Rita siedziała wpatrzona w ocean. Fale nacierały na brzeg otwierając spienione paszcze szeroko, jakby chciały go pożreć, a potem wszystkie kończyły tak samo: załamywały się, rozbijały i w końcu rozlewały na miękkim piasku jak białko na patelni, i wracały potulnie tam, skąd przyszły.

Nawet taki żywioł miał swoje ograniczenia.

Przynajmniej do czasu.  

Rita przyjechała do tego miasteczka, czterdzieści minut pociągiem od Lizbony, właściwie tylko po to, ledwie pamiętała nazwę miejscowości, w której miała się zatrzymać.

„Jadę zobaczyć ocean”, tak powiedziała stewardessie w samolocie i chłopakowi, który pracował w informacji na dworcu Cais do Sodré.

Zatrzymała się w niewielkim hoteliku, na tyle małym, że jego właściciel, stary João, który wcześniej łowił sardynki i ośmiornice, sam obsługiwał recepcję, robił gościom kawę i podawał coca colę z lodówki. Budynek był pomalowany na taki odcień żółtego jaki mają dojrzałe na słońcu cytryny, miał białe drewniane okiennice i prezentował się naprawdę uroczo, ale nie zrobiła mu zdjęcia ani nie narysowała go w szkicowniku, mimo że miała ze sobą żółty flamaster dokładnie w kolorze tamtego tynku.

Nie zrobiła tego bo interesował ją tylko ocean i do niczego innego nie miała głowy. A że oceanu, była o tym przekonana, nie da się narysować, więc papier, cienkopisy i flamastry cały pobyt przeleżały na szafce przy jej łóżku. Przydały się dopiero później, kiedy w drodze powrotnej zatrzymała się znowu w Lizbonie, zrobiła nimi wtedy kilka szkiców schodów ciągnących się w dół i dachów kamienic. Po powrocie do domu jeden z nich powiesiła na ścianie w sypialni. 

Przyjechała tutaj, nad ten ocean, żeby się zastanowić.  

„Kiedy będę stąd wracać, chciałabym mieć jasność”, tak myślała, kiedy siedziała w samolocie i patrzyła na chmury, chociaż dobrze wiedziała, że takie wyjazdy nic nie dają. Nieraz już tak robiła, uciekała przed różnymi rzeczami, najczęściej jednak przed mężczyznami, a potem wracała i okazywało się, że jej życie i wszystko inne czekało na nią niezmienione. Czasami mówiła sobie, „nie, to niemożliwe”, ale zawsze tak było.

Ale nic lepszego niż ten wyjazd nie przychodziło jej do głowy. Poza tym, zaleciła go jej lekarka. „Musi pani odpocząć”, tak powiedziała po przejrzeniu jej wyników, a kiedy Rita odparła na to, że trudno się odpoczywa kiedy człowiek budzi się w środku nocy z sercem bijącym jakby wypił co najmniej pięć kaw (dopisek w dokumentacji medycznej: „napady lękowe”), wtedy pani doktor stwierdziła: „Urlop. Koniecznie”.  

Pierwszego dnia, zaraz po przyjeździe, Rita wysłała tylko jedną wiadomość, a potem wyłączyła telefon i zostawiła w pokoju hotelowym. Nie chciała mieć go przy sobie, nie chciała sprawdzać co chwila, czy przyszła odpowiedź i co w niej było. Wiedziała, że to coś w rodzaju uzależnienia. Tak, mówiąc wprost, była uzależniona, ale pierwszy krok miała już za sobą: wiedziała o tym i chciała się uwolnić.  

Obeszła miasteczko, wszystkie kawiarnie i restauracje w poszukiwaniu tych, z których rozciągał się najlepszy widok, po czym zanotowała ich nazwy i lokalizacje w notatniku. Wybrała najprzyjemniejszą z kawiarni, usiadła w niej, zamówiła czarne americano
i otworzyła przewodnik.

Najpierw wypisała miejsca, które chciała zobaczyć. Były to: trzy lokalne plaże i jedna położona nieco dalej, na uboczu; marina z jachtami; biało-niebieska latarnia morska; muzeum sardynek; formacja skalna w kształcie bramy, chociaż ta pociągała ją najmniej, na zdjęciach
w przewodniku wyglądała tak samo jak te, które oglądała kiedyś na Korsyce, albo może to było gdzieś indziej, w każdym razie już coś takiego widziała.

Później uzupełniła swoją listę kawiarni i restauracji o te rekomendowane. Przy ich nazwach dodała dopiski „na obiad” i „na kolację”, uwzględniła także bary na drinka. Zrobiła też listę wieczornych koncertów, na które warto by się wybrać (lubiła jazz i koniecznie chciała pójść na występ fado).

Kiedy skończyła, poczuła się bardzo zmęczona. Ilość rzeczy do zrobienia i miejsc do zobaczenia przytłoczyła ją. Była wręcz wykończona.

Wróciła do swojego pokoju, zasunęła zasłony, położyła się na łóżku (mimo że było dopiero po czwartej) i zamknęła oczy.

Zasnęła.

Spała tak aż do rana. To znaczy, budziła się wiele razy, szczególnie póki było jasno, ale za każdym razem udawało jej się przekonać samą siebie żeby zamknęła jeszcze oczy i w żadnym razie nie wstawała, i po jakimś czasie znowu zasypiała.

Tak skończył się jej pierwszy dzień nad oceanem.

Drugiego dnia włączyła na chwilę telefon, a potem, przekonawszy się, że nie dostała żadnej nowej wiadomości, rozczarowana, wyłączyła go i wrzuciła do szuflady biurka, które stało wciśnięte w ścianę jej małego pokoju. Telefon huknął o dno tak głośno, że zaraz potem wyjęła go żeby sprawdzić czy przypadkiem nie uszkodziła drewna (co to by był za wstyd!). Na szczęście nie było żadnego śladu. Włożyła go z powrotem, tym razem ostrożniej niż było trzeba. A potem wzięła się za odhaczanie miejsc ze swojej listy.

Odwiedziła każdą z trzech lokalnych plaż i nawet tę jedną, położoną nieco dalej (musiała wziąć taksówkę żeby do niej dojechać i potem kolejną żeby stamtąd wrócić). Zwiedziła marinę z jachtami, biało-niebieską latarnię morską (weszła na górę żeby zobaczyć roztaczający się stamtąd widok), dotarła nawet do formacji skalnej. Nie udało jej się zwiedzić tylko muzeum sardynek bo był poniedziałek, a w poniedziałki mieli zamknięte.

Dopiero trzeciego dnia po raz pierwszy odważyła się tak naprawdę, dłużej, popatrzeć w ocean. Trudno w to uwierzyć, bo przecież odkąd tylko wysiadła z pociągu właściwie ciągle ocierała się o jego obecność. Ale tak właśnie było. A kiedy to się stało, nie było już odwrotu.

Trzeci, czwarty i piąty dzień spędziła wpatrzona w bezkresny, toczący pianę żywioł, jak gdyby nic innego nie istniało.

Piątego dnia miała już swoje miejsca.

Pierwsze z nich znajdowało się w głębi plaży, gdzie nie dochodziły fale. Kiedy tam siadała, zakopywała stopy w ciepłym, sypkim piasku i to było tak jakby ktoś okrył ją kocem, a jej stopy rozsypywały się w miliony drobnych ziarenek. Oczywiście później, kiedy podnosiła nogi do góry, scalały się z powrotem w kostki, paluchy i całą resztę, ale robiły to z wyraźną niechęcią.

Drugim z tych miejsc, o których myślała, że są jej, był betonowy pirs. Nie była pewna, czy to na pewno „pirs”, to znaczy, czy dobór słowa był poprawny. Ba, nie była nawet pewna czy „pirs” w ogóle było słowem, czy może tylko wytworem jej głowy, spolszczeniem z angielskiego słowa „pier”. Ale tak wtedy myślała, „idę na pirs”, bo na pewno nie było to „molo”, tego była pewna. Ot, po prostu, betonowa konstrukcja wychodząca w ocean, szeroka akurat na tyle żeby mogły się na niej minąć dwie, idące z naprzeciwka, osoby.

Nie weszła na pirs (zostańmy już przy tej nazwie) od razu.

Początkowo podziwiała go z oddali i obserwowała rozbijające się na nim, jej zdaniem, gigantyczne fale. „Wspaniale byłoby tam wejść i pójść na sam koniec”, myślała, ale uznała tę myśl za szaleńczą, bała się, że fala zmyje ją z konstrukcji i roztrzaska o beton albo o skały, które były przy brzegu. A potem jej uwagę zwróciły mewy, jedna z nich była naprawdę wielka, jak duża kura albo gęś.

Kiedy spojrzała znów na pirs, ze zdziwieniem zauważyła, że na jego końcu ktoś jest i jak gdyby nigdy nic siedzi, pewnie na jednym z tych rozkładanych wędkarskich stołków z materiałowym siedziskiem, i łowi ryby. Tak, bez wątpienia, ten ktoś miał wędkę i na końcu pirsu łowił ryby. Podeszła bliżej i wtedy zobaczyła, że ten ktoś nie miał rozkładanego stołka, tylko był na wózku inwalidzkim, a fale roztrzaskiwały się po bokach konstrukcji, a nie na niej, z wyjątkiem samego końca. Tam faktycznie wdzierały się górą, ale wystarczyło zatrzymać się kawałek wcześniej, tak jak to zrobił ten mężczyzna, i można było pozostać całkiem suchym.

Wyglądało na to, że nie było tam aż tak niebezpiecznie jak się jej zdawało.

Kiedy szła po betonowych płytach, czuła wręcz rozczarowanie.

Wtedy nagle, szybkim krokiem, wyprzedziła ją dziewczyna w czarnej piance, z deską do surfingu. Zatrzymała się dopiero na samym końcu pirsu, po czym zeszła w dół po stopniach, które ciągnęły się wzdłuż całej konstrukcji, ale Ricie nie przyszło do głowy, że mogły to być stopnie użytkowe, i wskoczyła prosto do wody, wśliznęła się na deskę zwinnie jak foka, i odpłynęła.

„Może w ogóle tak jest, że rzeczy nie są aż tak niebezpieczne, jak mi się wydają”, pomyślała Rita, nadal nie wierząc do końca w to, co właśnie zobaczyła.

Trzecim i ostatnim z jej miejsc był odcinek nadmorskiej promenady pomiędzy restauracjami Albatroz GrillAtlantico Beach Bar. Siadała tam na kamiennym brzegu, a w dole pod nogami miała skały, na których rozbijały się fale. Zwykle rozbijały się nisko, ale raz na jakiś czas woda wystrzeliwała w górę jak z gejzeru. Ricie to nie przeszkadzało, pozwalała żeby lodowaty ocean rozbryzgiwał się na niej, całkiem ją przemaczając. Kiedy wracała potem do hotelu, na skórze i na włosach miała sól. Wyobrażała sobie wtedy jakby to było gdyby nie zmywała jej pod prysznicem, gdyby pozwoliła jej pokrywać się każdego dnia kolejną cieniutką warstwą, aż w końcu na jej skórze powstałaby solna skorupa, która pękałaby na niej pod wpływem słońca jak wyschnięta ziemia. Odrywałaby jej płaty i kładła sobie na języku.

Smakowałyby jak ocean.

Piątego dnia siedziała na pirsie tam, gdzie trzeciego dnia mężczyzna na wózku inwalidzkim łowił ryby (niestety nie pojawił się ponownie, mimo że na to liczyła).

W pewnym momencie wstała i poszła na sam koniec betonowej konstrukcji.

Piątego dnia musiała to w końcu przyznać.

Miała dosyć. Dosyć bezruchu. Dosyć czekania. Ciągłego czekania, które doprowadzało ją do szaleństwa.

Czekania na jego telefon (bezzasadnego bo nigdy nie dzwonił).

Czekania na jego odpowiedź (mimo że w zasadzie nie zadała mu żadnego pytania, więc może sama była sobie winna).

Czekania na cokolwiek, aż rzuci okruchy, a ona będzie mogła je zgarnąć i udać że jej wystarczą. Jak mogła do tego dopuścić.

Czekania aż zachce mieć z nią dzieci, mimo że mówił, że nie zachce.

Czekania jak piasek w oku.

Połknęła ją wielka ryba.  

Czekania przyprawiającego o mdłości.    

Usiadła ze skrzyżowanymi nogami i pozwoliła żeby ocean raz po raz zalewał ją słoną wodą. Wpijała się paznokciami w beton, jakby to mogło ją przed czymkolwiek uchronić.

W ciągu tych kilku dni zdarzyło jej się patrzeć na pary z dziećmi, małżeństwa, które spacerowały promenadą nad oceanem. Mężczyźni często brali maluchy na barana. Kobiety zwykle miały podkrążone oczy, ale zdarzały się też takie, które wyglądały na szczęśliwe. Niektóre pary miały ze sobą też psa, najczęściej średniej wielkości, spaniela, albo inną rasę, która sprawdza się przy dzieciach.

Wyobrażała sobie jak idą razem tą promenadą, a on obejmuje swoją żonę ramieniem. Zastanawiała się do której z tych par było im najbliżej. Może do którejś z tych szczęśliwych? Nie wiedziała czy mają psa. Nigdy o to nie pytała.

Tak, kiedy patrzyła na pary chodzące promenadą widziała jego i jego żonę, a nie siebie i jego, i to był problem. Poza tym, bywało tak, że go potrzebowała, ale akurat były jej imieniny. Innym razem znowu, ale akurat ona się rozchorowała.

Ale przede wszystkim chodziło o to, że Rita chciała mieć dzieci. Najchętniej dwójkę, ale w tej sytuacji uszczęśliwiłoby ją już jedno. On oczywiście stawiał sprawę jasno.

A teraz było już prawie za późno.

Ale jeszcze nie całkiem. Gdyby poznała jakiegoś innego mężczyznę, może miała jeszcze szanse. Miała trzydzieści dziewięć lat, kobiety w tym wieku rodzą jeszcze dzieci.

Na obiad Rita zjadła ośmiornicę z ziemniakami. Wypiła do tego trzy lampki wina, o dwie za dużo, a potem napisała mu wiadomość:

Rita: Wiesz, że cię kocham, ale mam dosyć. Poza tym, chcę mieć dziecko. Zamierzam o tobie zapomnieć.

(Nigdy nie mówiła mu tak otwarcie o swoich uczuciach).

Kliknęła „wyślij” i schowała telefon do kieszeni (chociaż najchętniej podeszłaby na skraj promenady, tam, gdzie były skały, i wrzuciłaby go do wody).

Wiele razy myślała o tej chwili. Zawsze wyobrażała sobie ją raczej jako koniec świata, coś, po czym rzuca się na łóżko i nie ma ochoty już nigdy wstać, a tymczasem czuła się lekka jak mewa, nie ta wielka co przypominała gęś, tylko jedna z tych małych, tych co były mniejsze od gołębia. Czuła, że gdyby wzięła odpowiednio głęboki wdech, wzniosłaby się ponad restaurację w której siedziała, ponad pirs, ponad ocean.

„Gdybym wiedziała, że tak to będzie, zrobiłabym to już dawno”, pomyślała i zamówiła na deser pasteis de nata, ciastko z budyniem, i kieliszek słodkiego porto. Po obiedzie poszła się przejść. Promenadą nad oceanem doszła do kolejnego miasteczka i wróciła tą samą drogą. Na kolację zamówiła smażone sardynki, jadła je palcami. Kiedy wychodziła z restauracji, zostawiła na stoliku spory napiwek. Po kolacji wybrała się na występ fado. Śpiewaczka miała czarne włosy spięte na karku i spodnie obcisłe na udach, a jej głos wypełniał salę jak naczynie. Po występie Rita została na jeszcze jednego drinka, miała nadzieję zamienić z nią kilka słów, ale kobieta nie pojawiła się, widocznie od razu wyszła. W drodze do hotelu Rita śpiewała na cały głos fragment jednej z pieśni, jedyny, który zapamiętała:

Ai que tristeza esta minha alegria

Ai que alegria esta tão grande tristeza”[1]

W jej wykonaniu brzmiało to oczywiście inaczej, śpiewała z błędami, skracając albo zmieniając całe słowa. Mimo to ludzie, których mijała, pokazywali jej kciuki uniesione do góry, a jeden starszy mężczyzna bił jej nawet brawo.

Może, tak jak ona, nie znali portugalskiego.  

W ostatniej chwili zamiast pójść do hotelu zawróciła i udała się na plażę.

Ocean był spokojny, prawie nie było fal, co wydało się jej w tamtym momencie cudem i może tak faktycznie było. Zdjęła buty i weszła po kostki do oceanu, a potem po kolana.

Miała wrażenie, że woda była cieplejsza niż zwykle.

W hotelu zatrzymała się przy recepcji i zamieniła kilka przyjemnych zdań ze starym João.

Po przyjściu do pokoju wzięła długi, gorący prysznic, a potem ubrała się w piżamę i rzuciła się w pościel całym ciałem, tak jak to robią dzieci.

Telefon zostawiła w kieszeni dżinsów, które całą noc przeleżały na podłodze w łazience.

Następnego, szóstego, dnia rano obudziło ją słońce. Stanęła w oknie i przez chwilę podziwiała zielony ogród.

Śniadanie zjadła na hotelowym tarasie. Poprosiła João o czarną kawę, sok pomarańczowy i rogalika. João każdego ranka wypiekał je na miejscu i były naprawdę znakomite.

Z oddali ocean wyglądał na spokojny, ale wiatr się wzmógł i była pewna, że fale rozbryzgiwały się na skałach jeszcze mocniej niż w poprzednich dniach.

Zebrała całą swoją odwagę i włączyła telefon. Żadnej nowej wiadomości.

Nad jej głową skrzeczały mewy.

„Czy on w ogóle wie, że to był koniec?”, przeszło jej przez myśl.

Przedpołudnie spędziła spacerując. Nie mogła usiedzieć w żadnym ze swoich miejsc.

W południe zatrzymała się w jednej z restauracji, które były na jej liście, żeby zjeść obiad.

Biła się z myślami. Kilka razy wyjmowała telefon z torebki, a potem znowu go odkładała. W końcu wzięła głęboki wdech, tak samo jak w czasie depilacji, tuż przed tym jak miało boleć, i otworzyła wiadomość, którą mu wysłała. Przeczytała ją raz, a potem drugi i trzeci.

Powoli wypuściła powietrze. Na jej twarzy pojawiła się ulga.

On nie był tak porywczy jak ona. Może liczył do trzech, może nie musiał tego robić, nie wiedziała. Na pewno porywczość nie była jego cechą. Jej tak.

Wzięła do ręki telefon i zanim zdążyła to porządnie przemyśleć, napisała:

Rita: przepraszam za wczoraj, miałam słabszy dzień… tęsknisz za mną?

Odpowiedź od niego przyszła szybko. Tak szybko, że ledwie zdążyła odłożyć telefon do torebki, a już było słychać jej sygnał.

Tom: Oczywiście, że tęsknię! Przepraszam, że nie odpisywałem, urwanie głowy w pracy :/

Tom: Jak Twój wyjazd?

Rita wzięła głęboki wdech, a potem wypuściła powietrze tak powoli i cicho, jakby jej płuca były balonem, z którego nie wiadomo w jaki sposób ulatnia się hel, aż w końcu nagle orientujesz się, że nie ma go wcale. Jej wzrok przesunął się po wielkiej, pomalowanej na żółto rybie, przymocowanej do elewacji budynku naprzeciwko. Machnęła ręką na kelnera żeby podał jej rachunek.

Rita: dobrze

Rita: chyba wybiorę się dziś do muzeum sardynek, chciałam iść w poniedziałek, ale było zamknięte

luty 2022


[1] Fragment utworu „Desfado”, Ana Moura

Anna Rosłoniec – Muzeum sardynek
QR kod: Anna Rosłoniec – Muzeum sardynek