Rant
I po porządku,
powiem pokrótce.
Spod dna, znad wzgórza, zza skał
mgła zmienia bieg.
Przyspiesza, spowalnia,
urywa.
Życie zacicha, nie wzrasta. Jego twarz
to paleta śmierci.
Opowie się wkrótce.
Samo. Całe.
Jednej zimy
O korozji dni rozprawialiśmy.
Pod śniegiem nieposkromionym rdzy w bród, to naturalne.
Niżej łachą z cicha biegnie blask. Miej uważanie
na grudnia ostatki. Radź pan, co dalej.
Ot, zwykły gwizd na stare słońce,
mój miły chłopcze.
Tak to idzie. Najpierw się bierze,
a później oddaje.
Rana po ranie.
Blizna po bliźnie.
Gruda po grudzie.
Bystrotok wyrasta ponad przeciętność i robi
za kładkę. Pocznij od szlifu światła i dalej w bór tegoż świata.
Na sam koniec przygody w bystrzu pokrzepieni
krą brodzimy w kopnym śniegu.
By nie przerwać zimy, ustalamy współrzędne
na przyszłość.
Gdzie bród.
Gdzie chłód.
Gdzie dług.
Rychło
W punkt.
W takt.
W żar.
Śliski wiatr.
Stary wiatr.
Molo wbite w horyzont.
Mokre oczy. Mokre oczy w żałobie masz.
„Złoci się cekin słońca na piasku”. Toś rzekło,
morze, do siebie niepomne fal.
Jeszcze szybki wzrok tam,
gdzie musuje modra dal.
I już.
W toń.
W tok.
W czas.
Prędki wiatr.
Aż się złamie.
Powidok
Na kościół,
na rynek,
na wodę.
A przy niej ciemność
wyuzdana.
Szarpi się
i wierzga.
Broczy
w niezgrabnym szyku.
Wgląda do jej niebieskiej
duszy.
Screen
Dzień za dniem.
Szczypta korektora z czerni.
Szczypta korektora w ciemni. Flesz pod światło.
Bezbłędny start.
Pogoń za białą kropką.