Samotność

boję się słów i powrotów stoję przed drzwiami
z ręką na klamce czekam aż ktoś otworzy
przekroczy próg jako pierwszy jeszcze raz spojrzy na schody

zamknie drzwi zapyta o zdrowie zaproponuje herbatę
opowie swój sen wczorajszy ogarnie stos
niepotrzebnych rzeczy wypełni luki w pamięci

zapisze białe kartki z których wcześniej nie dało się nic
wyczytać ani wykreślić więc pukam trzy razy
czekam ukryty między nimi a nikim stojącym przed drzwiami

czajnik gwiżdże w kuchni słychać kroki
otwierają się drzwi ten ktoś nie proponuje herbaty


Dom

uzależniony od nie dotyku i pustego kubka po kawie
zwyczajnie ukrywam się pod wodospadem kwiatów
w kącie gdzie rzeczywistość łączy dwie ściany
cicho szumi telewizor może radio do chwili gdy puka ktoś

przywołany przez wyobraźnię zachowuje pozory
nie zakłada nogi na nogę nie wyciąga papierosa
nie zapala nie widzę zgrabnych konturów twarzy
moje źrenice nie rozszerzają się niczym wszechświat

nie przyswajają kobiecego kształtu nie dosięga mnie
cała plejada metafor nagusieńki umykam w cień
tam gdzie wierszem kąsają pająki a myśli mętnieją
w odbiciach nierzeczywistych okładek


Lotnisko

kilka zapewnień przez megafon i herbata z automatu
robi się o wiele smaczniejsza bardziej wyrazista
tkwimy tu już tyle godzin jakbyśmy nie wiedzieli dokąd iść
powracając jedynie myślami do miejsc
po których utracie człowiek zostaje bezdomnym

z biletami w dłoniach czekamy na głos z samej góry
na życie a ono za wielkimi szybami przemija
w głowie rodzi się coraz więcej pytań coraz więcej obaw
bo przecież moglibyśmy tu pozostać patrząc jak inni
odlatują ku światłu a my tkwimy w dużej klimatyzowanej sali

niczym umarli oczekujący na bezwarunkową propozycję
ostatecznie odgrywając te same scenki co żywi
z tym że w niezrozumiałym języku


Cykl

wszystko wraca jakby czas się cofnął
lub zatoczył koło wobec tego pytam
matko gdzie jesteś tymczasem
cisza wierci w głowie dziurę

czytając nekrologi wyłapuję słowa
napisane z potrzeby serca
dręczy mnie myśl o robactwie
które dociera najgłębiej
jest najniżej przy plecach

kiedy umrę położą mnie
w pozycji embrionalnej żebym nie patrzył
na dekiel nieba i dno ziemi
tak aby być w punkcie początku


Oswajanie chmur

w mieście lato chyli się ku upadkowi dzieci bawią się rzucając
kamieniami w plastikowa lalkę która ma związane oczy a my leżymy
nago na nowym dywanie z sizalu trzymamy się za ręce

czytamy na głos wiersze o wrześniowym słońcu które leniwie
przesuwa się po ścianie jak cienie żołnierzy w kierunku stacji kolejowej
gdzie zrobione zostało to czarno białe zdjęcie z czasów wojny

senna mucha nie dokucza już jak w upalne dni lata nie nadlatuje z góry
niczym samolot Luftwaffe leży nieruchomo obok czarnego wazonu
chłonie łodygi kwiatów ich arterie zielonych żył jak pęk ostatnich dni

Jarosław Kapłon – Pięć wierszy
QR kod: Jarosław Kapłon – Pięć wierszy