Ducunt volentem fata, nolentem trahunt

Matka od jakiegoś już czasu próbowała — na razie co prawda bezskutecznie (ale tylko do czasu, czego jak czego, ale tego akurat możemy być pewni) — przekonać Karola, prośbą i groźbą, duserami i złorzeczeniami, na zmianę wymyślając mu i ugłaskując go, wyzywając od najgorszych i komplementując od najlepszych, panegiryzując i dezawuując, powołując się przy tym na swój niezbywalny status matki oraz inherentny autorytet rodzica, że oto „nadeszła wielkopomna chwila” i należy kupić nowy garnitur. Przecież w tym niemodnym — pożal się Boże, w paski! — nie może pokazać się na „rozmowie klasyfikacyjnej” w sprawie wymarzonej pracy, mówiła, z werwą akcentując: „niemodnym”, „paski”, „klasyfikacyjnej” i „wymarzonej”.

Przecież wygląda zupełnie niepoważnie, jak ubogi krewny ubogiego krewnego, który gdzieś tam miał jeszcze uboższego krewnego, który z kolei pochodził z najbardziej prowincjonalnej z prowincjonalnych prowincji, gdzie bieda tak wielka, że ludzi nie stać nawet na nowe modne garnitury bez pasków, dodawała, gdzie nie ma poczucia stylu, smaku i wyrafinowania, nikt nie śledzi najnowszych trendów, ponieważ są, w ich małomiasteczkowym przekonaniu, kontynuowała, ważniejsze sprawy niż elegancki ubiór, krzywiła się zresztą straszliwie, wypowiadając te słowa, jakby dopuszczała się krzywoprzysięstwa, profanacji bądź bluźnierstwa, tak naprawdę chyba nie wierzyła w istnienie takich, zapomnianych przez Boga i cywilizację, miejsc.

Przecież tu jest już zbyt obcisły, wskazywała zdegustowana na kołnierzyk, szamocąc się histerycznie, a tu nadal zbyt luźny, prychając zwracała uwagę na pas, nogawki i na kolanach poprzecierane, dziury wygryzione przez mole, brak dwóch guzików, kolor z ciemnego na nijaki, no, może trochę przesadzam, to wszystko jeszcze dałoby się znieść, ale spójrz, no, spójrz, niemodny i w paski, wstyd się w czymś takim pokazać na weselu w remizie, a co dopiero na rozmowie klasyfikacyjnej przed jakąś ważną personifikacją, która zdecyduje o twojej przyszłości, całym twoim życiu, zabawa i beztroska się skończyły, moje ty utrapienie wieczne, pora na dorosłość; nie moja wina, że dożyłeś tych dwudziestu kilku lat, ja swoje zrobiłam, urodziłam i wychowałam, na własnej piersi, kolej na twój ruch. Widzisz, od teraz musisz myśleć pragmatycznie i zdroworozsądkowo, pięknym strojem zakryć niedostatki ciała i umysłu, mówiła, przyklepując mu niesforną grzywkę, nic tak nie zdobi człowieka jak wyrafinowany i dobrze skrojony ubiór, co nie dopowiesz, to dowyglądasz, oto moja dywiza, radziła.

Przecież to żenujący okaz nieobycia, braku gustu i kultury osobistej, perorowała przy innej okazji, oczywiście, że możesz być abnegnatem, ale to dopiero wtedy, gdy zarobisz pieniądze tak wielkie, że będziesz mógł sobie pozwolić na nieprzejmowanie się wyglądem czy pozorami, najwyżej nazwą cię ekscentrystą, do tej pory jednak masz obowiązek solemnie wypełniać swą rolę ofiary, starać się za innych, choćby oni się nie starali, starać się wbrew innym, choćby ci zarzucali kłody pod nogi, nikt tego nie zrobi za ciebie, no, głowa do góry, pierś do przodu, wciągnij brzuch, albo nie, lepiej nie wciągaj, tak jest lepiej.

Bądź przebojowy, narzucaj się, pukaj do każdych drzwi, choćby po sto razy, tysiąc, wracaj oknem albo przeciwpożarowymi, zaczaruj ich, zamrocz, zaurocz, bądź lojalny, okaż wierność swemu panu, nie popełniaj błędów, błagaj o drugą szansę, nie zmarnuj jej, sprzedaj się, kochanie, dobrze się sprzedaj, mamusia będzie z ciebie taka dumna, całe życie się poświęcałam i od ust sobie odejmowałam dla ciebie, żebyś został kimś, zrobił wielką karierę, nie musiał się kłaniać mądrzejszym od siebie, a trajkocząc głaszcze go niczym wyleniałego kota, który miał zostać czempionem, a okazał się bękartem dachowca. I zjedz coś do cholery, bo wyglądasz jak chodzące nieszczęście, nie jedno, lecz siedem nieszczęść, siedem chodzących nieszczęść (siedem razy siedem to już osiemdziesiąt dwa — skonstatowała bystro), wałęsających się bezradnie w poszukiwaniu zajęcia, najlepiej dobrze płatnego, Bożeż ty mój, żeby tylko.

Ojciec z kolei, typ małomówny, w emocjach oszczędny, a w wyrazie uczuć wręcz skąpy, tak często powtarzał, że w starym garniturze Karol dostanie pracę tylko w skupie butelek, aż Karol w to uwierzył i odtąd jego wymarzonym, ale to naprawdę wymarzonym miejscem pracy stał się skup butelek, jego ziemia obiecana, ponieważ tam, jak to sobie naiwnie wyobrażał, nie musiałby się przejmować oczekiwaniami innych ludzi, nie byłby zmuszony do odgrywania roli, w której wcale nie czuł się dobrze, nic nie krępowałoby jego wyobraźni, obecnie przepełnionej wizjami nowych, modnych garniturów bez pasków, wiszących rzędem w szafie, złowieszczo wyciągających rękawy w kierunku jego nagiej szyi, straszących przyszłością bez przyszłości.

Jak można się domyślać, próby rodziców, te pełne wielkich słów i agresywnych tonów przemowy o charakterze już to laudacji, już to filipik, były nieskuteczne, lecz tylko do czasu. Mitrężyli akurat przed telewizorem, w atmosferze wzajemnej niechęci podszytej żalem i strachem, gdy wypowiadał się bezprzykładny okaz intelektualny, to jest dość jeszcze młody specjalista od twórczości Raymonda Roussela, prawdziwy aficionado, który „Locus Solus” znał na pamięć i na wyrywki, tak że mógł zacytować dowolny fragment na dowolnej stronie, zarówno w normalnym kierunku, jak i wspak. Przedstawiał akurat niektóre z bardziej barwnych anegdot dotyczących życia pisarza oraz rozprawiał ze swadą o jego wpływie na surrealistów pokroju Dalego i Bretona, dowodząc, iż metoda literacka Roussela plasuje go bliżej koncepcji oulipijczyków aniżeli nadrealistów. Mężczyzna w telewizji był więc dość młody, raczej bystry, miał spore doświadczenie czytelnicze i do tego wszystkiego mówił o sprawach złożonych. Mimo iż dość młody, raczej bystry, miał spore doświadczenie czytelnicze i do tego wszystkiego mówił o sprawach złożonych, to niemodny garnitur zepsuł cały efekt. „Widzisz, niby taki dość młody, raczej bystry, ma spore doświadczenie czytelnicze i do tego wszystkiego mówi o sprawach złożonych, ale nikt go nie będzie słuchał, kiedy on w tym niemodnym garniturze w paski, nikogo nie będzie obchodzić, co to za pisarz, co stworzył i co po sobie pozostawił, kto się do niego poczuwa i dlaczego nie wszyscy powinni, każdy będzie skupiał się nie na tym, co mówi, lecz jak wygląda i oceniał jego, pożal się Boże, ubiór” — burknął krytycznie ojciec, zawtórowała matka, Karola przeszły ciarki. Oto jeden z tych ostatecznych argumentów, egzemplifikacja z aspiracjami na ekstrapolację, który nie mógł nie przekonać, więc przekonał, przepełnił czarę i postanowił kropkę nad.

Kupili zatem nowy garnitur, tym razem modny i bez pasków, świetnie skrojony, ukrywający wszystko to, co strój zakryć powinien, świadczący o jak najlepszych intencjach noszącego, jego nienagannych manierach, nienarzucającej się szczerości, znakomitym wykształceniu, wprawiającej w zachwyt pracowitości, podróżniczym obyciu, niekwestionowanych zasługach społecznych, miłym usposobieniu, sporych ambicjach i innych cechach, tak dobrze widzianych na rynku pracy bez pracy. Do tego, z pomocą sprzedawcy (przymilny, elegancki, nijaki, porozumiewający się okrągłymi zdaniami, trochę przegięty i natarczywy), dobrali krawat, ten z kolei w paski (skoro koszula biała, bez pasków i garnitur bez pasków, to chociaż krawat w lekko ekscentryczne paski, cierpliwie wyjaśniał sprzedawca, gnąc się w ukłonach i pokazując całe śnieżne uzębienie, niczym wilk czekający na swego Czerwonego Kapturka).

Poszedł więc Karol w nowym, modnym garniturze bez pasków na rozmowę kwalifikacyjną o wymarzoną pracę swoich rodziców, ponieważ to by ich uszczęśliwiło, a przynajmniej matkę, która zawsze powtarzała, że problem z matkami zasadza się na tym, iż zawsze wiemy, czego oczekują, więc, chcąc nie chcąc, staramy się sprostać ich wymaganiom, które uwierają jak ziarnko piasku pod powieką albo zabłąkana rzęsa, to ostatnie porównanie Karol dodał sam. Przyszły, a może i niedoszły pracodawca był człowiekiem nieprzyzwoicie młodym jak na tak odpowiedzialne stanowisko, oczywiście w twarzowym garniturze uszytym zgodnie z najnowszymi trendami, to jest bez ani jednego niemodnego paska, nienaturalnie i nachalnie skracającym dystans, bez pytania ni wahania przechodzącym na „ty”, jakby chciał pokazać, że przynależy do dwudziestego pierwszego wieku, toteż obce mu są staromodne pretensje, i posługującym się kolokwialną polszczyzną, najeżoną potocyzmami i anglicyzmami, językiem,  jakiego nie powstydziłyby się nowomodne pisarskie wydmuszki.

Karol był nieźle przygotowany do rozmowy, przypomniał sobie, którymi językami włada biegle, a którymi tak sobie, na wszelki wypadek opracował odpowiedzi na najważniejsze pytania, a przynajmniej na te, które najprawdopodobniej padną, w końcu ojciec powtarzał: „Od tej rozmowy wszystko zależy, cała twoja przyszłość”, jak gdyby w momencie przekroczenia progu świat miał przestać istnieć.

(Karol co prawda postanowił, iż albo dostanie tę pracę, albo powiesi się w piękny jesienny wieczór na kablu od ładowarki, podobno tak się da, ale szybko poniechał tej myśli, nie chciał dawać nikomu satysfakcji).

Wiedział, co odpowiedzieć, gdy zapytają, jakie ma doświadczenie („Niezbyt wielkie, ale szybko i chętnie się uczę”), co ostatnio czytał („«Tractatus…» Wittgensteina, bardzo wybitnego filozofa austriackiego, pierwszy tom trylogii Maríasa, bardzo wybitnego pisarza hiszpańskiego, oraz dwoje noblistów, Gordimer z RPA i Węgra Kertésza, również bardzo wybitnych”), co go pasjonuje („Dalekie podróże, poznawanie obcych kultur, kino skandynawskie, garncarstwo”), dlaczego chce pracować właśnie tam („Wydaje mi się, że mógłbym wnieść sporo nowego i być cennym nabytkiem dla firmy”; nie, nie „nabytkiem”, może lepiej „wsparciem”, nad tym fragmentem jeszcze pracował w myślach, wiedział jednak, że musi powiedzieć, że to jego „wymarzona praca”, gdyż przy takim sformułowaniu bledną wszelkie inne bzdury, wypowiadane pod presją miejsca, czasu i osoby przepytującej).

Mimo iż rozmowa przebiegła szybko i sprawnie, Karol pocił się nienaturalnie w nowym modnym garniturze bez pasków, jąkał przy najistotniejszych odpowiedziach i zapomniał wspomnieć o garncarstwie, ten fragment z dalekimi podróżami i poznawaniem obcych kultur też zresztą nie wypadł najlepiej. Po dwudziestu minutach usłyszał, w obowiązkowym zestawie z perfidnym uśmiechem, standardowe: „Skontaktujemy się z tobą”, tutaj w korporacyjnej wersji wariantywnej — „Będziemy z tobą w intaczu”. Jako że Karol był w miarę bystry i nie mniej bezpośredni (przynajmniej jak na kogoś, kto lekcje przebojowości odbierał od osoby tak śliskiej, jak matka Karola), zapytał, dlaczego nie dostał wymarzonej („bardzo dobrze, właśnie tak”, wewnętrzny głos Karola pochwalił Karola) pracy. Miał przecież dobre chęci, bardzo się starał, poświęcił długie godziny na przygotowanie tej sceny, wycięcie scenografii z papieru i przejrzenie didaskaliów, do tego czytał tego neurotyka Wittgensteina i tego nudziarza Maríasa, przejrzał informacje o garncarstwie i nawet obejrzał jakiś film Bergmana oraz coś surrealistycznego Roya Anderssona (tylko czy to było surrealistyczne?). Wreszcie i przede wszystkim zaś miał na sobie nowy garnitur, modny, bez pasków, zdobiący ciało i nieuwierający przy tym ducha, istne dzieło sztuki krawieckiej prosto z przedmieść Bangladeszu, garść ryżu za prawdziwy majstersztyk, wykonany za pomocą taniej, zardzewiałej maszyny do szycia, która w Azji Południowej przeżywa drugą młodość. Powinien dostać tę pracę, bo inaczej cały wydatek na nic, poza tym szkoda tych ludzi z fabryki, którzy się tak bardzo starali, by dostarczyć produkt pierwszej jakości. No i, wreszcie, chciałby Maríasa skończyć, a tak już więcej po niego nie sięgnie, ponieważ będzie mu się źle kojarzył, z porażką na linii wchodzenia w niezależną dorosłość i dorosłą niezależność, tego się nie robi młodemu człowiekowi o świetlanej przyszłości, trochę zagubionemu i nieporadnemu, to fakt, lecz jednocześnie gotowemu podpisać cyrograf krwią nieletniego krawca z Bangladeszu, byle tylko otrzymać ten przeklęty etat. Niedoszły przyszły pracodawca najpierw zasępił się, przybierając postać sępa, następnie zadumał, przybierając postać bliżej nieokreślonego płaza, potem gwałtownie odsunął krzesło i, nic nie mówiąc, poprowadził go korytarzem w kierunku drzwi opatrzonych jednoznacznym napisem „Nie wchodzić”, jednym z tych, które zamiast odstraszać, raczej zachęcają do wejścia.

Toteż weszli. Tam miła pani w wieku Karola (zapewne też miała imię na K.), w białej koszuli, czerwonych oprawkach okularów i z napisem „LGBTQ” wytatuowanym na czole wskazała na cztery nierówno ułożone stosy kartek (coś tu nie pasowało, bo stosy kartek zawsze są w opisach „równo ułożone”, a ten był ewidentnie nierówny), kartek z podaniami o pracę, cv, listami motywacyjnymi, życiorysami, odbitkami certyfikatów i dyplomów. „Mamy wysokie bezrobocie, nawet garnitur nie pomoże” — wyszeptała, lustrując go od stóp do głowy i dostrzegając jego pytające spojrzenie. „Ja też jestem tu tylko na chwilę, zaraz wychodzę, mam płatny staż, właściwie dzisiaj kończę, na moje miejsce jest cała kolejka chętnych, można składać podania na za dziesięć lat”. Uśmiechnęła się z wyraźnym zakłopotaniem, zatrzepotała umalowanymi rzęsami, a minę miała przy tym, jakby to była jej wina, że on nie otrzyma wymarzonej pracy (już zdążył się przyzwyczaić do koncepcji wymarzonej pracy w korporacji, choć z tyłu głowy nadal kołatała myśl o skupie butelek oraz kablu od ładowarki), a rozczarowanie i najszczersze przeprosiny sprawiały wrażenie, jakby namalował je na jej transgenderowej twarzy co najmniej Caravaggio.

Karol — jak nietrudno się domyślić, głównie dzięki nepotyzmowi i znajomościom na niewysokim szczeblu, czyli wstawiennictwu wuja — dostał pracę w skupie butelek. Nie był jednak szczęśliwy, wymarzony zawód okazał się wielkim rozczarowaniem, nieprzystającym do jego wizji swobody i niezależności od konwenansu, ponieważ nadal musiał przejmować się oczekiwaniami innych ludzi, nadal był zmuszony do odgrywania roli, w której wcale nie czuł się dobrze, wszystko krępowało jego wyobraźnię, obecnie przepełnioną wizjami pustych butelek, jeszcze wydzielających nieprzyjemny zapach, którym i on sam nasiąkał coraz bardziej.

W geście ucieczki od smrodu świata sięgnął po Roussela. Lektura „Locus Solus” zajęła mu dłużej niż się spodziewał, ale pod wpływem sugestywnych obrazów najpierw wyobraził sobie, następnie opracował, a w końcu zrealizował kilka pomniejszych wynalazków utrzymanych w konwencji maszyn Rube’a Goldberga. Wziął udział w kilku konkursach, żadnego nie wygrywając, uczestniczył też w paru konferencjach, nudząc się niemożebnie. Co prawda nie zarobił na tym dużych pieniędzy, ale szczęśliwym losu zrządzeniem, dzięki znajomości z kimś, kto był miłośnikiem podobnych urządzeń i kto — tak jak on — jeździł na spotkania i był jurorem w rzeczonych konkursach, znalazł wreszcie posadę, która — choć mało wymagająca i w gruncie rzeczy nudna — dawała mu poczucie stabilizacji.

Karol nie potrafił jednak spocząć na laurach, pragnął więcej, bo tego nauczyło go życie. Przez tyle lat jego umysł przesiąknięty był wizją wymarzonej pracy, że Karol nie potrafił już żyć bez ambitnych dążeń, więc jedynym, co się zmieniało, był obiekt pożądania, lecz nie natężenie samego pragnienia. Matka była zachwycona, ojciec — słowem nieobecny.

Karol zaś postanowił kupić mieszkanie w prestiżowej dzielnicy.

By kupić mieszkanie w prestiżowej dzielnicy, Karol musiał wziąć kredyt na mieszkanie w prestiżowej dzielnicy. To był moment przełomowy, czas upadku.

Karol skurczył się w sobie, za to urosły mu długi. W tamtej chwili Karol przestał być Karolem, a przepoczwarzył się w człowieka z kredytem na życie, który z Karolem dzielił już tylko adres zamieszkania.

Człowiek z kredytem na życie, egzystujący tymczasowo w miejsce Karola, ciężko pracował, by móc na powrót być sobą, by znowu stać się nieporadnym Karolem ze zbyt wielkimi ambicjami oraz kilkoma trupami maszyn Rube’a Goldberga w szafie.

Człowiek z kredytem na życie, jak gdyby w preludium do braku egzystencji, zachorował na nieuleczalną chorobę.

Człowiek z kredytem na życie, bez widoków na Karola, odchodzi powoli.

Człowiek z kredytem na życie, wleczony przez los, umiera na raty.

Adrian Krysiak – Garnitur. Modny, bez pasków
QR kod: Adrian Krysiak – Garnitur. Modny, bez pasków