Co wieczór, po żmudnych godzinach siedzenia przy biurku i dreptania wokół kuchenki, odstawię wyszorowane garnki i błyszczące patelnie. Odłożę kraciastą ścierkę na przyklejony obok zlewu haczyk.
W przydeptanych kapciach, otulona miękkim, dzianinowym szalem wyjdę na taras. Nabiorę pełne płuca powietrza, aż poczuję, jak orzeźwiające zimno wypełni mnie od środka.
Teraz na mnie nie patrz. Nie podglądaj.
To moja tajemnica – każdego wieczoru stanę się wiatrem.
Obrócę twarz do księżyca, podniosę ramiona nad głowę, przymrużę oczy. Wzbiję się ponad. Ponad codzienność szorowanych nad zlewem garnków. Ponad marzenia twoje i moje.
Dziś wybiorę trasę na prawo od domu. Polecę ponad tarasem i ogrodem. Minę szpaler magnolii, zostawię za sobą dzielnicę sennych domków. Wzbiję się nad światła rzadkich latarni i migoczący neon sklepu.
Powędruję łagodniejszym podmuchem ponad lasem i rzeką. Wiedziona kaprysem przycupnę na chwilę obok drewnianego mostku. Odurzę się zapachem upojonych wieczorną rosą niezapominajek, by dalej beztrosko ruszyć nad półleśnym traktem. Pokłonią mi się zboża, zatańczą trawy i maki, delikatne witki ostrężyny wysmagają po twarzy, gdy gałęzie płaczącej wierzby pozaplatam w przecudne warkocze.
Będę ulotnym żartem, zgubionym piórkiem, wirem powietrza w pętli czasu.
A gdy zapragnę zabawy, wpadnę znienacka na polanę, by spłoszonym turystom zgasić ognisko. Zachichoczę złośliwie. Przewrócę im dzban z winem. Rozwieję śmieci, niech zawirują, zatańczą! Niedbale przypięty namiot porzucę tuż przed zejściem do rzeki, niech zmarznięci szukają go do rana.
Rozzuchwalona wrócę na skraj miasteczka. Hejże!
Zwabiona zapachem późnego obiadu wpadnę przez ganek do kuchni w domu sąsiadów na krańcu lasu. Dziś, mmm, rosół z prawdziwej kury i placki ziemniaczane z kwaśną śmietaną! Dla żartu zgaszę im gaz pod patelnią, zadymię sadzą, podniosę tuman kurzu spod łóżka. Do zabawy w berka zaproszę kota, razem wytargamy nakrochmaloną koronkową firankę! Ale przezornie ucieknę, zanim Nowakowie zamkną okno przestraszeni przeciągiem.
„Bądź pozdrowiony” – powtórzę echem nad krzyżem na rozdrożu wraz z babuszkami okutanymi w kwieciste chusty. Z czułością pogładzę ich pomarszczone twarze, wezmę w ramiona, cieplutko przytulę. Oddechem rozpalę im lampiony, by nie zmarzły przy swej niemądrej modlitwie, jeszcze nie czas na litościwą śmierć, nie czas.
Zmęczona wolnością i psotą wrócę wreszcie na taras, gdzie czekać będą domowe kapcie i wystygła gorzka herbata.
I może ty będziesz czekać tam na mnie.