije pierwsza kawę i nagle bum, niech żyje bal. No, kurwa!
Dziwna opcja z tymi sąsiadami – nie wiem ile osób tam mieszka, czasem odnoszę wrażenie, że odstępują jeden pokój bandzie gówniarzy. Zamiast Maryli na sianie napierdalają mi euro/dancem.
Najgorzej jest wieczorami, gdy siedzę w wannie, mam taką ostatnio wysublimowaną, lewatywową rozrywkę, a jak wszyscy wiecie, gdy gorąca woda [pod cieśniniem] wlewa ci się do dupy, lepiej być skupionym; i znów im więcej ciebie, tym mniej – piosenka nabiera nagle niezwykłej głębi, ale i tak wkurwia, bo koledzy za ściany śpiewają, ćwiczą na karaoke w H20 czy inne chujstwo.
A ja tu próbuję się skupić, smaruje mydłem i czekam na moment wewnętrznego uwolnienia. I srrru, leci to gówno… za ściany.

***

Kulminacją lokalnej żenuły jest artystyczny terroryzm pewnej młodej artystki. Jestem w dość niekomfortowej sytuacji, bo to, co robi ta Pani, jest tak śmierdzące, że świetnie nadaje się do tego wątku, z drugiej strony, to jednak pisanie o niej jest marnowaniem energii orgonalnej.
O czym nie można mówić, to trzeba wyprzeć.

WH: 2010
QR kod: WH: 2010