Wsiadając do czarnej toyoty sądziłem, że Caroline podwiezie mnie do centrum miasta, gdzie mogłem przesiąść się do piętrowego autobusu. W sobotnie przedpołudnie nie powinno być tłoku. Kiedy jednak znaleźliśmy się w Dublinie i sunęliśmy wzdłuż kamiennego muru Phoenix Parku, Caroline zdziwiła się:

– Chce ci się jechać autobusem? Przecież nawet nie wiesz, ile kosztuje bilet. Idź na przełaj przez park, o tej porze musi być tam fajnie. Nie masz daleko, może przyjdą ci do głowy jakieś głębokie myśli…

Wysiadłem posłusznie przy bramie, pomachałem jej ręką  na pożegnanie. Spojrzałem w głąb parku, omiotłem wzrokiem połacie trawy i zagajniki  wypatrując tego fajnie. Głębokie myśli były raczej poza zasięgiem. Ilość wina, jaką wypiłem poprzedniej nocy z mężem Caroline uchodziła teraz z mojego organizmu w postaci niewidocznego obłoku o gęstości i konsystencji waty używanej do izolacji ścian. Nic, co miałoby znamiona głębi albo subtelności nie miało prawa się przez tę warstwę przedostać.

Ruszyłem wzdłuż alei Chesterfield, której prosta nitka przecina park na dwie części. Ruch samochodowy istotnie był niewielki, w końcu to sobota, w dodatku zimna i wietrzna, bez szans na maraton, wystawę kwiatów lub koncert rockowy – takie eventy przewidziane są na miesiące letnie. A mieliśmy środek kalendarzowej zimy, niebo zasnuwała warstwa szarych chmur, w oddali majaczyły wierzchołki łagodnych ołowianych gór.

Biegaczy i rowerzystów jeszcze nie było, miałem ich spotkać dopiero trzy kilometry dalej. Szedłem z rękami w kieszeniach, w głowie kołatały mi się rymowane wersy z Koziołka Matołka, które poprzedniego wieczoru czytałem dzieciom przy biesiadnym stole. Nie, nie czułem się jak kozioł, który „po szerokim szuka świecie tego, co jest bardzo blisko.” Byłem raczej jak wilk, który z nosem przy ziemi podąża tropem swojej ofiary i nie pozwala by cokolwiek zepchnęło go z obranej drogi. Nie prowadził mnie zwierzęcy głód, lecz potrzeba całkowicie ludzka: zmierzałem prosto do swojego kominka, komputera i kawy. Trzech męskich K.

Na otwartej przestrzeni wiatr zaczął dokuczać, zapiąłem suwak kurtki, skręciłem w boczną alejkę, między wysokie drzewa. Tak naprawdę alejka jest jezdnią, prowadzi do jednej z dziesięciu bram w parkowym murze.  Cały ogrodzony obszar liczy ponad 700 hektarów, ja miałem go przejść akurat po najdłuższej przekątnej. Słuchaj się człowieku kobiet. Znam ten park na pamięć,  nie raz przejeżdżałem tędy samochodem, dróg jest sporo, trudno taki obszar całkowicie wyłączyć z ruchu. Wiem, gdzie znajduje się kolumna z wyrzeźbionym Feniksem, gdzie pałacyk Farmleigh, w którym nocowała brytyjska  królowa; nieraz stawałem przed kutą bramą pałacu prezydenckiego albo zza żywopłotu zerkałem na wymuskaną rezydencję ambasadora USA. Za rezydencją stoi wysoki biały krzyż ustawiony na sztucznie usypanym wzgórzu. U jego podnóża zazwyczaj pasą się daniele.

Ale tego ranka nie szedłem w tamtą stronę, nie dla mnie widok rogatych koziołków i smukłych łani. Musiałem się zadowolić widokiem wysokiego parkanu ZOO, po drugiej stronie ulicy miałem budynki komendy policji. Z niejaką dumą uświadomiłem sobie, że w żadnym z dwu przybytków moja noga nie postała i byłbym wdzięczny losowi, gdyby taki stan się utrzymał.

Byłbym mu równie wdzięczny, gdyby ten desperacki marsz się już skończył. Nie czułem zmęczenia, świeże powietrze działało ożywczo, zbliżałem się do zagajnika wiecznie-zielonych dębów szypułkowych zupełnie niepodobnych do popularnych dębów określanych łacińską nazwą Quercus robur. Rozpiąłem kurtkę, deszcz miał spaść dopiero za godzinę, nawet wiatr się uciszył, może przez wzgląd na zagęszczoną obecność policjantów albo z szacunku dla królewskiej obecności lwa w klatce. Wiało za to nudą. Od wczoraj nie zaglądałem do internetu, na kilkanaście godzin odstawiłem się od  wiadomości, które zazwyczaj chłonę w dużych ilościach i które działają na mój organizm jak codzienna dawka kalorii. Pustych kalorii, ujmując rzecz precyzyjnie.

Ciekaw byłem rozwoju sytuacji na Ukrainie – czy długotrwały protest w centrum Kijowa spowoduje przełom w polityce, czy coś dobrego z tego wyniknie. Idąc po trawiastym poboczu zatęskniłem za jakimś pozytywnym newsem, który rozświetliłby ten ponury dzień; wyobraziłem sobie, że w czasie, gdy ja sączyłem włoskie wino i pogryzałem cheddarem, Janukowycz przyszedł bez obstawy na Majdan, wszedł na mównicę i przy aplauzie miliona demonstrantów powtórzył słowa, które 30 lat wcześniej w Etiopii wypowiedział zmuszony do ustąpienia cesarz Hajle Sellasje Pierwszy.

– „Jeżeli rewolucja jest dobra dla ludu, jestem za rewolucją”.

Opamiętaj się człowieku, jeśli nie możesz się zdobyć na głębokie myśli, przynajmniej powstrzymaj się przed formułowaniem absurdów. Prędzej z gęstwiny dębów wyjedzie stado rudych wiewiórek na miniaturowych hulajnogach, niż prezydent Ukrainy dobrowolnie odda władzę. Trzymaj się realiów, noga za nogą, noga za nogą – prawdopodobnie jesteś już w połowie drogi. Połowę nudy masz za sobą.

Szło by się raźniej, gdyby zamiast połaci trawy i starodrzewu kryjącego nieliczne zabudowania, rozciągało się tu miasto z historyczną starówką, okazałymi kamienicami, zapuszczonymi ogródkami, takimi, których zmurszałe ceglane mury pokrywa bluszcz albo kapryfolium a łukowo sklepione okna budynków odbijają się w falującej wodzie kanałów poprzecinanych licznymi mostkami. Z gotyckiej Santa Maria dei Frari dobiega odgłos dzwonów.  Po kanałach pływają smukłe łodzie, na gzymsach i metalowych poręczach siadają gołębie, w tle powiewają płachty suszącego się prania, a z kamiennych tablic wmurowanych w mury kamienic patrzy skrzydlaty lew.

Wenecję mógłbym przemierzać od rana do wieczora, wzdłuż i wszerz, we wszystkich kierunkach, wspinać się na wszystkie mostki i dzwonnice.  To nic, że miasto jest kilkadziesiąt razy większe od tego parku.  Mógłbym przez nie iść bez przystanku, do zdarcia butów, do przetarcia sznurówek i zatarcia poczucia czasu. Jeśli jakaś część umysłu nie brałaby udziału w przetwarzaniu tego co widzę i słyszę, zaprzągłbym ją do spowalniania czasu. Nikomu się ta sztuka nie udała, ale w obliczu tak wysokiej stawki grzechem byłoby nie próbować.  W końcu jestem człowiekiem, tęsknota za cudem nie jest mi obca, tyle tylko, że staram się ją trzymać pod kontrolą i nie dokarmiać.

Z tym Hajle Sellasje naród etiopski wcale nie miał tak łatwo. Cesarz był przykładem pławiącego się w luksusach afrykańskiego satrapy, któremu przez 44 lata niepodzielnych rządów los ludu był idealnie obojętny. Ale najbardziej dzikie jest to, że ten cudak, tyran i megaloman stał się dla czarnoskórych mieszkańców Jamajki wcieleniem Boga.

Nie wiadomo, czy powodem była tęsknota za Ziemią Obiecaną czy duchowe sesje z udziałem świętego cannabis, dość, że Jamajczycy zobaczyli w etiopskim cesarzu kolejną, po Chrystusie, emanację Boga w ludzkiej postaci. Powstały ruch religijny przyjął nazwę Rastafari, bo domniemany mesjasz w cywilu nazywał się Ras Tafari Makonnen Woldemikael. Jak niewiele ludziom potrzeba, żeby sobie z gówna bożka ulepić. i jakie w nich musi tkwić kurewskie lenistwo, że do doświadczenia cudu istnienia chcą dojść na skróty, na przełaj.

Bogowie pełnią rolę miękkich poduszek i filtrów wygłuszających. Bez nich życie boli, a balon ułudy ma wyjątkowo grubą skórę.  Nie jest łatwo go przekłuć. Rastafarianie nie przyjmują do wiadomości, że po długim i plugawym życiu ich prorok po prostu kopnął w kalendarz. Głęboka wiara broni ich przed zmasowanym atakiem nieprzyjaznych faktów. Wiadomo, że pogłoski o próżności i okrucieństwie cesarza rozpowszechniają wrogowie religii. Ci sami wrogowie piszą w gazetach i encyklopediach, że w rok po utracie władzy Hajle Sellasje zmarł w swoim pałacu zmienionym na więzienie. A przecież on żyje w zaświatach i zgodnie z proroctwem zapisanym w starym testamencie pojawi się ponownie na afrykańskiej ziemi, tym razem pod postacią Lwa Judy niosącego wyzwolenie. Ciekawe czy są jakieś narody, które wierzą w boskie właściwości Koziołka Matołka?

Na ścieżce pojawiły się grupki biegaczy. Po zielonkawym pasku asfaltu śmignął rowerzysta, znak, że znalazłem się w części parku przylegającej do osiedla mieszkalnego. W gałęziach drzew krakały wrony, wróble rozdziobywały zeschnięte końskie odchody, szosą przejechała hałaśliwa Honda z przerobionym układem wydechowym. Nie zwalniałem marszu, chciałem to już mieć za sobą. Tę desperacką rekreację. W zasięgu wzroku znów miałem kamienny mur, wiedziałem, że za dwieście, sto, i wreszcie pięćdziesiąt metrów pojawi się furtka, dosłownie dziura w murze zaopatrzona w metalowa obrotową kratę. Pierwotnie miałem iść dalej do okazałej białej bramy, od której miałbym już całkiem blisko do trzech męskich K mojego domostwa. Jednak tamta trasa, choć dłuższa,  wydała mi się nagle drogą na skróty. A do swojego własnego przeznaczenia, tak jak do pojęcia cudu istnienia nie można iść na skróty. Są takie sytuacje, gdzie ludzka moc i słabość objawiają się równocześnie, dając impuls do czynów z pozoru pochopnych, a w istocie heroicznych. Dlatego zamiast iść prosto skręciłem do tej niepozornej furtki, która jak nagle zrozumiałem, była tym moim przeznaczeniem. Nie zdziwiłbym się wcale, gdybym na murze zobaczył kuty w kamieniu wizerunek skrzydlatego Lwa Judy z etiopską flagą na kiju. Trzeba dopuszczać istnienie rzeczy nieprzewidywalnych, chociaż mniej ryzykowne jest zwrócenie się ku temu, co przewidywalne i nie odbierające powagi.

Za furtką w parterowym budynku ciągnącym się wzdłuż drogi znajduje się pub „Hole in the Wall”. Nazwa nie mogła być już bardziej oczywista. Skorzystałem, że akurat otwierali. Wszedłem do znajomego wnętrza. W dodatku zbierało się na deszcz, miało padać nieustannie przez cały weekend i kolejne dwa dni powszednie. Jeśli Guinness jest dobry dla ludu, jestem po stronie Guinnessa.

Mirosław Drabczyk – Na przełaj
QR kod: Mirosław Drabczyk – Na przełaj