Lot

Promienie słońca rozłupały
kopułę banku.
Rozpoczęło się trąbienie aut.
Zapasy w zbrojach
z lśniącego metalu
trwały już ponad godzinę.
Zatrzymałem się
na przeładowanym
przejściu dla pieszych.
Spieszący się zanadto,
schowani za wysokimi
kołnierzami,
wbiegali
jeden za drugim
do podjeżdżających
autobusów,
tramwajów,
zbiegali do stacji metra.
Przystanek autobusowy
wyludniał się,
by za kilka minut
stać się wigwamem
przepełnionym szamanami
trzęsącymi się z zimna.
Światło dzienne
wycofywało się,
wpraszały się
neony reklam.
Zająłem wolne miejsce
na ławce. Taksówki
zatrzymywały się
przede mną.
Machałem ręką
na znak odmowy. I nagle –
jaka satysfakcja –
stadko białych gołębi
przeleciało
przez środek jezdni,
nisko, nad dachami
samochodów.
Co za urzeczenie
po miesiącach
wyzutych z mowy.


Rozbłysk

Krople na przedniej
szybie samochodu
uniemożliwiały
widoczność.
Obie wycieraczki
odmówiły dalszej pracy.
Zatrzymaliśmy się
na poboczu.
Ogarnęło nas
zdziwienie na widok
bezchmurnego nieba
i suchej autostrady.
Wysiedliśmy z auta.
Przed nami
dźwigało się miasto.
W pubach i restauracjach,
w kasynach
i kręgielniach
jarzące się światła
imitowały
blask odkryty
w młodości
na leśnej polanie.
Marsz piaszczystą
ścieżką odgradzającą
pole od ścierniska
zajął nam
piętnaście minut.
Gałązki pękały
pod nogami,
jedyne dźwięki
w tylu zagajnikach.
Znaleźliśmy staw
w kształcie elipsy.
– Spójrz, można się
w nim przejrzeć,
tak czystą ma wodę.
Zastygła
tafla odbijała
miliardy perlistych
punkcików.


Rzeczywistość i obrazy

Ujawnia się co jakiś czas
w oknach wysokich po sam sufit
Jest w niej coś takiego
że prędzej czy później zaczynamy
ją ścigać Rozgrywa się przed nami
jako ta niedościgniona

Właściwie to jej imitacje
używają wielu zastępczych imion
wychylają się w postaci
wielobarwnego fantomu
marzenia po które instynktownie
wyciąga się ręce

Okienne szyby oblewane
strugami deszczu
preparują kopię daleką od oryginału
Za tym lustrem nie ma kolejnych
i nie da się dociec
czy przytrafiła się mnie
tobie czy komuś innemu


Kroki

Codzienne, niezawodne, niewidzialne.
Tyle o was wiem.


Trzecia w nocy

Ciągle tam byli.
Trzymali dzieci za ręce.
Wysoko podnosiły nogi
w wysokiej trawie.

Słyszałem
o czym rozmawiali
i co ich śmieszyło.
Wchodzili do lasu
jak bociany, jeden za drugim.

Wróciłem w to samo miejsce.
Obie ścieżki zarosły jeżynami.
Machali do mnie – pamiętaj,
znaleźliśmy inną,
tamtędy można przejść.


Twarzą w twarz

Powoli przejeżdżający autobus z dziećmi
zatrzymał się na światłach. W biurowcu obok

siedzieli ludzie zrośnięci z klawiaturami
swoich laptopów. Ruch uliczny był jeszcze

bardziej spóźniony niż poprzednio,
kiedy próbowałem go dogonić.

To wyścigi chartów za znikającą zdobyczą,
to nikomu nie służy – wyraziłem się wystarczająco

głośno i jakoś nie mogłem przestać mówić.
Poszturchiwany i potrącany stałem na rogu

wijących się ulic, w ich wibrującym syku.
Nic się nie zmieniłeś, Stwórco dębów i Plejad.

Zerwijcie te pstrokate zasłony, nie rozwieszajcie
nowych. Zburzcie swoje labirynty.

Wyszedłem z domu po siedmiu tygodniach choroby.
Pierwsze przywitały mnie promienie słońca.

Jakie to miłe, pomyślałem, mieć je na sobie.


Milionerzy

Salutowaliśmy
Zachodzącemu słońcu.

Stare znalezione
Monety hartowaliśmy

Pod kołami pociągów
Gnających przez pola i lasy.

Mieliśmy kieszenie
Wypchane skarbami.
Nie to co teraz.

Rzeczy codziennego użytku
Zużywają się,

Nasze domy narażone są
Na podtopienia,

Bezbronne wobec żywiołów.
Lepszego losu zaznały

Egzotyczne etykiety,
Puszki po eliksirach

Z brązową cieczą,
Przez pewien czas zabawnie

Bąbelkujące. Oczywiście
Niejednokrotnie

Bankrutowaliśmy.
Dziecięce plajty

Były właściwie powszechne.
Opakowania

Po czekoladach z Danii
Opróżniały szuflady

Z cennymi
Żołnierzykami z czasów
Wojen napoleońskich.

Nieprzerwanie traciliśmy
To lub tamto,
Jednak ani razu później

Nie powtórzyła się
Choćby podobna passa.


Rzeka otuliła nas płaszczem

Zostawiliśmy samochód na niewielkiej polanie.
Wachlarz lasu poddawał się ostatnim, zimnym

podmuchom. Zakole rzeki stać było na wielkoduszne
gesty: koiło oczy, przygarniało rodzinę łabędzi,

niepewnie podpływającą do brzegów.
Jej wody stały w miejscu, w odróżnieniu od nas,

posuwając się naprzód, jej fale naprawdę
wybaczały, po tym, co uczyniliśmy naturze i sobie.

Maciej Bieszczad – Osiem wierszy
QR kod: Maciej Bieszczad – Osiem wierszy