Barbarzyńcy

W okolicach Itaki rozbiliśmy obóz.
Niewielki, z jednym pióropuszem dymu
i polowym ołtarzem ze starych śmieci.
Morze miało słony posmak, kozom
pozwalaliśmy się paść pośrodku świata,
na skrzyżowaniach wydeptanych ścieżek.
Nad odległym wzgórzem krążyły orły, dwa
skróty imperium, w które przestaliśmy wierzyć,
kołysani do snu lokalnymi mitami i jednym zwitkiem
strumienia. Przed świtem słyszało się kosy, a szafir
tężał nad linią horyzontu. Zbiegli z miasta,
rozproszeni po pachnącej ziemi, uznawaliśmy tylko czasy
teraźniejsze, oddzielone jak owoc od szypułki,
pulsowanie powietrza, ledwie zrozumiałe,
gdy wiatr zwiewał popiół z antycznych sentencji.


Wyjątki z Pliniusza

1.

Wieczorem przekręca się na grzbiet i powoli wypływa na powierzchnię,
obserwując świat na kolejnych piętrach: mleczno-niebieskie graffiti,
supełkowa zieleń i pierwsze rdzawe sploty, tłuste jak dzień. Wypuszcza
z siebie całą wodę i nagle jest skręconą smużką z dwoma odnóżami
i cienką błoną pośrodku. Puszcza się do przodu popychany widokiem,
mając pod sobą przepaść, wodne urwisko, życie w najlepsze, wieczne zmiany,
bez których byłby tylko sobą: bezwładnie żeglującym obrazem.

2.

Chusta koloru purpury, jeszcze pachnąca morzem i algami.
W mokrym śnie jest procesja ślimaków, które rzygają sokiem
na wszystkie strony. Odrywanie i miażdżenie muszli.
Niekończąca się śródziemnomorska orgia.

W powietrzu świstają rózgi i rzymskie siekiery.
Prawdziwe szaleństwo na punkcie purpury.
W kącie zlatują się muchy i gromadzi robactwo.

3.

Wcześnie rano wilgoć na ubraniu i lepkość we włosach.
To ślina gwiazd lub pot nieba, a może odchody powietrza.
Wsysana przez pszczoły z powierzchni gałązek i traw,
trawiona w ich wnętrznościach, ciecz fermentuje i zamienia się w miód.

Dobry na marskość wątroby. Nie rozdyma.
Zimą owady śpią w ścianach domów.
Na widmowych wyspach szkielety skasowanych uli.
Ale Księga nigdy się nie kończy. Rozgwieżdżona od wewnątrz
i z odrastającymi odnóżami, trwa jak ostatnia placówka,
bestiarium żywych, łacińskich inskrypcji.


Pejzaż z początku roku

Szkielet lasu zeszklony w soczewce
poniemieckiej zimy, lodowatych podmuchów
z północy. Jest sam w bycie tego wiatru,
roju minuskuł wypełnionych eterem znad dalekich chmur,
sam z przedłużonym oddechem, w jego soplu, suple,
dwóch wieczorów i szachownicy białawych pól.
Wdaje się w konszachty z bolesną, lecz nieuchronną
pełnią spraw w kącie krajobrazu, na dawno zapomnianym szlaku,
w tym, co najtrudniejsze na kalekim mrozie
rzeźbiącym jego trwalsze ciało, lepiącym białą
od pajęczego chłodu, wygnańczą duszę śmierć.

Jacek Gutorow – Trzy wiersze
QR kod: Jacek Gutorow – Trzy wiersze