Dla Joli

Przed daleką podróżą zażywam gorącej kąpieli. Wsłuchuję się w bicie własnego serca i upewniam się, że nadal żyję. Dopiero, gdy uzyskam niemalże stuprocentową pewność, mogę ruszyć w drogę. Jednak zawsze jest ten niewielki procent zwiastujący pomyłkę, ale nie daję się mu oszukać. Wystarczy chwila zawahania, a pochłonie cię – krok po kroku. Nim się obejrzysz, odbicie w lustrze zniknie. Jak para po gorącej kąpieli.

            Lubię się moczyć tak długo, aż skóra lekko odejdzie od kości. Oczywiście to tylko metafora, ale wyobrażam sobie, że faktycznie skóra, a raczej to co pod skórą – mięśnie, ścięgna, żyły – lekko odsuwają się od kości, dając jej chwilę oddechu. To jedyny moment, w którym jest nieskazitelnie czysta. Ma kolor emaliowanej wanny i jest tak samo wytrzymała. Wanna zachowuje kolor ostatniej kąpieli, może z tego powodu ludzie nie chcą korzystać z wanien po byłych właścicielach. Dla mnie są jak ostatnie wspomnienie, należy je pielęgnować. Z wanny wychodzę dopiero, gdy skóra na dłoniach się zmarszczy i można ją zerwać jednym sprawnym ruchem. Choć nigdy tego nie próbowałem.

            Patrzę na zegarek, ale minie jeszcze sporo czasu, zanim będę musiał wyjść z domu. Zwykle zaraz po kąpieli szybko się wycieram i ubieram, ale dziś mi się nie spieszy. Ciepłe przedpołudnie zwiastuje upalny dzień, pozwolę skórze wyschnąć a następnie okryć się cienką warstwą potu. Nastawiam wodę w czajniku, do niskiego, przysadzistego kubka nasypuję zmielonej kawy, już sam aromat tego lekkiego puchu daje mi poczucie bezpieczeństwa. W domu zawsze piliśmy kawę, dzieci również. Najpierw zbożową z mlekiem, a potem coraz mocniejszą. Z czasem dodawałem czegoś wyrazistszego, dla smaku i ukojenia zmysłów. Dziś jednak napiję się mocnej czarnej kawy. Czajnik zaświstał słabo, wlałem wodę do kubka i wróciłem z nim do stołu. Włączyłem radio, nastawiłem pierwszy lepszy kanał informacyjny z kiepskim doborem muzyki, nie dowiedziałem się jednak niczego ważnego. Na zachodzie bez zmian, jak to mówią. Po kilku łykach kawy pot zaczął spływać mi z czoła na powieki, ale nie starałem się go zetrzeć. Miał swoje ścieżki, które musiał przebyć. Nie mogłem stawać mu na drodze. To tak jakby zabrać ślimaka i postawić go na poboczu. Zdezorientowany zawróci na jezdnię i albo przeżyje, albo zginie. Nie jest naszym zamiarem sprowadzić na niego śmierć, ale stanęliśmy mu na drodze zmieniając przeznaczenie. Czy ślimaka interesują takie sprawy jak przeznaczenie? Do tej pory nie zastanawiałem się nad losem ślimaków sprowadzonych na złą drogę, ale może najwyższa pora. Ktoś musi. Tak czy inaczej, pot spływał spokojnie po mojej twarz, zatrzymując się na żuchwie, dalej nie chciał płynąć. Jakby bał się tego, co czeka go za krawędzią. Kolejne krople pojawiły się na linii kręgosłupa, pomiędzy łopatkami, w idealnym zagłębieniu. Następnie na udach, lekko przesuwając się po łydkach w dół, do podbicia. Pocąc się piłem gorącą kawę z przysadzistego kubka, a wskazówki zegara popychały czas lekko do przodu.

            Wybiła dwunasta, a ostatnie krople potu wsiąknęły już w drewniane krzesło, zostawiając ciemne ślady. Jeszcze raz porządnie osuszyłem włosy ręcznikiem, zostawiłem go do wyschnięcia na oparciu i ubrałem się w przygotowany wcześniej strój. Garnitur stracił swoją pierwszą świeżość. Zbyt rzadko noszony traci kolor. Nie jest prawdą, że kolor blaknie pod wpływem słońca i detergentów. Garnitur traci swój kolor upchnięty w najdalszy kraniec szafy, tak jak człowiek zamknięty w ciemnościach traci swój blask. Koszula przestała opinać się na brzuchu, najwidoczniej zrzuciłem parę kilogramów. Kilka minut zabrało mi dobranie odpowiedniego krawata, aż w końcu zrezygnowałem. Zostawiłem je rozrzucone na łóżku i wyszedłem z sypialni. Otworzyłem lodówkę i wyjąłem z niej wieniec, który dzień wcześniej do niej upchnąłem. Żeby to zrobić, musiałem wyjąć wszystkie półki i szuflady, które leżały od wczoraj w zlewie. W jednej ręce z wieńcem, a w drugiej ciągnąc małą walizkę na kółkach, wyszedłem z mieszkania i ruszyłem na dworzec. Ciepły wiatr gładził mnie po świeżo ogolonej twarzy, jak dziewczyna przy drugim pocałunku. O pierwszym zawsze zapominam. Dworzec był oddalony kilkanaście minut pieszo od mieszkania, a pogoda wybitnie sprzyjała spacerom.

            Po drodze nic mnie szczególnie nie zachwyciło. Słonce odbijało się w szybach samochodów, oślepiając ludzi, którzy co chwilę wpadali na siebie. Zawsze zastanawiało mnie, czemu ludzie rozglądają się na boki, zamiast skupić na obranej drodze. Przecież wiedzą, gdzie idą i chcą to zrobić jak najszybciej. Ale może wcale nie mam racji. Może tyczy się to wyłącznie mnie. Jestem jedynym człowiekiem na świecie, który realizuje założony cel zgodnie z porządnie skonstruowanym planem. Może. Dworzec był zatłoczony bardziej niż zwykle. Stanąłem w długiej kolejce do kasy, przede mną stała skurczona staruszka posuwająca się do przodu z prędkością ślimaka wślizgującego się na drogę szybkiego ruchu, a za mną stał tłum roześmianych Hiszpanek, swoją energią mogących zasilić elektrownię jądrową. W takich sytuacjach wyciszam dźwięk. Robię pstryk, coś wyłącza się w mózgu i moje uszy się dezaktywują. Trwa to do momentu, aż będę zmuszony usłyszeć drugiego człowieka. Ci, którzy słyszą nie mogą zbyt długo pozostawiać w świecie ciszy. To otchłań bez dna.

            Schowałem bilet do kieszeni marynarki i ciągnąc walizkę za sobą (wciąż w drugiej ręce trzymając wieniec), ruszyłem na peron. Do odjazdu zostało jeszcze trochę czasu, więc usiadłem na jedynej wolnej ławce. Nie lubię się dosiadać i nie lubię jak ktoś dosiada się do mnie. Co innego w pociągu, tam każdy ma przypisane miejsce. Pociąg wtoczył się powoli po starych torach i zatrzymując się wydał irytujący, wysoki dźwięk. Z pewnością ogłuszył na kilka sekund wszystkich w promieniu pięćdziesięciu metrów. Ludzie ruszyli przed siebie, ale w wyścigu o najlepsze miejsce nikt nie wygra. Wszystko przesądzi bilet.

            Kiedy w końcu udało mi się przecisnąć przez wąski korytarz wagonu, znalazłem swój przedział. Wieniec położyłem na półce, a walizkę wcisnąłem pod siedzenie. Usiadłem, a odbicie wypalcowanego lustra potwierdziło numer fotela – 97. Pod nogami miałem miękki, choć wyliniały dywanik w nieokreślonym kolorze, a powietrze pachniało umarłą epoką. Pociąg ruszył, a wraz z nim moje myśli. W podróży myślę najwięcej, najintensywniej. Mój mały maszynista dokłada do pieca, a płuca filtrują dwutlenek węgla. Spojrzałem przez okno, musiałem się lekko wychylić, ale było warto. Słomkowa żółć pól przypomniała mi, że jeszcze niedawno za oknem padał śnieg. Trawy wciąż opadają falą na ziemię, tworząc małe wzniesienia i wgłębienia, w których odpoczywają zmęczone łanie. Z daleka wyglądają jak przyczajone zające. Oparłem głowę o zagłówek i zamknąłem oczy w nadziei na spokojną podróż. Nie minęła nawet minuta, jak poczułem ciepło na ramieniu, a do ucha doleciał głos dojrzałej kobiety. Otworzyłem oczy, bo mimo że słyszałem melodię, nie rozumiałem słów. Wyglądała przeciętnie i swój przeciętny wzrok wbijała we mnie tak mocno, aż w końcu doszedł do mnie sens tego, co mówiła. Powiedziała, że jedzie w odwiedziny do rodziców, dawno ich nie widziała i czuje, że musi tam wrócić. W pracy nie chcieli jej dać urlopu, więc się zwolniła. Wiedziała, że to radykalne posunięcie, ale ważniejsze było dla niej przeczucie, że coś za chwilę runie. Runie. Dosłownie tak powiedziała. Za chwilę coś runie i pochłonie wszystko dokoła. Przyjrzałem się jej twarzy, ale do końca nie zmieniła wyrazu. Nie wypowiedziała też już żadnego słowa. Ponownie zamknąłem oczy i do końca podróży zastanawiałem się, ile ton węgla musi pochłonąć pociąg, aby dowieźć pasażerów do celu.

            Pociąg z szarpnięciem zatrzymał się na stacji, a ludzie ciurkiem się z niego wylali. Poczekałem, aż korytarz odetchnie i z walizką w jednej ręce, z wieńcem w drugiej, ruszyłem do wyjścia. Hala dworcowa przyjęła mnie z całym swoim majestatem. Czas zwolnił, a dziesiątki postaci rozmyły się w niespójny, ruchomy obraz. Jakby cały budynek wypełniła płynna, marmurkowa masa. Szybkim krokiem ruszyłem w stronę postoju taksówek, nie znoszę kiedy ludzie wloką się w bezczasie i w bezcelu wiedząc, że muszą dokądś trafić. Będąc w połowie dworcowej hali, czubkiem buta zahaczyłem o kolorowy cień. Zatrzymałem się nagle, czego nigdy nie robię i spojrzałem w górę. Dokładnie pośrodku sklepienia czuły architekt umieścił okrągłe witrażowe okienko. Ostatnie promienie dziennego słońca przebijały się przez warstwy kolorowego szkła, próbując dotrzeć do ludzi zamkniętych pod dworcową kopułą. Ciekawe ilu ludzi codziennie mija ten przebłysk, ocierając się o niego i bezrefleksyjnie uciekając w inną stronę. Skarciłem się w myślach. Sam tak robię. Jednak dziś przebłysk dziennego słońca dotarł do mnie i zadomowił się w moim oku.

            Elegancka taksówka z wygodnymi fotelami wypełniona powietrzem bez zapachu, bezszelestnie przewiozła mnie przez pustoszejące wieczorem miasto. Milczący taksówkarz wsadził walizkę do bagażnika, ale wieniec pozwolił położyć na siedzeniu obok. Byłem mu za to wdzięczny, a on wyczuwając moją intencję nie zagadywał przez całą drogę. Bardziej od rozmów z obcymi ludźmi w pociągu, nie znoszę szarpanego monologu kierowcy taksówki. Od pogody po politykę. Powinno się im usuwać język. Samochód miękko zatrzymał się przed wejściem do hotelu, wysiadłem wyciągając za sobą wieniec, a taksówkarz podał mi walizkę. Spojrzałem raz jeszcze do środka, ale nie został po nas ślad, nawet igiełki. Wieniec też musiał być wdzięczny za komfortową podróż.

            W recepcji siwiejący mężczyzna spojrzał na mnie beznamiętnie i żółwią dłonią przysunął w moją stronę duży klucz. Podobnym ruchem podałem mu pieniądze za dwie noce z góry i ruszyłem do windy. Hotel wyglądał na stosunkowo nowy. Wnętrze stylizowane na lata 20. dodawało mu pewnego szyku. Winda natomiast sprawiała wrażenie sterylnie czystej klatki. Bałem się, że jeśli do niej wsiądę i zamkną się za mną drzwi, już z niej nie wysiądę. Albo wysiądę w zupełnie innym miejscu. Żeby odwlec ten moment przyjrzałem się kluczowi, który dostałem od recepcjonisty. Leżał pewnie w mojej dłoni, wpasował się we wszystkie zagłębienia, jakby od samego początku był  moim kluczem. Na breloku wygrawerowano imię hotelu i numer pokoju: EXCELSIOR 97. Uśmiechnąłem się, lubię takie zbiegi okoliczności. Numer pokoju zgadzał się z numerem fotela w pociągu. Ta koincydencja sprawiła, że bez wahania wcisnąłem przycisk przywołujący windę. Drzwi otworzyły się na 7. piętrze, a mój pokój znajdował się dokładnie naprzeciw windy. Wszedłem do niego, walizkę postawiłem obok łóżka, a wieniec położyłem na stole. Przekręciłem klucz dwa razy, lubię mieć pewność, że nikt nie wejdzie do pokoju poza mną. Garnitur zdjąłem i starannie powiesiłem w szafie, a w zamian ubrałem bawełnianą pidżamę z długimi rękawami i nogawkami. Na stopy założyłem skarpety, a następnie miękkie kapcie. W nowym miejscu, a szczególnie w hotelach, nie znoszę spać w obcej pościeli. Może być wyprana w tysiącu stopni i setny raz wymaglowana, nadal będzie dla mnie obca. Paradoks polega na tym, że nie mam problemu dotykać przedmiotów dłońmi, ale jest wiele miejsc, gdzie nie stanę gołą stopą. Wyszorowałem dokładnie zęby sprawdzając ich stan na dziś, przemyłem twarz wodą i położyłem się w łóżku. W pokoju brakowało telewizora, a za oknem było zbyt ciemno aby ocenić wartość estetyczną widoku. Zgasiłem nocną lampkę i nakryłem się kołdrą aż po uszy, obracając twarzą w stronę drzwi. Gdy gaśnie dzienne słońce i wschodzi słońce nocne, obce dłonie muskają płatki moich uszu. Wolę ich unikać. Sen przyszedł szybko i zatrzymał się w Hotelu Excelsior na dłużej.

            Obudziłem się późnym popołudniem, ale za oknem było wciąż jasno. Nie czułem, że przespałem kilkanaście godzin. Wstałem, przemyłem twarz wodą i wyszorowałem zęby. Ludziom wydaje się, że w nocy zęby się nie brudzą, a przecież jama ustna to istna kopalnia bakterii. Ale to bezmyślność ludzi martwi mnie bardziej niż stan ich uzębienia. Zdjąłem pidżamę, złożyłem ją starannie w kostkę i położyłem w nogach łóżka. Założyłem garnitur, bo nie miałem niczego na zmianę. Wyszedłem z pokoju i rozejrzałem się po korytarzu. Dywan ugniatał się od ciszy. Najwidoczniej byłem jedynym mieszkańcem 7. piętra. Zawołałem windę i udałem się dwa piętra wyżej. Na 9. piętrze znajdowała się mała restauracja, która wieczorem z pewnością zmieniała charakter na elegancki bar. Usiadłem przy stoliku w najdalszym krańcu sali, z widokiem na rozległy park. Wiosna powili budziła się do życia, na drzewach pojawiły się już skurczone pączki liści. Trawa również odzyskiwała swój kształt i kolor. Przyglądając się krajobrazowi za oknem miałem nieodparte wrażenie, że to jedynie projekcja. Cudza projekcja. Ktoś przygotował ten sielski obrazek, aby uśpić moją czujność. Niektóre zdarzenia wymykają się spod naszej kontroli, nie możemy zmienić biegu czasu. Doskonale zdawałem sobie z tego sprawę, dlatego przejrzałem menu i zamówiłem delikatną zupę i sycące drugie danie. Do późnego wieczora spędziłem czas w wygodnym fotelu z widokiem na rozległy park. Towarzystwa dotrzymywała mi kawa o intensywnym aromacie.

            Gdy za oknem zrobiło się tak ciemno, że mogłem dokładnie przyjrzeć się swojemu odbiciu w szybie, spojrzałem w stronę baru. Przestrzeń całkowicie zmieniła swój charakter, tak jak podejrzewałem. Mała, przytulna restauracja zmieniła się w elegancki bar serwujący drogie drinki. Poza zmianą wystroju nie zauważyłem również, że miejsce wypełniło się życiem. Przy barze siedziały wytwornie ubrane kobiety, a mężczyźni słowną fantazją rozbawiali je do łez. Wszystkie stoliki były zajęte, a powietrze przepełniła muzyka delikatna i płocha. Kobiecy, miękki głos śpiewał o tęsknocie i miłości słowami, których dziś się nie używa. W drugim końcu sali zobaczyłem młodą dziewczynę ubraną skromnie i schludnie, ale ktoś mógłby pomyśleć, że nie posiada pieniędzy ani gustu. Jasne, gęste włosy opadały jej lekko na ramiona, a falująca grzywka tworzyła cienie na twarzy. Odstawiłem od dawna pustą filiżankę i ruszyłem w jej stronę. Przyciągała mnie swoim ukrytym blaskiem, jak witrażowe okienko pośrodku dworcowego sklepienia. Gdy zatrzymałem się przed jej fotelem, podniosła wzrok i rozpoznałem się w jej oczach. Uniosła kąciki ust w smutnym uśmiechu i ruchem dłoni zaprosiła mnie do stolika. Usiadłem naprzeciw niej, a ona bez słowa przyglądała się mojej twarzy. Napięcie mięśni stopniowo zelżało, aż w końcu ukazała mi prawdziwą twarz. Próbowałem wydobyć z siebie słowa, ale zanim wyszły z ust, trafiały z powrotem do brzucha. Połykałem je łapczywie jak łzy, które niekontrolowanym strumieniem spływały mi po policzkach. W odróżnieniu od strużek potu, nie bały się przekroczyć krawędzi żuchwy. Bladą, kruchą dłonią zebrała nadmiar łez dla siebie. Niczego więcej nie chciała. Z uchylonych lekko ust, poprzez szpary zębów wyciekała ciemna woda. Próbowała coś powiedzieć, ale szum wokół nas przybrał formę wodospadu. Mocno ścisnąłem jej dłoń, a ona krztusiła się słowami, które zatonęły w niej kilkadziesiąt lat wstecz. Mimo tego uśmiech nie schodził jej
z twarzy. Siedzieliśmy tak, aż ciemna woda zakryła nam kostki.

            Otworzyłem oczy. Leżałem na łóżku w hotelowym pokoju, za oknem kryło się blade słońce. Podniosłem się powoli i usiadłem opierając stopy o dywan. Wokół unosił się smród wilgoci i zgnilizny. Miałem na sobie wymięty garnitur, a złożona w kostkę pidżama spoczywała w nogach łóżka. Spojrzałem na stół, ale wieniec stracił swój pierwotny kształt. Igliwie wtopiło się w fałdy dywanu, a w kwiatach zalęgło się robactwo. Założyłem buty i z walizką w ręku wyszedłem z pokoju. Winda przestała działać, więc schodami skierowałem się na 9. piętro. Restauracja, w której kilka godzin temu jadłem obiad przestała istnieć. Zakurzony bar dawno zapomniał smak poszczególnych drinków. Połamane stoliki i poprzewracane fotele napawały mnie współczuciem. Rozległy park zniknął w oparach mgły. Jeszcze raz spojrzałem w miejsce, w którym widziałem ją ostatni raz i wyszedłem z restauracji. Na parterze nie było już recepcji ani recepcjonisty, a klucze do pokoi wypadły z gablotki i leżały w nieładzie. Ostatni raz przyjrzałem się mojemu kluczowi z numerem 97, a następnie odwiesiłem go na haczyk. Bez słowa opuściłem Hotel Excelsior.

            Nie pamiętam, w jaki sposób dotarłem na dworzec. Hala była przepełniona ludźmi, ich głosy zlewały się w jedno, doprowadzały mnie do szału. Wyciszyłem dźwięk i próbowałem skupić na komunikatach kolejowych pojawiających się na tablicach przyjazdów i odjazdów. Po mniej więcej godzinie mój pociąg wtoczył się na peron. Nie potrafię opisać czego byłem świadkiem. Ludzie w panice przepychali się, szarpali i przewracali, aby tylko wsiąść do wagonu. Przeczekałem zamieć i w ostatniej chwili udało mi się zamknąć za sobą drzwi. Spojrzałem na bilet, przypisano mi miejsce numer 97. Bez słowa przecisnąłem się przez tłum ludzi w przejściu, aby dotrzeć do swojego przedziału. Gdy w końcu mi się udało, położyłem walizkę nad półce i usiadłem. Wypalcowane lustro kolejny raz utwierdziło mnie w przekonaniu, że wybrałem właściwe miejsce. Nie miałem ochoty przyglądać się twarzom współpasażerów, więc zamknąłem oczy i oparłem głowę o zagłówek. Po chwili poczułem ciepło na ramieniu, a głos dojrzałej kobiety próbował przebić się przez barierę, którą wokół siebie zbudowałem. Otworzyłem oczy i zobaczyłem tę samą osobę, która dzieliła ze mną podróż poprzednim razem. Skóra jej twarzy była blada i cienka, jak przesiąknięty wodą pergamin. Oczy straciły kolor i zapadły się głęboko, dodając jej lat. Docierały do mnie pojedyncze słowa bez większego znaczenia. Złapała mnie za rękę i dopiero wtedy zrozumiałem sens jej słów. Powiedziała, że przyjechała za późno. Dom zniknął z powierzchni ziemi, nie została nawet cegła. Rodziców nigdzie nie było, sąsiadów również. Całą wioskę pochłonęła woda. W milczeniu przyglądałem się jej oczom, ale przestałem widzieć
w nich siebie. Kobieta wypuściła moją dłoń z uścisku i odwróciła twarz. Do końca podróży nie spojrzała w moją stronę.

            Po przekroczeniu progu mieszkania ściągnąłem buty, a walizkę zostawiłem w przedpokoju. Nastawiłem wodę w czajniku, nasypałem kawy do przysadzistego kubka. W łazience napuściłem wody do wanny i warstwami zacząłem ściągać wymięty garnitur. Jak stara skóra zszedł bez problemu i zostawił ślad na posadzce. Wszedłem do wanny. Gdy woda przyjemnie zaczęła dostawać się do środka, pomyślałem o dziewczynie z 9. piętra Hotelu Excelsior. O jej smutnym uśmiechu i kruchej dłoni zbierającej łzy z mojego policzka. To było nasze pierwsze spotkanie i ostanie pożegnanie. Zrobiłem wszystko, aby ją odnaleźć. Przez zaciśnięte w bólu zęby próbowała powiedzieć to, o czym zapomniałem. Co zostało u t r a c o n e. Próbując przypomnieć sobie fakturę jej dłoni, otworzyłem usta i uwolniłem słowa z brzucha. W zamian przyjąłem wodę, której ona już nie mogła w sobie utrzymać. Otworzyłem oczy, aby ostatni raz zobaczyć przejrzystą taflę wody. Wzeszło nocne słońce.

Katarzyna Skręt – Excelsior
QR kod: Katarzyna Skręt – Excelsior