Dni względnego spokoju

Jacyś ludzie spacerowali brzegiem morza
– nie wiem dlaczego chciałem napisać nieba –
inni zanurzali się w jego falach,
jeszcze inni gapili się na zachód słońca,
leżąc w piasku poniżej wydm.

My też byliśmy
jakimiś ludźmi –
wlekliśmy się starym jelczem
po dwunastu godzinach rozwożenia spożywki,
żeby na koniec dnia popływać.

Którejś nocy
wszystko zalała ciemność.
Nikt już nie spacerował brzegiem morza
ani nie zanurzał się w jego falach.
Nie było wydm, piasku w ogóle.


Sto sześćdziesiąt osiem stron

Tamtego dnia w szufladzie za łóżkiem
znalazłem Rozmyślania Marka Aureliusza
niepiszący długopis,
notes tak mały,
że nie dało się w nim niczego zapisać,
specjalny numer magazynu „Twoje ciało”,
z zachętami „W drodze do sylwetki”
oraz „Biceps XXL”,
i sto sześćdziesiąt osiem stron
o drinkach na każdą okazję.

Ale wracając do ręki,
konkretnie – do prawej dłoni:
była pierwsza, najlepsza.

Po ośmiu dobach gorączki
nie byłem w stanie przypomnieć sobie
słów ulubionych piosenek
ani tytułów ulubionych książek.

Natomiast dłoń
była gotowa, żeby notować.
Poszłaby na całość,
gdyby nie ten nieszczęsny bic
i dziwaczny notes.


Tamtej nocy śniły mi się
wyłącznie koszmary

Ten był najgorszy:
graliśmy w nogę –
półnadzy,
ale w trzewikach,
z piłeczkami do ping-ponga
nie powiem gdzie
(nazwy firmy nie pamiętam).


Fajrant

Jest taka czarnobiała fotografia,
której kiedyś bardzo się bałem –
z pogrzebu pradziadka Walczaka:
kostnica,
pradziadek leży w trumnie,
dłonie ma złożone jak do pacierza
i oplecione różańcem,
ale wyraz twarzy taki,
w ogóle coś takiego w sylwetce,
jakby nigdy nie żył,
albo zostawił ceremonię
i poszedł sobie gdzieś
bez chęci powrotu.

Z kolei rodzina wygląda tak,
jakby szykowała się do skoku,
jakby chciała rzucić się na pradziadka
i z powrotem wcisnąć go w trumnę.

Wuj Heniek,
którego nazwiska nie pamiętam,
ale poznaję go po wąsiku
i przyklejonym do niego uśmiechu,
wygląda jakby w duchu mówił:
nic z tego, stary,
jeszcze nie pora
na fajrant.

Mariusz Grzebalski – Cztery wiersze
QR kod: Mariusz Grzebalski – Cztery wiersze