„Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni” (Mt, 5,6)

11.10.2014 g. 21:42, Zdunowice.

To nie był dobry dzień na nocną podróż. Gęsta mgła i siąpiący deszcz mocno ograniczały widoczność. Nawet bez tego nie lubił jeździć po ciemku. Silnik białego Poloneza FSO 1500 wył jakby niezadowolony, że zadana mu prędkość jest zbyt duża na jazdą na trzecim biegu, a zbyt na mała na czwórkę. 52 km/h – takie wskazanie szybkościomierza Mikołaj uznał za optymalne, biorąc pod uwagę porę dnia, wąską szosę i warunki pogodowe. Był zamożny, stać go było na dobry wóz, ale mimo świadomości wad starego i generalnie nieudanego auta, nigdy nie chciał go zmieniać. Jedni uznawali to za dziwactwo, inni za przejaw pewnej wymuszonej ekstrawagancji. Z pewnością wydał fortunę, by ponad trzydziestoletni Polonez nadal jeździł i do tego wyglądał niemal jak po opuszczeniu produkcyjnej taśmy. Jego właściciel mógłby liczyć na wyróżnienia zlotów fanów motoryzacji, ale akurat takie zaszczyty Mikołaj miał z całą pewnością głęboko w dupie. On, Mikołaj Lewicki, nie lubił zmian. Zmiana pracy, miejsca zamieszkania, czy numeru bankowego konta nigdy nie wchodziły w grę. Jedyne co lubił zmieniać, to ubrania. Szyte na miarę jasne garnitury, które stanowiły jego strój codzienny, co rusz opuszczały garderobę,  a w ich miejsce pojawiały się kolejne. Mikołaj nie zmieniał jeszcze jednego. W jego samochodowym radiomagnetofonie od zawsze tkwiła jedna i ta sama kaseta z piosenkami Franka Sinatry. Nie był to oryginalny sklepowy egzemplarz, ale też nie taki kupiony na rynku z kartonowego pudełka, ustawionego na turystycznym stoliku obsługiwanym przez skacowanego grubasa o wschodnim akcencie. Na taśmie marki BASF naklejony był plaster, a na nim naniesione długopisem krótkie: „Frank”. Słuchał jej zawsze wtedy, gdy akurat nudziła mu się cisza, którą to lubił najbardziej. Od słuchania ciszy i Sinatry, z rzadka robił jednak wyjątki. Tak było właśnie teraz, gdy na chwilę włączył radio i po dłuższym kręceniu pokrętłem z napisem „tuning” w końcu złapał stację, z której szum stanowił tylko tło, a nie podstawę uwagi słuchacza. „Panowie, wytrzymajcie jeszcze te kilkanaście minut! Zróbcie to dla swojej chwały, dla nas, dla historii, dla polskiego futbolu!” – wrzeszczał podniecony spiker. Mikołaj szczerze nienawidził piłki nożnej. Stąd też czym prędzej wyszukał po omacku przycisk „type”, by z uczuciem ulgi przeskoczyć do Sinatry i jego swingowych rytmów.

Las po obu stronach jezdni zdawał się ciągnąć niedorzecznie długo. Zupełnie tak, jakby kiedyś jakiś bogaty szlachcic upijał się tak mocno i tak często, że nie miał już wystarczająco zdrowia i siły by założyć w tym miejscu wsi, co miało być jego niechybnym historycznym przeznaczeniem. I w ten oto sposób powstała wyrwa pomiędzy ludzkimi siedliskami, którą chętnie zajęły sosny, brzozy i dęby. Gdy w końcu w miejsce drzew zaczęły pojawiać się pojedyncze domostwa, na jezdnię wbiegła młoda sarna. Utrzymywanie tempa pojazdu na poziomie 52 km/h okazało się doskonałym wyborem. Mikołaj nie musiał nawet ostro hamować. W pełni kontrolowane, choć zdecydowane wytracanie prędkości zakończyło się zatrzymaniem auta dobre dziesięć metrów od zwierzęcia, które stało jak wryte pośrodku drogi, przypatrując się zbliżającym do niego żółtym światłom reflektorów. Mikołaj zjechał na pobocze. Wiedział, że za jedną sarną zazwyczaj pojawiają się kolejne, ale nic takiego nie następowało. Nie gasząc silnika delikatnie otworzył drzwi i wysiadł. Z wewnętrznej kieszeni płaszcza sięgnął po paczkę mentolowych papierosów i po chwili zaciągnął się słysząc charakterystyczne syczenie spalanego tytoniu. Zwierzę z wolna ruszyło naprzód i jak gdyby nigdy nic zaczęło szukać w porośniętym zieleniną rowie odpowiedniej na tą okoliczność przekąski. Przerwał jej dopiero kobiecy krzyk dobiegający z pobliskiego domu. Sarna na chwilę podniosła głowę i nie zastanawiając się dłużej wskoczyła w gęste zarośla i pomknęła w stronę lasu. Choć Mikołaj był dopiero w połowie rozkoszowania się wypełniającym płuca dymem i nikotyną, szybko czubkiem nienagannie wypastowanego buta zrobił w ziemi niewielki dołek i rzucił w niego żarzącego się papierosa. Ukucnął, a następnie zagarnął dłońmi dopiero co odsypaną ziemię i starannie przykrył nią niedopałek. Całą swoją uwagę skupił na tym co właśnie usłyszał, więc to przedziwne i zapewne chwilowe pożegnanie z nałogiem zrobił jakby zupełnie bezwiednie, automatycznie, choć niewątpliwe po raz pierwszy. Spojrzał na ręce. Były mokre i brudne. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz były w takim stanie. Był w końcu w pełni świadomy istnienia miliarda żywych bakterii w każdym jednym gramie gleby. Ile ich miał więc teraz na dłoniach? Nie próbował nawet zgadywać, po prostu musiał działać. Łokciem uchylił niedomknięte drzwi Poloneza i korzystając z chusteczki leżącej na siedzeniu pasażera wyjął kluczyk, po czym zdecydowanym krokiem ruszył w stronę domu, z którego chwilę wcześniej dobiegł go niepokojący hałas. Nigdzie nie dostrzegł dzwonka. Zewnętrzną stroną dłoni nacisnął zimną stalową klamkę i po chwili skrzypiąca furtka nienachalnie zaprosiła go do wejścia. Zapukał w drzwi. Otworzyła je kobieta. Miała długie opadające na ramiona włosy. Była szczupła i żołniersko wyprostowana. Nie mógł stwierdzić, czy ładna. Na pewno nie teraz, z miną jednoznacznie wkurwioną, wpatrującą się w intruza.

Dobry wieczór. Proszę wybaczyć, że zakłócam spokój o tej godzinie, ale mam nietypową prośbę. Czy mógłbym umyć  u Państwa ręce? Miałem awarię samochodu, moje auto stoi tuż obok…Wsiadając do niego  z takimi dłońmi, wszystko bym pobrudził – tłumaczył Lewicki.

Kobieta jeszcze przez chwilę patrzyła na niego z tym samym, złym wyrazem twarzy, by nagle roześmiać się w najlepsze.

Chodź tu, Mariusz! Zobacz, pan elegant nas odwiedził i rączki chciałby sobie umyć. Podejmij gościa adekwatnie do jego klasy, odwieś płaszcz i wskaż drogę do naszej skromnej łazienki – odpowiedziała.

W normalnych okolicznościach przybłęda pukający w nocy w te drzwi w każdej innej sprawie niż śmierć jej matki, mógłby liczyć co najwyżej na głęboko niecenzuralny nakaz opuszczenia terenu, na który się właśnie zapuścił. Okoliczności były w tym przypadku jednak zdecydowanie niecodzienne. Postać, którą ujrzała Beata Kwapisz, nie mieściła się w schematach do których przywykła. I nie można było jej za to winić. Tu, w Zdunowicach, takich ludzi widywało się tylko na stronach kolorowych pism, które po wielu miesiącach leżakowania przy sedesach trafiały do przydomowych kotłowni w charakterze podpałki. W środku panował nieprzesadny porządek. Ciepłe powietrze mieszało się z zapachem wilgoci i gotowanej kapusty. Telewizor grał głośno. Dobiegała z niego muzyka, brawa i naładowana sztucznym entuzjazmem paplanina. Na ścianie wisiał duży obraz świętej rodziny, na którym postacie miały pełne spokoju spojrzenia zwrócone ku niebu. Teraz gospodyni milczała. Lustrowała Mikołaja wzrokiem, zerkając też co rusz w ekran telewizora.

Prosto i dalej drugie drzwi po prawo – poinstruował gościa Mariusz Kwapisz.

Temperatura w łazience była o dobre dziesięć stopni niższa niż ta w przedpokoju. Było czuć przepełniającym się szambem. Na kafelkach podskakiwała pralka, która właśnie rozpoczęła wirowanie. Mył ręce długo i dokładnie, ale w trakcie tej czynności poczuł jeszcze jedną pilną potrzebę. Duża kawa kupiona na stacji benzynowej, a następnie wypita i przefiltrowana przez gardło, żołądek i nerki Mikołaja domagała się ponownego wyjścia na zewnątrz. Spojrzał na toaletę. Przez wiszący obok papier podniósł deskę i mocno się zdziwił. Zaskoczył go kształt wnętrza klozetu. Jego ścianki nie schodziły pod ostrym kątem w kierunku spływu z wodą, a opadały niemal płasko, czyniąc otwór ściekowy znacznie mniejszym, niż te spotykane na co dzień. Ciężko byłoby tym samym tak nakierować strumień moczu, by precyzyjnie w ów otwór trafiać. Sikając zaś na tak ułożone brzegi muszli uderzająca o nie zawartość pęcherza powodowałby odpryski malutkich urynowych kropelek, które zatrzymałyby się dopiero na nogawkach Mikołajowych spodni. Pomyślał przez chwilę i znalazł rozwiązanie. Wykonał półprzysiad, dzięki któremu znacznie skrócił odległość pomiędzy swoim członkiem, a celowaną przezeń wnęką muszli. Trafiał idealnie. Gdy skończył, zadowolony ze swojej zaradności umył jeszcze raz ręce i opuścił łazienkę.

Mariusz przechadzał się blisko drzwi wejściowych, a Beata siedząc na kanapie wpatrywała się w wiszący na ścianie płaski ekran telewizora.

Dziękuję za pomoc i teraz chciałbym się jakoś odwdzięczyć. Wracam właśnie od matki, która hobbystycznie zajmuje się hodowlą warzyw. Dostałem od niej niewielki worek cebuli, oczywiście z w pełni ekologicznej uprawy. Ja specjalnie nie przepadam za cebulą, ale może Państwa by taki osobliwy podarunek bardziej ucieszył? – spytał Mikołaj.

Teraz to wszystko jest ekologiczne, ale jakoś coraz więcej ludzi na raka umiera. Trują nas chemią, bo niby z czego później wszystkim emerytury popłacą”? – popisywała się swoją przenikliwością Beata. „Ale cebula zawsze się przyda – dodała.

Mariusz! Idź z panem, bo jeszcze sobie płaszcz tym workiem wybrudzi, a ja jeszcze z jednym pranie się nie uporałam.

Wyraźnie rozbawiona wymownie spojrzała na Mariusza. Ten w odpowiedzi uśmiechnął się nerwowo i zaczął wsuwać buty. Gdy wyszli, gospodarz od razu wyjął z kieszeni kurtki małą buteleczkę „Wiśniówki lubelskiej” i tylko nieco zwalniając krok jednym haustem opróżnił jej zawartość. Szklane opakowanie schował z powrotem w to samo miejsce, z którego ją wyciągnął. Alkohol stopniowo wnikał w jego krew uwalniając to, co w Mariuszu siedziało tuż pod samą skórą.

Powinienem za nią przeprosić, ale wiesz co? Pierdolę to! Nigdy, kurwa nigdy, nie wygraliśmy w piłkę z Niemcami, wiedziałeś o tym? – zapytał coraz bardziej pobudzony, a Mikołaj wiedział już, że droga do jego samochodu znacznie się wydłuży.

Jakoś nigdy nie przepadałem za futbolem, zdecydowanie wolę tenis… – odrzekł Mikołaj, ale nie dane mu było dokończyć myśli. To Mariusz miał mówić i wiedział, że musi to robić szybko. Zbyt długa nieobecność w domu przy okazji tak prostego zadania jakie zostało mu powierzone, spowoduje w końcu pewną wściekłość jego współmałżonki.

Bo ja i owszem, lubię i to bardzo! Kiedyś nawet grałem tu, po sąsiedzku, w Słupi Sulęczyno i nawet dobry byłem… – ciągnął dalej swój temat.

I właśnie teraz ograliśmy tych nadętych szwabów! Mistrzów świata! Milik strzelił pięknie na jeden zero, później poprawił Sebek Mila i było po sprawie! Ale tego drugiego gola to ja już nie widziałem…Co kilka minut dzwoniłem z kuchni do kumpla z pracy i on mi to wykrzyczał do słuchawki. Beata nie mogła przecież przegapić początku tego teleturnieju z tańcami. Po prostu wzięła pilota i zarządziła „swoją chwilę relaksu”. Tłumaczyłem jej, że zostało tylko kilkanaście minut do końca…Ale ona od razu wydarła ryja, że jestem debilem, który by tylko mecze oglądał. Poddałem się. Nie umiem się z głupim kłócić. Tym bardziej, że córy śpią w pokoju obok.

Mikołaj stał i zastanawiał się, czy aby na pewno jego nogawki są dokładnie w tym samym stanie czystości, w jakim były przed wizytą w łazience Kwapiszów. Słowa Mariusza przenikały przez niego zupełnie nieinwazyjnie, roztrzaskując się bezgłośnie o elewacje pobliskich budynków i długie rzędy betonowych płotów. Ocknął się dopiero wtedy, gdy zobaczył w wyciągniętej dłoni Mariusza swój własny portfel.

Od razu wiedziałem, że ona będzie chciała ci go podpierdolić. Gdy wszedłeś do kibla, zaraz włożyła łapę do kieszeni. Wyjęła go, rzuciła na podłogę i kopnęła między buty. Gdybyś zauważył jego brak, to poszłoby na mnie. No wiesz, fajtłapa tak wieszał płaszcz, że portfel sam wypadł. Na szczęście długo nie wracałeś, więc wyczekałem moment i jak już zagapiła się w ten swój telewizor, to szybko podniosłem to, co do niej nie należało. Trzymaj! Spróbuję jej wmówić, że sam go znalazłeś. Ale rozumiesz…nie mogę teraz wrócić bez tej cebuli. – szepnął konspiracyjnym tonem nieco zawstydzony Mariusz.

Dobrze się zachowałeś, doceniam to. Masz swoje problemy, ale one znikną. Wszystko znika. Zapada się do momentu, aż zostanie z tego jedno wielkie nic. Spotka to wszystkie gwiazdy i planety. I ciebie, i twoje smutki też. To jedyna i zupełnie wystarczająca sprawiedliwość tego świata. Narodziny i śmierć, oko za oko. Ciągłe, niekończące się wyścigi, które ostatecznie zawsze kończą się remisem. Za wszystko należy zapłacić równowartością tego co otrzymałeś. Wszystko co zabrałeś, będziesz musiał oddać. Przekładając to na twoją sytuację…Wiesz, rządy tyrana też mają swoją cenę i on też nie ucieknie przed jej zapłatą, choćby tchórzliwie palnął sobie w łeb w chwili nacierającej rewolty.

Amen, kurwa! Dziwny z ciebie gość, ale niech będzie jak mówisz i teraz to niech Beatka się boi! – odrzekł wyraźnie pokrzepiony Mariusz, a Mikołaj ucieszył się, że został dobrze zrozumiany.

Czyli co? Uważasz, że te nazistowskie szumowiny co uniknęły Norymbergii, a później pili drogie wino i ruchali w najlepsze po burdelach gdzieś w tam Ameryce Południowej, to co, beknęli za swoje? A inni z tej szajki? Później szanowani obywatele IV Rzeszy, dożywający spokojnej starości?

Dalej wymieniał on nazwiska tych wszystkich nieosądzonych oprawców, różne daty i miejsca. Tak, Mariusz interesował się historią i miał w jej temacie solidną wiedzę. Nim Mikołaj zdążył odpowiedzieć, drzwi otworzyła Beata i spojrzała na Mariusza w taki sposób, że wiadomo już było, iż ich pogawędka dobiegła końca. Mariusz spuścił wzrok, a drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Mikołaj dodał jeszcze tylko:

A co do cebuli…Nadal należy wam się ona tak samo jak wcześniej. Ręce w końcu mam czyste tak jak chciałem i ostatecznie nie poniosłem przy tym żadnych strat.

Mariusz uśmiechnął się lekko speszony, po czym ruszył w stronę samochodu. Stanął z tyłu auta, a Mikołaj otworzył drzwi kierowcy i pociągnął za uchwyt zwalniający mechanizm blokady bagażnika. Spojrzał na zegarek, dochodziła 22:30. Szybko wyciągnął ze schowka flakonik z bezbarwną cieczą i schował do kieszeni. Gdy podszedł do Mariusza, ten już buszował w kufrze Poloneza, próbując wydobyć spośród kilku innych szpargałów wcale nie taki mały cebulowy pakunek. Mikołaj uwolnił korek od ukrytej szklanej fiolki, wylał jej zawartość na bawełnianą chustkę i zdecydowanym ruchem przyłożył ją do Mariuszowego nosa i ust. Tułów zaskoczonej ofiary osunął się bezwładnie na trzymany już worek, teraz jakby go tuląc. Nogi zaś zostały prawie w tym samym miejscu, odsłaniając sporą cześć pośladków. Mikołaj fascynował się mimowolnie ukazywaną nagością, nie bacząc przy tym na płeć podziwianego obiektu, jednakże ten widok zdecydowanie nie mógł wzbudzić w nim zachwytu. Patrzył na tą scenę i przez chwilę pomyślał o nazistach, o których wspomniał Mariusz. Eicke, Engles, von Braun, Mengele, Reinefarth i wielu innych. O cierpieniu, które zadawali i o straszliwej cenie jaką jednak ostatecznie musieli za to zapłacić. W końcu przerzucił do środka nogi zamroczonego Mariusza, zatrzasnął klapę bagażnika i odjechał. Sinatra znów śpiewał.

11.10.2014  g. 20:46, Kraków.

Puste, skąpo oświetlone nocą korytarze Uniwersytetu Jagiellońskiego potrafiły go uspokajać jak nic innego. Siedział w swoim profesorskim gabinecie z nogami na stole i wpatrywał się w ekran smartfona. Oglądał mecz, racząc się całkiem przyzwoitą whisky, którą to otrzymał niedawno od swoich studentów. Nie planował pić, ale dobra gra Polski w meczu z Niemcami wywołała w nim taką oto spontaniczną reakcję. Teraz zachciało mu się jeszcze zapalić. Tak już miał, kiedy tylko alkohol zaczynał powoli ingerować w jego myśli i pragnienia. Odszukał w szufladzie paczkę mentoli i wyszedł do toalety. Otworzył okno, usiadł na parapecie i  poczekał, aż włączone przez czujnik ruchu światło w końcu zgaśnie. Paląc, patrzył na Kraków. Czuł się doskonale. Rzadko pozwalał sobie na takie odstępstwa od zdrowego trybu życia, który konsekwentnie wiódł. Wiedział jednak, że w narzucanym reżimie treningów i diety trzeba czasem robić wyjątki, by móc tenże reżim przez lata utrzymywać. Czterdzieści cztery lata, a ciało licealnego lowelasa, z którym każda siksa marzyłaby, aby poszedł z nią na studniówkę. Było w tym sporo racji, a przynajmniej lubił tak o sobie myśleć. Gdy wracał do swojego gabinetu dobiegł do niego wspomagany przez echo korytarza odgłos stukających o podłogę obcasów. Słabe światło z wolna odsłaniało zbliżającą się postać. Była to Ewa Malicka, pracująca w sąsiednim skrzydle budynku w dziale księgowości.

Cześć Ewa, co tu robisz tak późno? – zapytał zdziwiony.

O to samo mogłabym zapytać ciebie, chociaż ty akurat nie należysz do tych co nadto śpieszą się do domu – odparła zaśmiewając się przy tym na tyle serdecznie, że wrażenie lekkiej bezczelności jej odpowiedzi rozmyło się w sposób natychmiastowy.

Miałam sporo zaległości w papierach i musiałam to kiedyś nadrobić. Jestem tak wykończona, że nawet nie wiem jak się nazywam.

Słuchaj, za chwilę będzie tu kierowca z pysznym ramen. Jest taka nowa tajska restauracja na Zwierzyńcu i jakąś godzinę temu sobie o niej przypomniałem. Chętnie się z tobą podzielę ich specjałem, pogadamy chwilę, a potem podrzucę Cię taksówką do domu. W końcu mieszkasz po drodze – zaproponował.

Ewa była od rana o dwóch kajzerkach z żółtym serem i oklapniętą sałatą. Padało, a do tego w nocnych sobotnich autobusach rzadko bywa przyjemnie, stąd też propozycja którą właśnie usłyszała nie mogła zostać odrzucona. Tylko przez chwilę udawała, że się waha. Na stole stała wypita w jednej trzeciej sporych rozmiarów butelka alkoholu.

Jak widzisz pan profesor zostaje po godzinach nie tylko po to, by przygotowywać się do kolejnych zajęć – zaśmiał się i dodał po chwili: Teraz więc nie masz wyjścia, musisz zostać moim wspólnikiem w profanowaniu murów tej uczelni, inaczej nie mógłbym pozwolić byś wyszła stąd żywa. Innymi słowy, zapraszam do degustacji.

Wyszło mu na tyle zawadiacko, że Ewa tym razem nie musiała nawet udawać, że znów się zastanawia. Sięgnął do szafki po odpowiednią szklankę, napełnił szczodrze i chwycił za butelkę coca-coli.

Nie żartuj, że tak dobrą szkocką chcesz rozcieńczać tym gównem? To jest dopiero profanacja, w której nie chcę uczestniczyć, choćbyś mnie pokroił na talarki               i wrzucił do Wisły.

Cóż, kobiety raczej gustują w drinkach, stąd wyskoczyłem z tą colą. W takim razie, oczywiście, proszę panią o wybaczenie – wycedził udając trochę bardziej pijanego niż jest i niezdarnym, trochę błazeńskim krokiem podał jej naczynie. Wydał jej się teraz, na tym swoim lekkim rauszu, całkiem zabawny. I to na tyle, że darowała sobie wbicie delikatnej szpileczki w jego seksistowskie wierzenia na temat kobiecego picia.

Wypijmy za to, że po raz pierwszy musiałem komuś we własnym gabinecie tłumaczyć się, czując przy tym nawet lekkie tym zakłopotanie.

Roześmiała się głośno, po raz pierwszy od dawna. Podobała mu się teraz. Nie chciał jednak, by to dostrzegła. Zdecydowanie lubił kobiety z charakterkiem. Z dziewczynami o takich cechach chętnie latał na wakacje, chadzał na imprezy i wydarzenia kulturalne, naprawdę dobrze się przy tym bawiąc. Radość sprawiały mu zabawy we wspólne przyrządzanie niebanalnych potraw, by następnie równie niebanalnie pieprzyć się w najlepsze. Najbardziej jednak cenił w nich to, że dawały mu poczucie pewnego bezpieczeństwa. Wiedział, że kobiet z charakterkiem nie da się kochać zbyt długo. Z resztą, czy to w ogóle jest kochanie? Z pewnością nie prawdziwie – ot, co najwyżej letnie. A gdy już stanie się to w końcu wyraźnie dostrzegalne, uczuciem wzajemnym jakiego można się spodziewać jest zaś powoli kiełkująca, szczera kobieca nienawiść, póki co dobrze przykryta cienką warstwą szaleńczego uwielbienia. Nie pozwalał więc, by wywołane hormonami chwilowe ulotne otępienie ukazało swoje dalsze, tak przewidywalne skutki. Kiedy więc temperatura związku w swoim naturalnym rytmie zaczynała powoli spadać, kobiece cechy osobowościowe, które wcześniej tak mocno go pociągały, teraz zaczynały z równą siłą wkurwiać. Wtedy, bez większego żalu, doprowadzał do rozstania, pomijając przy tym bezsensowne próby naprawy tego, co przecież i tak już nigdy nie wróci. W międzyczasie zadzwonił dostawca z zamówioną kolacją. Na chwilę została sama, więc szybko wypiła zawartość szklanki i napełniła powyżej połowy jej początkowej zawartości. Dostarczona porcja ramen podzielona na dwie części tylko rozbudziła jej apetyt, ale kolejna dawka „rudej” pozwoliła zapomnieć o głodzie. Siedzieli na wykładzinie opierając się o ścianę i przez chwilę milczeli.

Słuchaj Ewa…Nie chcę udawać, że nic nie wiem. Bardzo ci współczuję i mam nadzieję, że znajdziesz w sobie siłę, by stawić temu czoła.

Szymon, szesnastoletni syn Ewy, chorował na rdzeniowy zanik mięśni. Ostatnio jego stan mocno się pogorszył i wymagał już stałej, intensywnej opieki.

Tak, muszę mieć siłę i jakimś cudem ciągle ją znajduję. Wiesz, czasem jednak planuję ucieczkę. Rozpisuję sobie ją w głowie w najdrobniejszych szczegółach, jak krok po kroku zbliżam się do wygodnego życia, z którego czerpię pełnymi garściami. To taka forma autoterapii, bo oczywiście nigdy tego nie zrobię, nawet gdybym naprawdę tego chciała. Urodziłam się pod parszywą gwiazdą i wiem, że nie ma dla mnie lepszego scenariusza. Ale wiesz co? Pieprzę to! Użalanie się nad sobą jest jeszcze gorsze, bo powoduje takie spojrzenia, jak to do którego właśnie się przymierzasz. Nie rób tego, bo wkurzysz swoją księgową! Kto jak to, ale międzynarodowej sławy historyk powinien dobrze znać konsekwencję poważnych błędów taktycznych – z właściwą sobie pogodą ducha zakończyła swój wywód Ewa, wpatrując się  z niewymuszonym uśmiechem w znajdujące się na wprost okno.

A twój mąż – Grzesiek, tak? Poznałaś mnie z nim kiedyś. Sprawiał dobre wrażenie, więc pewnie potrafi zająć się synem i masz w nim wsparcie? – zapytał.

No tak…mistrz pierwszego wrażenia. Prawda o nim wygląda tak, że całymi dniami siedzi   w swoim pokoju i gra na Play Station. Czym stan Szymona się pogarsza, tym gra więcej. Taki rodzaj ucieczki sobie wybrał. Popracuje gdzieś pół roku, a następne pół udaje, że szuka czegoś lepszego. Synem jednak faktycznie potrafi się zaopiekować. Przeniesie po schodach, wykąpie. To jeszcze nas trzyma razem. Skoro jestem już nieźle wstawiona to powiem ci jeszcze jedną rzecz. Ostatnio oglądaliśmy razem telewizję. Włączył jakieś powtórki kabaretów. Poziom był tak fatalny, że nawet współczułam tym ludziom, że muszą robić takie rzeczy, by móc spłacać swoje kredyty. A Grzesiu rechotał przy tym badziewiu, a rechotał tym mocniej, im bardziej dostrzegał moje zażenowanie. Chciał w ten kompromitujący dla siebie sposób za coś mnie ukarać, a ja obiecałam sobie, że już nigdy się z nim nie bzyknę.

Jesteś zdumiewająca, zawsze to wiedziałem – odpowiedział siadając na wprost niej, po czym delikatnie ją pocałował, nie cofając ust. Była zaskoczona i w pierwszym momencie znieruchomiała. Po chwili jednak odwzajemniła pocałunek z intensywnością jakby rekompensującą początkowe zawahanie. On, wyraźnie ośmielony, błyskawicznie przechodził do konkretów. Próbował wejść w nią mocno, chociaż nie była na to jeszcze wystarczająca gotowa. Gdy w końcu mu się udało, oparł wyprostowane ręce na podłodze i posuwał dokładnie tak, jak lubił. Co chwilę spoglądał na swoje wciąż napompowane po porannym treningu tricepsy i czuł się dobrze. Po tym gdy już skończył, szybko ubrał się sprawiając wrażenie kogoś, kto pod koniec imprezy został wybudzony mocnym kopniakiem z głębokiego snu z jasnym przekazem, że już najwyższa pora wynosić się do domu.    

Chcę wrócić sama i złapać trochę powietrza. Dobrze mi to zrobi – oznajmiła Ewa.         

On niby oponował, rzucał jakieś czerstwe żarty i lekko blady chwiał się na nogach. Kilka minut później była już na zewnątrz. Usiadła na przystanku i czuła, jak zmaga ją sen. Sprawdziła zawartość portfela i chciała zamówić taksówkę. Długo przeszukiwała torebkę, jednak nigdzie nie mogła znaleźć w niej telefonu. Zaklęła pod nosem przypominając sobie, że zostawiła go na stole w pokoju Kwapisza. Ostatnią rzeczą na jaką miała teraz ochotę, to powrót do tego miejsca. Drzwi gabinetu były lekko uchylone, co widać było z daleka dzięki padającemu przez pozostawiony otwór światło. Otwartą dłonią popchnęła drzwi. Mariusz    z podkurczonymi nogami leżał na podłodze. Nie ruszał się, choć oczy miał otwarte. Sprawdziła puls. Nic. Próba reanimacji podjęta najpierw przez nią, a następnie przez zespół karetki pogotowia nie przyniosła rezultatu. Tak oto profesor nadzwyczajny nauk historycznych Mariusz Kwapisz, poprzez całkiem zwyczajny atak serca, przedwcześnie i niespodziewanie zakończył swoje pełne sukcesów życie. Enzymy wewnątrzkomórkowe    w jego ciele, które dotąd wiernie mu służyły, teraz zwróciły się przeciwko niemu, rozpoczynając proces rozkładu. Jego skóra, organy i mięśnie właśnie zaczęły się nieodwracalnie rozpadać. Znikać do momentu, aż zostanie z tego jedno wielkie nic. I żadna białkowa odżywka, żadna suplementacja kreatyną, witaminą i rozgałęzionymi aminokwasami nie mogły już nic temu zaradzić.

Gdy wracała taksówką do domu patrzyła przez okno na skąpany w deszczu Kraków i nagle poczuła się tak, jakby była w operze. Siedziała tuż przed sceną i wpatrywała się w solistkę, ubraną w wytworną czerwoną suknię i złotego koloru pantofle. Śpiewała pięknie i przejmująco. O synach którzy przepadli na wojnie bez wieści, a może o utraconym na zawsze kochanku? Gdy zakończyła swoją arię sięgnęła po leżący na szafce nóż, wbijając go sobie prosto w serce. Upadła bez tchu, a po chwili na scenę wbiegli tancerze. Chwycili bezwładne ciało i na wyprostowanych rękach gwałtownie przekazywali je sobie w przypadkowych kierunkach, ciągle przy tym tańcząc, jakby w spazmatycznym transie. Teraz śpiewaczka wyglądała niczym szmaciana lalka, rzucona w wir rwącej rzeki. W końcu tancerze zbiegli gdzieś w ciemność, zostawiając samobójczynię pośrodku sceny. Kurtyna opadła. Po chwili ciszy rozległy się głośne brawa. Następnie kurtyna ruszyła w górę, wzmagając jednocześnie aplauz. Wszyscy twórcy spektaklu stali teraz w jednym rzędzie, wyraźnie zadowoleni z dobrze wykonanej sztuki. Brawa stawały się coraz bardziej rytmiczne, wywołujące postacie dramatu do ponownego zaprezentowania się publiczności. Wtedy, ubrany w generalski uniform aktor, do złudzenia przypominający Mariusza Kwapisza, wyskoczył ze zwartego szeregu. Dziarsko podbiegł do pierwszego rzędu wykonując po drodze efektowny obrót zakończony głębokim pokłonem, oddając tym samym honor licznej widowni. Z zawodowym uśmiechem wskazał na orkiestrę, samemu też zaczynając klaskać. Umiejętnie podpuszczona publiczność spotęgowała owacje. Teraz na pierwszym planie ukazała się śpiewaczka. Gdy była blisko, Ewa Malicka spostrzegła, że artystka ma jej twarz. Atrapa noża wciąż tkwiła w jej piersi. Wyciągnęła ją i teatralnym gestem odrzuciła w bok. Widownia wstała z miejsc. Brawa nie ustawały, a kurtyna znów sunęła w dół, by po chwili podążyć w przeciwnym kierunku.

Halo, proszę pani, budzimy się. Jesteśmy na miejscu – odezwał się zblazowanym głosem kierowca taksówki. Kazała mu podjechać od strony ogrodu. Wysiadając poczuła, jak zaczyna wydostawać się z niej sperma tego, którego pewnie właśnie teraz pakują do kostnicy. Przykucnęła i przez jakiś czas wymiotowała. W końcu zebrała siły, by wstać. Ciągle padający deszcz zamienił ścieżkę w ogrodzie w błotnistą breję, w której co rusz grzęzły jej wysokie buty. Otworzyła domek narzędziowy i z kosza nieużywanej już o tej porze roku kosiarki wyciągnęła butelkę likieru. Wypiła dwa duże łyki postanawiając, że wróci tu jutro przy okazji porannego spaceru z psem. Zbliżając się do domu zobaczyła zaparkowanego na podjeździe białego Poloneza. Prosiła w duchu, by jednak nie oznaczało to wizyty jakiegoś niezapowiedzianego gościa. Stanęła pod drzwiami i spojrzała na ciemne niebo, po którym szybko przesuwały się gęste chmury, tylko na krótką chwilę ukazując blade światło księżyca. Weszła do środka.

11.10.2014 g. 20:07, okolice Zdunowic.

Gdańska prokurator Ewa Malicka nie należała do osób, którym warto wchodzić w drogę. Była szalenie ambitna i znakomicie poruszała się we wszelkich kruczkach prawa karnego. Jej ojciec, zupełnie nieświętej pamięci sędzia Rzeczypospolitej Ludowej, bez trudu otworzył jej wrota kariery. Trzeba jednak przyznać, że Malicka wykorzystała swoją szansę bezbłędnie. Okazała się wręcz stworzoną do swojego zawodu, zamykając tym samym gęby wszystkim chcącym wiązać jej pozycję wyłącznie z nepotyzmem. Choć nie brała bezpośrednio udziału w rozprawach, to miała niebagatelny udział w oczyszczaniu z win sprawców masakry na wybrzeżu w grudniu 1970 roku. Zakwalifikowanie strzelania przez milicję i wojsko ostrą amunicją do protestujących jako bójki ulicznej, było zuchwałym majstersztykiem wieńczącym ponad czterdziestoletni proces.

11.10.2014 prokurator Malicka wybrała się na imprezę świętującą okrągłą rocznicę powstania koła łowieckiego, którego była honorową członkinią. Ostatnio znowu doceniła polowania w rodzimych lasach. Stało się tak po wycieczce do Afryki, gdzie za sowitą opłatą, nieco spontanicznie, skusiła się na odstrzał jednego z egzotycznych gatunków zwierząt. Jak okazało się po fakcie, antylopy które można było wziąć na cel, pochodziły z  komercyjnych hodowli i były niemal podprowadzane pod lufę dubeltówki. Gdy było po wszystkim, już  w momencie wykonywania pamiątkowej fotografii z martwym trofeum, nie czuła satysfakcji adekwatnej do poniesionych kosztów. Odtąd staropolskie hasło „darz bór” wróciło u niej do łask i pokusa ponownej afrykańskiej przygody safari nigdy u Ewy już nie zaistniała.

Obchody rocznicowe, jak to zwykle, były huczne. Stoły aż uginały się od doskonale przyrządzonej dziczyzny i domowej roboty alkoholi. Przaśny klimat tych spendów nawet ją bawił, szczególnie po kilku głębszych toastach. Lubiła, jak podpita myśliwska brać fantazjowała w małych grupkach na temat jej wciąż zgrabnego tyłka, myśląc, że ona nie zdaje sobie sprawy z ich komentarzy. Chociaż, z obudzoną alkoholem odwagą, może jednak chcieli by wiedziała o ich sprośnych wizjach? Może te w większości wąsate i utyte gęby podświadomie zdawały sobie sprawę, że to kres ich zdobywczych możliwości? Że to podszyte niby szeptem gadanie ma ona właśnie niechcący usłyszeć? I wtedy już sam brak reakcji nieosiągalnego obiektu seksualnego byłby dla nich wystarczającym powodem do satysfakcji, na bazie której zbudują swój masturbacyjny krajobraz na kolejne długie miesiące?

Humor miała znakomity. Zorganizowana i poprowadzona przez nią aukcja prac lokalnych artystów na rzecz ratowania okolicznych zabytków przyniosła doskonały efekt. Lekko już podpita łowiecka brać okazała się nadspodziewanie hojna i udało jej się zebrać konkretną sumę pieniędzy. Z resztą sama się do tego sprytnie przyczyniła. Gdy licytujący tracili początkowy animusz, sama podbijała stawki, co świetnie działało na ambicje darczyńców. Teraz, zajadając przekąski, podekscytowana zastanawiała się ile zaniedbanych, wspaniałych nagrobków znajdujących się na tutejszym starym ewangelickim cmentarzu uda się za zebrane środki odrestaurować.

Postanowiła wrócić nieco wcześniej niż planowała. Typowo jesienna deszczowa pogoda sprawiła, że poczuła się nieco znużona i nie siląc się na pożegnania ruszyła w stronę parkingu. Była trochę wstawiona, ale w tej okolicy żaden policyjny patrol nie odważyłby się zatrzymać jej dobrze znanego, ekskluzywnego samochodu. Teraz po ciemku, nierozpoznane od razu auto mogłoby oczywiście zostać wezwane do zatrzymania. Wtedy jednak, w momencie zorientowania się przez stróży prawa z kim mają do czynienia, pozostałoby im tylko zaglądając przez szybę z przepraszającą miną i charakterystycznym gestem dłoni zaprosić kierującą do dalszej podróży i to jeszcze zanim koła pojazdu przestaną się całkowicie obracać. Gdy już zbliżała się do domu, będąc tuż pod Zdunowicami, z gęstego lasu na jezdnię wybiegła sarna. Ewa Malicka gwałtownie nacisnęła pedał hamulca i odbiła kierownicą w stronę przeciwną do kierunku ruchu zwierzęcia. Na śliskiej od deszczu nawierzchni jej prędkość okazała się zbyt duża, by w połączeniu z przytępionym alkoholem refleksem pozwolić na szczęśliwie wyprowadzenie auta z niebezpiecznego manewru. Przeleciała przez rów, z całym impetem uderzając w drzewo. W krótkiej chwili pomyślała o ciepłej kąpieli, którą po powrocie miał przygotować dla niej mąż, i umarła.

EPILOG

Ewa powoli zaczęła otwierać oczy. Siedziała na krześle, mając ręce przywiązane do jego oparcia. Wciąż była lekko zamroczona. Pierwszą rzeczą jaką zobaczyła odzyskując ostrość widzenia były jej ubłocone buty. Po dłuższej chwili spojrzała w bok, na znajdującą się w podobnej do niej sytuacji postać. Mariusz Kwapisz podniósł opartą o stół głowę i popatrzył na nią pełnym obojętności wzrokiem. Miał na sobie znoszony brązowy sweter, pełen poprzyczepianych do niego skrawków cebulowych łusek. Wyglądał na co najmniej dziesięć kilogramów cięższego i tyle samo lat starszego w porównaniu do osoby, którą znała.

Mariusz, czy to ty? – spytała niepewnie.

A pani prokurator to niby skąd mnie zna? Bo ja to panią znam, to znaczy, wiele o pani słyszałem.

Uniwersytet Jagielloński, Kraków, córki bliźniaczki. Mówi ci to coś?

Z uniwersytetem to ja mam raczej niewiele wspólnego, ale za to z technikum rolniczym w Bytowie, to już tak. A w Krakowie nigdy nie byłem. Miałem jechać raz, wieki temu, z wycieczką szkolną, ale miałem szlaban za stłuczony palantówką wazon i matka nie puściła. Za to z córkami to pani prokurator trafiła. Z resztą, to że je mam to najlepsze co mi się w życiu przytrafiło.

Dlaczego mówisz do mnie pani prokurator? Co to za błazenada?! – spytała zirytowana.

Hej, a może ty nam łaskawie wyjaśnisz co tu się do cholery dzieje i dlaczego nas porwałeś? – Kwapisz zwrócił się do siedzącego tuż obok Mikołaja Lewickiego, który do tej pory przysłuchiwał się ich rozmowie, próbując za pomocą scyzoryka usunąć ze swojej podeszwy przyklejoną do niej gumę do żucia. Wtem, zdecydowanym i precyzyjnym ruchem  umieścił ostrze składanego nożyka w prawym udzie Mariusza. Kwapisz wrzeszczał wniebogłosy, bezsilnie złorzecząc sprawcy. Trwało to do momentu, aż zorientował się, że nie czuje bólu. Na spodniach nie było też ani śladu krwi.

Skoro już się uspokoiłeś, to śpieszę z wszelkimi wyjaśnieniami, uprzedzając też niektóre wasze pytania. Otóż, jak już się być może domyślacie, nie żyjecie. Scena ze scyzorykiem pozwoli wam szybciej w to uwierzyć, co zaoszczędzi mi zbędnego trudu. Wbrew temu co zapewne teraz myślicie, nie zabiłem was. Lecz zanim o śmierci, opowiem wam o życiu. Wasze było beznadziejnie smutne i w tym smutku banalne niczym wygłaszane przez nawróconego rockmena alkoholika dyrdymały o bogu. Zastanawialiście się nie raz, dlaczego akurat was to spotyka, kiedy innym żyje się tak lekko i dobrze. Żeby to wyjaśnić, opowiem ci Mariuszu o pewnym krakowskim profesorze historii, a tobie Ewo, o znanej pani prokurator, zamieszkałej we wspaniałym domu na kaszubskiej wsi.

Mikołaj mówił, a oni chętnie słuchali. Pomimo tego, a może raczej właśnie dlatego, że historie te wydawały im się tak dobrze znane. Nie były to jednak opowieści o ich życiu, ale o tym kim często chcieli być, kończąc swój kolejny ciężki dzień na chwilę przed zaśnięciem. Wyobrażali sobie wtedy kogoś, kto wyzwoli ich z roli bezradnej ofiary, którą to przecież nigdy nie mieli się stać. Gdyby tylko mogli być tym, kto dobrze wie jak należy rozpychać się łokciami na przedziwnej uczcie życia. Kimś, kto zachłannie pochłania co lepsze kąski, porozstawiane na stole wraz z tymi zupełnie niestrawnymi. Te zaś pozostawiając innym biesiadnikom, dokarmiając ich też rzucanymi, wyssanymi wraz ze szpikiem kośćmi. Ta skrywana pod ciepłą pościelą i nocną ciszą atawistyczna perwersja przynosiła im ulgę, z którą to żegnali się już bez żalu razem z pierwszymi oznakami zbliżającego się świtu.

Jesteście, a raczej byliście, bladym cieniem siebie samych. Właśnie tych, których uważaliście tylko za wytwory własnej wyobraźni. Gdy skończyliście swoje życie, nastał czas zapłaty rachunków, przed którymi nie ma ucieczki. Wskazówki zegara cofnęły się i otrzymaliście nowe, drugie życie, biegnące równoległe z waszym pierwowzorem. Od początku konsekwentnie przyjmowaliście spadające niby znikąd ciosy. Cóż, starannie dbaliśmy o to, by odkupienie które doświadczaliście mogło odpowiednio przebiegać. Oczywiście nie mogliście być już aż tak sprytni i inteligentni by unikać pułapek, które profesor Kwapisz  i prokurator Malicka omijali najczęściej bez większego trudu. Ciągle potykaliście się o bolesne życiowe przeszkody, które przypisywaliście permanentnemu pechowi. Teraz jednak  w końcu możecie poczuć ulgę. Sprawiedliwość dokonała się wraz z zatrzaśnięciem bagażnika mojego Poloneza, w którym to udało mi się was oboje pomieścić.

Co nazywasz sprawiedliwością? To, że mój ciężko chory synek został bez matki, z nierozgarniętym i wiecznie bez kasy Grześkiem? – zapytała Ewa spokojnym, lecz pełnym rezygnacji tonem.

Ależ Grzegorz Malicki to nad wyraz poukładany i majętny człowiek! Mąż prokurator Ewy Malickiej dał się poznać jako wyjątkowo sprawny przedsiębiorca, właściciel znanej marki odzieżowej. Filantrop  i współwłaściciel znanego klubu piłkarskiego, choć to ostatnie akurat mało mnie obchodzi. Co do twojego syna Szymona, to już w niedalekiej przyszłości stanie się prawą ręką ojca. Jest też świetnie zapowiadającym się pływakiem. Wraz z kolegami z klubu wywalczył nawet ostatnio srebrny medal drużynowych mistrzostw Polski juniorów. Zapewniam cię, że na swoje zdrowie i powodzenie u koleżanek nie może on narzekać – wyjaśniał Mikołaj, przecinając jednocześnie linkę krępującą Ewy ręce. Podobnie postąpił  z Mariuszem.

Musicie wiedzieć, że życie które wiedliście zostało już wymazane z ludzkiej pamięci. Nikt nie wie, że istniał ktoś taki jak krakowska księgowa Ewa Malicka i zdunowicki tokarz Mariusz Kwapisz. Ewo, ślady które dziś zostawiłaś w błotnistej ścieżce ogrodu tuż po wyjściu z taksówki, właśnie przestały istnieć. I choć żyłaś naprawdę, to wiemy o tym już tylko my i może jeszcze twoje mocno ubrudzone błotem obuwie. Historie ludzi ściśle z wami powiązanych, także więc musiały potoczyć się według  zupełnie innego scenariusza.

Ewa skryła twarz w dłoniach nie czując się gotowa, by cokolwiek odpowiedzieć.               

A Beata, co z nią? – spytał Mariusz, który korzystając z niespodziewanego oswobodzenia przechadzał się wokół stołu.

Po śmierci męża nie czuje kompletnie nic. Ich małżeństwo od dawna było fasadowe. Nie umiała jednak odejść, mimo jego ciągłych i licznych romansów. Trwała w tym z pewnej wygody i braku wiary, że jest w stanie zacząć żyć na nowo. Wkrótce poszuka w internecie eleganckich czarnych strojów, w którym córki odczytają na pogrzebie ojca żałobny list przesłany przez ministra oświaty, nieobecnego na samym wydarzeniu ponoć w wyniku silnego przeziębienia. Ubiór ten przyda się im także wtedy, gdy lekko znudzone udadzą się z polecenia matki na uroczystość nazwania imieniem profesora Mariusza Kwapisza skweru powstającego na nowym, luksusowym krakowskim osiedlu.

Mikołaj spojrzał teraz na znajdujące się nieopodal nich solidne dębowe drzwi. W tej samej chwili zaczęły się one z wolna uchylać, rzucając wiązkę jaskrawego, fioletowego światła. Spojrzał na Ewę i Mariusza, którzy podeszli do niego bez słowa.

Czy uważasz, że babcia Eulalia będzie zadowolona widząc cię w tak ufajdanych butach? Ona czeka już na ciebie niecierpliwie, więc postaraj się zrobić dobre wrażenie – zwrócił się do Ewy z wyrazem twarzy, który na upartego można by uznać za uśmiech. Po jej policzkach spłynęły łzy, które szybko wytarła. Zdjęła buty i schowała je pod stołem. Mariusz nie czekał na podobną wskazówkę. Ściągnął swój sfatygowany sweter, po czym  starannie odwiesił go na krześle. Robiąc to przypomniała mu się dawna andrzejkowa impreza w OSP Zdunowice, na której ośmielony wódką po raz pierwszy odważył się poprosić Beatę do tańca. Wtedy, dokładnie  w ten sam powolny sposób odkładał na oparciu siedziska marynarkę, odwlekając moment zanim w końcu zdecydował się podejść do swej przyszłej żony. Teraz, pozbywając się swetra, odsłonił ściśle przylegającą do torsu koszulkę. Był to prezent od córek, które z własnego kieszonkowego kupiły mu, zupełnie bez okazji, podczas ostatnich wakacji w Mielnie. Dumnie wypiął pierś i stanął na wprost Mikołaja. Chciał, by ten dobrze odczytał znajdujący się na niej napis: „Najlepszy tata na świecie”.

Wszyscy troje stali przy drzwiach. Ewa oddychała szybko, nadal nie mogąc wykrztusić z siebie ani słowa. Udało się to Mariuszowi.

Słuchaj…w takim razie to nasze zwycięstwo z Niemcami, to też pewnie jakaś lipa. Tak na serio to znowu było do tyłu, co nie?     

Mikołaj roześmiał się, lekko poklepując go po plecach.

Bądź spokojny, wyniku nie ruszaliśmy. My tu naprawdę nie lubimy piłki nożnej.

Piotr Woźniak – Ewangelia po polsku: Odwróceni
QR kod: Piotr Woźniak – Ewangelia po polsku: Odwróceni