Przybycie

Już się ogłosił ich nowy wybawiciel.
Napełnią się wiecznie puste miski.

W nim cała nadzieja. On sprawi cuda.
Naleje z próżnego, przyniesie dostatek.

Oto, staje przed nimi i obiecuje więcej.
Bez litości, zajadle, łaja poprzedników.

Znacząco podnosi rękę, buduje napięcie.
Przerywa oklaski i okrzyki aprobaty.

I znów powraca ułuda, bo nie myślą
dalej niż czubek nosa. Zresztą,

cóż ich obchodzi jakieś tam „dalej”?


Odurzeni

Nie oni pierwsi próbowali wynieść swój naród
ponad inne. Zalety tej przaśnej rasy wprost
nie miały sobie równych.

Swym butnym wrzaskiem wystawali ponad,
prężyli pierś, podnosili sztandary,
karnie równali szeregi.

Ponad wszystkie dziedziny cenili sobie sztukę
poniżania. Ich państwo, jak u Platona,
nie mogło mieć skazy.

Śmierdział im Arystoteles, śmierdziała chora
demokracja. Argument siły skutecznie
unieważniał prawo i etykę.

Nocne pochody i zabawy ogniem to jasny znak,
że zapłoną inni i obcy. A świat?
Cóż powiedzieć?

Miał inne sprawy.


Obojętni

Nie dbali już o nic. Ani o siebie, ani o państwo,
nawet też o dzieci.

Potykali się o ułomnych i chorych, a nie chcieli
ich widzieć i słyszeć.

Zatykali nosy i uszy. Nawet od samych siebie
odwracali twarze.

Przechodzili do porządku nad światem. Mówili,
że to „nieistotna reszta”.


Obserwatorzy

Frumentarii* kryją się zwykle w cieniu. W zaułkach,
nasłuchują głosów, węszą spiski. Czasem któryś
zrywał się nagle, truchta za podejrzanym, baczy,
by go nie stracić, ustalić: kto z kim, po co i dlaczego?

Centurion często im powtarzał, że inwigilacja jest
prawym ramieniem każdej władzy, a oni, jej oczy
i uszy, winni służyć cierpliwie, wiernie, bez reszty.
Nie czują jednak zaszczytu, ich celem jest zapłata.

A miasto nieodmiennie żyje. Ludzie, jak to ludzie,
paplają, co ślina na język przynosi, a ich ciżba
wypełnia ulice i – nie wiedząc – roznoszą zarazę,
co jednako równa wielkich, średnich i maluczkich.

Tymczasem, obserwatorzy wykonują swą nudną robotę.
Przeciskają się przez hałas i ścisk. Łowią zdobycz
pomiędzy jatkami, koszami ryb, jarzyn i owoców,
albo pośród straganów, gdzie sól, ocet, oliwa i wino.

Nikt nigdy się nie dowie, dlaczego zaczęli umierać
pierwsi. Zwierzchnik zdąży jeszcze rozpocząć śledztwo.
Założy celowy mord, nawet sabotaż obcego wywiadu.
Wkrótce on także dostanie gorączki i zabierze go śmierć.

*Frumentarii – tajna policja rzymska.


Popularzy i optymaci

Optymaci przegrywają. Ich stara taktyka
przynosi same klęski. Z dnia na dzień
ofensywa popularów przybiera na sile.

Przewiny obu stronnictw są już, aż nadto,
widoczne. Nieświadomy stanu republiki
lud woli jednak wierzyć w puste słowa.

Przez chwilę przygasają skrywane lęki.
Lecz kłamstwa stron wychodzą na jaw
i osypuje się nędzna fasada demokracji.


Luminarium

Oczy Pizona* stygną wpatrzone
w krwawe listy.
Zjeżone rzędy liter, trzaskając,
osypią się w popiół.
Kłamstwa, jak wosk, spłyną
i zakrzepną w ciemności.
Knot dogasa i kopci, swąd
wypełnia ciszę.

*Gajusz Pizon – polityk rzymski. Przewodził nieudanemu spiskowi przeciw cesarzowi Neronowi. Po jego odkryciu odebrał sobie życie.


Tytus Liwiusz znów rozważa problem
narodu

Widział to po wielokroć: zmieniali akcenty, nosili twarze
ofiar, powtarzali ich argumenty, posuwali się do podłości,
by gniły prawość i państwo, a pokora zmieniła się w pychę.

Marek Tuliusz, niech spoczywa w pokoju, powiedział był,
że naród może przetrwać swoich głupców, a nawet tych
ambitnych, ale nie może przetrwać zdrady od środka.

Jakże pięknie brzmią jego periody, rytmiczne klauzule,
zgrabna hipotaksa. Jakże przeciwnie, niż u Salustiusza,
który rwał zdania i jakby z Katona żywcem zrzynał.

I Tytus Liwiusz wie, że zdrajca nie wydaje się zdrajcą,
porusza się swobodnie po Mieście, knuje, judzi, zaraża
nienawiścią, chytrze szepcze w zaułkach i na Forum.

Wciąż jednak nie może ustalić, skąd pochodzą te nędzne
żądze, rozważa „gdzie kończy się wmówienie a zaczyna
związek realny”, i, jak Tuliusz, szuka pociechy w buncie.


Formy upadku

Skończyła się epoka elit. Dawno wymarli cesarze ducha.
Rozpierzchły się dwory. Biblioteki? Komuż było o nich
myśleć? Rozprawiano o barbarzyńcach, ale oni już tu
byli, już od dawna robili swoje.

Nastał czas pokracznych reform i marnych masek.
Rządzą ignoranci. Plebs rechocze i chłepcze.
Zasady są już tylko domeną pustej retoryki.
Naga praxis kwiczy w rynsztoku.

Prym wiedzie szemrana zbieranina, jej kanty co rusz
wychodzą na jaw. Uczciwość budzi śmiech. Tylko
cynizm i hipokryzja, owe cuchnące formy upadku,
jak zawsze, mają się dobrze.

Z ulic zalatuje fetorem, przestano czyścić kloaki, brakuje
wody i jest coraz gorsza. W willach nobilów obgryzione
kości, zgniłe owoce, niedopite resztki

i muchy, muchy, muchy.

Robert Gawłowski – Osiem wierszy
QR kod: Robert Gawłowski – Osiem wierszy