Rozdział trzeci 

Dudumdara, uwaga, niemolaki atakują
czyli
niebezpieczne przygody na Czarnym Lądzie

Ciemność. Leżę w jakiejś norze i coś mnie szturcha w lewy bok. Krzyczę przerażony, ale zanim cokolwiek zdołałem zrozumieć mocne łapy wyciągają mnie na jakiś korytarz. Światło mnie oślepia. To jakiś chodnik jak w naszej dobrej polskiej kopalni. Ciągną mnie po ziemi, kamienie rozrywają moją nagą skórę. Czarnuchy już wyglądają inaczej, nie mają tych pociesznych mundurków, tylko szaro białe panterki. Zresztą to już nie są te moje dobre śmierdzące płaczące czarnuchy tylko jacyś milczący czarni bogowie. Jedyne co ich łączy z tamtymi to to, że jeden z milczków trzyma w ręce takiego samego elektrycznego pastucha.[1] Pytam: Szanowni czarni panowie, o co chodzi, przecież już wszystko powiedziałem. Prask dostałem tylko kopa w głowę.

Sadzają mnie na ławce pod ścianą. Dwóch z nich łapie mnie za nogi. Trzeci od tyłu za ręce. Ten z pastuchem podchodzi do mnie i przytyka mi go do mojej biednej fujarki. Z wyroku Komitetu Faktycznie Centralnego jako wróg naszej istoty zostajesz skazany na zagładę swojej męskości. Nie spłodzisz już więcej potomstwa, które oprze się naszej sprawie. I żyć będziesz w hańbie. Jako ani niewiasta ani mąż. Nie powiem: bolało jak chuj. Tydzień leżałem w malignie. Nic nie pamiętam. Odzyskałem przytomność wyrzucony z samochodu gdzieś w głębi lądu. I tak zaczęła się moja wielka afrykańska przygoda.

Jak mówiłem: usmażyli mi parówkę, ale ona została na swoim miejscu. Biedny mały czarny kikucik. Choć w tej części byłem prawie murzynem. Nie czułem się zhańbiony. Sytuacja wydawała mi się interesująca. Z ciekawością oczekiwałem na dalszy rozwój wypadków. Gnębiło mnie tylko przeświadczenie, że nie jestem już do końca sobą, a moje życie w rzeczywistości rozgrywa się gdzie indziej. Nie wiedziałem gdzie jestem. Ubrali mnie w jakąś białą długą suknie. Nie miałem przed sobą lustra, ale wiedziałem, że z moimi długimi włosami wyglądam jak Chrystus. Wstałem z ziemi i poszedłem nauczać.

Zaburzenia psychiczne – umysłowe i uczuciowe a przede wszystkim zmiany charakteru. Osoby z uszkodzeniem płatów czołowych są nieuważne, roztargnione, niezdolne do utrzymywania uwagi w kierunku określonym. W związku z tym łączy się także słabość pamięci, niezdolność do abstrakcji, zdobywania nowych nawyknień itp. Jednocześnie z upadkiem życia umysłowego uderza nas swoiste, dobroduszne a zarazem głupkowate błaznowanie (moria, witzelschut), który to stan spotykany zresztą i przy guzach usadowionych w innych częściach mózgu.

 W sferze uczuciowej występuje niekiedy nastrój euforyczny, najczęściej zaś apatia, brak wszelkich zainteresowań i w ogóle silne obniżenie tonusu uczuciowego. W wielu przypadkach porażenia płatów czołowych zachodzą zmiany charakteru, zarówno u zwierząt jak i u ludzi. Osoby poprzednio dobre, łagodne, pogodne stają się złośliwe, impulsywne, hipochondryczne, obłudne itp.[2] (www.ahab.org/diary/2004/15/12.)

Po dwóch dniach bezsensownej wędrówki wzdłuż parszywej afrykańskiej drogi doszedłem do czegoś co wyglądało raczej na pueblo niż na wioskę Czarnych. Można było jeszcze rozpoznać charakterystyczne, czworokątne rozplanowanie starego miasta hiszpańskiego, lecz ulice i plaza porośnięte były piękną, zieloną trawą, na której pasły się owce. Bielone,  ręcznie lepione gliniane ściany i niewielkie otwory w płaskich dachach zastępują okna, kominy i drzwi. Charakterystyczne prostokątne niskie domki spiętrzone jedne na drugich, jakby żywcem przeniesione z Meksyku.

 Przy każdym stały drabiny pozwalające na dostanie się do środka, które na noc i w razie niebezpieczeństwa wciągano do góry uniemożliwiając dostanie się tam intruzom. Pomiędzy nędznymi lepiankami kręcili się jacyś wąsaci faceci w szerokich kapeluszach. Nie byli rasy negroidalnej, ewidentnie Biali, choć przyznaję mocno przypaleni . Stroje też nie tutejsze.

 Gdy podszedłem bliżej wyraźnie usłyszałem hiszpański. Me gustas tu – Has entrado por detra´s, como te gusta ma´s. To nie było na szczęście do mnie. Nic mnie już nie dziwi. Nawet gauczowie w Afryce. Bez zwłoki wchodzę w swoją rolę nauczyciela: Oszustwa, kłamstwa i zdrady, podłość i fałsze, zachowania koniunkturalne, czyli „chorągiewki na dachu” – to wszystko towarzyszy gatunkowi ludzkiemu od początku świata. Nie dziwi mnie zatem, że towarzyszy to także nam, tu i dziś. Chcę tylko wszystkich PT Bolszewickich Komisarzy Ludowych powiadomić, że ludzie jeszcze nie zwariowali. Ludzie widzą wszystko i wszystko wiedzą o waszej podłości. „Spisane będą czyny i rozmowy”. To tyle.

 Widzę niezrozumienie w ich oczach. Dla mnie to nic nowego, więc zaczynam z innej mańki: Co jest ostatecznym rozwiązaniem? Nie jest nim śmierć, nie jest nim miłość, nie jest spełnienie. Nie ma go w nasyceniu. Nie ma go w dążeniu. Szukać to szaleństwo, a znaleźć to ból. Co wybieracie? Stoją jak zamienieni w słup soli. Tylko jeden z wałęsających się gauczowych psów przyssał się do mojej sukni. Poczuł swąd grillowanej kiełbasy i postanowił nie odpuścić póki nie dostanie swojej działki. To ich obudziło. Sięgnęli po rewolwery. Odwróciłem się i pokazałem im swoje nagie plecy. Ich jednak bardziej interesowało to, czym zainteresował się ich pies. Powalili mnie na ziemię i z radością zaczęli wskazywać na moją mikro sterczynę.  Był już tu taki jeden u nas z taką samą przypadłością. Ha, ha, ha, ha, ha. Ich śmiech stał się dla mnie natarczywy. Chciałem wstać i pójść w swoją drogą. Oni jednak wbrew mej woli postanowili mi pomóc. Podnoszą mnie z mego nauczycielskiego upadku.

– Brat jesteś nasz w naszej wspólnej niedoli, od zza słońca przybyłych patroli.

– Czym wasza ziemia przesiąknie jeśli nie moją krwią i potem pastucha.

– Bacz raczyć nasz bracie, że krzywdzić cię nie jest naszą zachcianką, lecz powinnością dla Króla. A chwała nadchodzącego Królestwa większa jest od słońca co na niebie nigdy nie zapłonie. Acz byłeś mężem, a z nadania czarnego luda brata indianerskiego pomiotu stałeś się cieniem własnego ognia. W chwale nadejdzie twa godność, gdy przystąpisz do próby.

– Więc bracia, nie nam sądzić, nie nam brać, nie nam czekać, nam dawać. Czyńcie swoją powinność.

– Kurczęcia błagać będą twego zmiłowania, a kaczan stanie się twoim przymierzem. Zaufaj nam i naszemu Wielkiemu. Ale trza się spieszyć, bo obłoki Złego nigdy nie śpią i czekają zawżdy na naszą słabość.

Najstarszy z gauczów podchodzi do mnie i z ukłonem wręcza mi wymiętoszoną kolorową gazetę. Brudnym paluchem wskazuje tekst. Jacyż oni w tej Afryce mocno wszyscy oczytani. Ale podobno jestem wśród swoich, więc grzecznie czytam.

9 sierpnia 2002 r.

banda komunistycznych terrorystów wtargnęła do wsi Pariacoto, w gwatemalskiej diecezji Chimbote. Czerwoni bojówkarze, reprezentujący postmaoistowską organizację KomFroCau (Komunistyczny Front im. Caucescu), pojmali dwóch polskich marynatów: Grzegorza Domhera  i Jakuba Włodarczyka.

 Jedenaście lat wcześniej nagła wiadomość zelektryzowała ludność Andów: w górach pojawił się Pukachipki – Czerwone Słońce, wysłannik pogańskiego boga Olmeków – Inkarriego. Przed wiekami Inkarri niepodzielnie panował w Andach. Kres jego rządom położyli dopiero hiszpańscy zdobywcy. Chrześcijański Krzyż okazał się równie potężnym orężem, co broń palna i miecze konkwistadorów. Przed Krzyżem i imionami świętych pierzchały pogańskie demony, ich władza rozwiała się jak dym. Wśród górskich plemion przetrwała jednak pamięć o Inkarrim, o zapowiedzi jego powrotu…  Abimael Iskarriotas – El Camarada Chickeno (Towarzysz Kurczak) – doktor filozofii, wykładowca uniwersytetu, ekspert walki nożem. Ideowy komunista, wielbiciel tres espadas en manos nuestras – „trzech mieczy w naszych rękach” – Marksa, Lenina i Mao. Towarzysz Kurczak miał być czwartym, najstraszniejszym mieczem peruwiańskiej rewolucji. Wiedział, że do prymitywnych tubylców nie przemówią hasła marksistowskiej walki klas. Wcielił się w postać Czerwonego Słońca – wysłannika boga Inkarriego. Stworzył KomFroCau – wspólnotę, w której znaleźli miejsce radykalni studenci z elitarnych uniwersytetów, buntowniczy czciciele Lenina i Mao – jak i indianerscy poganie-analfabeci z zapadłych wiosek Sierry. Rewolucja w Andach rozpoczęła się. Później ogarnęła cały region. Terroryści Iskarriotasa mają na swym koncie m.in. zamachy bombowe na ambasadę USA, przedstawicielstwo Bank of America i rozlewnię coca-coli.

Dziesięć lat przed pojmaniem polskich marynatów we wsi Pariacoto, partyzanci KomFroCau przeprowadzili swój pierwszy „sąd ludowy”. Grimaldo Gutierrez Castillo, starszy wiekiem poczciarz z Concepcion, którego syn odmówił przystąpienia do terrorystów, przez trzy godziny pisał, pod dyktando lewicowych oprawców, ich rewolucyjne slogany. Co jakiś czas kaci, szybkimi uderzeniami ciężkich kamieni, wbijali w jego ciało długi, stalowy gwóźdź. Przez trzy godziny Grimaldo Gutierrez Castillo wył z bólu, gdy żelazne trzpienie zagłębiały się w jego udach, łydkach, ramionach, płucach…

Bojówki KomFroCau siały terror. Komuniści wkraczali do wiosek Sierry, urządzając tam „sądy ludowe” nad „kontrrewolucjonistami”. Ofiary rozstrzeliwano, krzyżowano, zakopywano żywcem w ziemi, palono… W miastach, na najruchliwszych ulicach, wybuchały bomby. El Camarada Chickeno – Czerwone Słońce – wydawał się być wszędzie.

Polscy marynaci Grzegorz i Kuba, byli kochani przez Indianerów z Pariacoto. Ale terroryści, którzy 9 sierpnia 2002 r. zajęli wioskę, nie znali litości. Zarzuty, jakie postawili marynatom, były wszak niebagatelne: usypianie rewolucyjnej świadomości proletariatu przez propagowanie kultu świętych Pustych Grobów; wysługiwanie się imperializmowi poprzez głoszenie oszukańczych haseł pokoju i miłosierdzia; osłabianie walki klasowej przez rozdawnictwo żywności pochodzenia roślinnego wśród biedoty. Ich los do dzisiaj jest nieznany. Są dwie teorie polscy marynaci zostali przecweleni i przystąpili do terrorystów lub druga, że zostali okrutnie zgładzeni. (Man’s Health No. 11/2002)

No tak. KomFroCau znowu uderzył. Kosmos przestał być stabilny a szala zwycięstwa zaczęła przechylać się na korzyść Pukachipki. Wiedziałem już, że muszę tam wrócić. Do Maracaibo, do Pustego Grobu, aby wspomóc tego, który z niego powstał. Wańke Wstańkę, jego sługę Jonesa i niedobitków gauczów w ich walce o lepsze jutro. Odnaleźć moich polskich braci lub przynajmniej godnie pochować ich ciała. Taki jest mój obowiązek.

Kto ratuje jedno życie ratuje cały świat. Ogarnęła mnie pewność, że wreszcie po raz pierwszy w moim zapchlonym życiu stanąłem na dobrej drodze. Kaczan się przyjmie. Będę miał palę wielkości pały prawdziwego Czarnucha. Poniosę w sobie zarzewie buntu. Bo częścią mego ciała stanie się znienawidzona kukurydza. Tak uzbrojony nie wystraszę się Korporacji. Będę właśnie dla nich zawsze swojakiem. Razem z Konradem Wallenrodem, płk. Kuklińskim i braćmi Grimm udziałem moim i chwałą będzie los podwójnego agenta. Muszę tylko odnaleźć mój statek. Dobry pan gauczo robi mi zastrzyk zaskakująco w tym ich lepiankowym świecie sterylną igłą. Tylko dlaczego w nos, a nie w tyłek?

Trzymam się za swojego siusiaka. Jest, kurwa jaki był, za grosz nie jest większy. Miał być ogromny jak teatr, a tu nadal ta mała śmieszna parówka. Co jest grane? Palacz wyciera krew z mojego czoła. On ich widział, on ich widział. Powtarza jak w jakimś koszmarnym, dawno zapomnianym śnie. Co gorsza znowu zaczyna nucić tę swoją starą śpiewkę:

Zwiadowcy do Wielkiego Mózgu:
„Mamy problem z Nadczłowiekiem,
Zamienił nam się z rana w garstkę gnoju…
Szefie co robić?”
„Zbierzcie go w kupę i pomalujcie na niebiesko,
Może coś jeszcze z biedaka będzie… swoją drogą:
Co mu się stało?”
„Dowiedział się… nie wiem szefie, czy wypada
To powtarzać…?”
„Lepiej nie, i tak wiadomo, że ten Nadczłowiek …
No wiecie… nie dokładajcie mu do pieca…”

A Nadczłowiek pomalowany na niebiesko:
„Ja to wszystko pierdolę: niebieski, czy nieniebieski
I tak sobie nie poradzę ze sznurówkami”
Naciska guzik i wysadza w powietrze cały świat.

No dobra. To już nie jest pseudopoezja, tylko jakiś zasrany dramat narodowy. Rozglądam się. Jesteśmy w pełnym morzu. Nie mam kaczana, nie mam kukurydzy. Nie będę podwójnym agentem, ani nowym Casanovą. Nie jestem nauczycielem, ani żadnym wybrańcem. Moje życie nie ma żadnego sensu. Niby dawno się z tym pogodziłem, lecz jest jeszcze coś we mnie co chyba jeszcze nie do końca to wszystko pierdoli. No i chuj, jak mówią indianerzy płyniemy dalej. Od tygodni płyniemy, nie ma wiatru, wszystkich ogarnął jakiś nieokreślony letarg. Snujemy się bez celu po pokładzie, niby zawsze jest coś do roboty ale wynajdywanie sobie bezsensownych zajęć jest równie bezsensowne co ich wykonywanie. Zatem leżę najczęściej w koi, słucham mruczenia silnika i szumu morza. O szóstej rano jest jeszcze półmrok potem stopniowo robi się coraz jaśniej. Czasem nad statkiem ostrzegawczo krzyczą jakieś ptaki, czasem delfiny próbują nas odwieść od obranego kierunku.

 A tankowiec cierpliwie płynie wciąż tym samym kursem. Spotykamy się na śniadaniu, tam bez zbędnych słów dostajemy jakieś rozkazy. Bez tego resztki pozornej dyscypliny rozpłynęłyby się bez śladu. A już teraz wszyscy staramy się siebie nawzajem unikać a rozmowy umierają w pół słowa. Nie sposób tylko uniknąć siebie. Od tygodni prowadzę wewnętrzne rozmowy z duchowymi przechodniami, którzy bez przerwy mnie nawiedzają. Są tak rozmowni, że nie mam chwili spokoju. Wciągają mnie w jakieś przewlekłe filozoficzne spory, a kiedy mam już dość takich tematów ni stąd ni zowąd przeskakują na sport, uczucia czy inne duperele. Dość tego. Przez chwilę mogę obserwować latające ryby i pływające ptaki. I lunatyków, tych z pokładu i tych spod pokładu. Co jeden lepszy. I te ich dziwne hobby. Jeden cały czas pije, a do pustych butelek wsadza całe statki, razem z ładunkiem i uwięzioną zminiaturyzowaną załogą. Okrutny dziwoląg. Albo bosman mat, który tygodniami rozgrywa partie szachów sam ze sobą i nie może wygrać. Permanentny remis. Pat.

Mechanik pasjami preparuje morskie potwory, które czasem zawędrują na nasz pokład. Niewinne, nie wiedzą jaki okrutny czeka je los. Najpierw długotrwała śmierć. Nie można niczego przyśpieszyć bo zniszczy się skóra, potem kąpiele w mumifikujących płynach, gdzie on się tego nauczył, powinni tego zabronić. A on nieśmiało oczekuje szczęśliwego nieszczęśliwego wypadku, który przeniósłby mu prawdziwe trofeum, Człowieka, preparat godny mistrza mumifikacji zwłok. W jego kajucie ze słojów spoglądają wybałuszone oczy tych stworów, co dostąpiły już względnej nieśmiertelności. Teraz kolej na nas.

Habowski, kapitan psia jego  zwykle tajemniczy, czy on w ogóle ma jakieś hobby? Może te dziwne spojrzenia, których cały wachlarz prezentuje każdego dnia. A zawsze złe. Za to palacz jak zwykle rozśpiewany jak skowronek. Ten tankowiec to jego żelazna klatka. A co się wyprawia w radiowężu, jak pieszczotliwie nazywamy szczekaczkę? Amerykańska Agencja Telegraficzna Podaje:

„Straszliwa burza na Oceanie
zwariowały musony i pasaty.
Na wybrzeżu złowiono mnóstwo ryb. Bardzo dziwnych.
Owłosionych. Wąsatych”
„Co do ryb kłamstwo. Zełgał rybak miejscowy, pijany.
Musony i pasaty na miejscu. Ale jest burza.
Jeszcze straszliwsza. Powód nieznany”
„Radiogram przekręcony. Nie żadnych burz wiatry.
Co innego, to grzmią nieprzyjacielskie eskadry”
I prostując wiadomości owe, ogłoszono ostatnie, pasjonujące, sensacyjne, nowe.
„To nie armatni dym, lecz fal oceanicznych grzywa. Nie ma pancerników ani floty,
ani eskadr. Nie ma nic.”[3]

Tu już nie ma wątpliwości, radiotelegrafista majaczy, ale nikt tego nie chce powiedzieć na głos. I wszyscy mają wątpliwości, czy to co słyszymy to tzw. Głosy czy ekstrawaganckie audycje radiowe. I podejrzliwie patrzymy po sobie, bo trudno uwierzyć w to co się słyszy. A w głośniku; no coś ty, wierz tylko w to, co sam słyszysz, no ty, do ciebie mówię niedowiarku. Boję się podnieść wzrok, udaję, że nic nie słyszałem. Wstań , powiedz nie jestem sam, śpiewa Ich Troje.

Wstań, powiedz – nie jestem cham              
I nigdy więcej już nikt nie powie:                
Sępie miłości, nie kochasz      
Ja jestem panem mych snów, moich marzeń i lęków           
Moich straconych dni, moich łez, wylanych łez.

 I już się podnoszę i w ostatniej chwili  powstrzymuję. Jeszcze nie czas by robić z siebie wariata. Na życie patrzysz bez emocji. Na przekór czasom i ludziom wbrew . Gdziekolwiek jesteś w dzień czy w nocy Oczami widza oglądasz grę.   Ktoś inny zmienia świat za ciebie Nadstawia głowę, podnosi krzyk . A ty z daleka, bo tak lepiej I w razie czego nie tracisz nic Pieski małe dwa chciały przejść się chwilkę, Nie wiedziały, że przeszły całą milkę. I znalazły coś, taką dużą, białą ludzką kość. I choć była zła, przeszły po niej pieski dwa.  Si bon, si bon, la, la, la, la  / 3x .  I jeden szczegół wzrok twój przykuł. Ogromne morze ludzkich głów. Przeżyj to sam, przeżyj to sam. Nie zamieniaj serca w twardy głaz. Póki jeszcze serce masz.[4] Ukradkiem rozglądam się w koło. A wszyscy jakoś spięci dziwnie w milczeniu patrzą się na mnie. Ale czemu na mnie, niech się popatrzą na siebie, co za wykolejona załoga. „Latający Bułgar” i czterdziestu marynatów. Hej ho czterdziestu chłopa na umrzyka skrzyni. Na umrzyka skroni?. Tu się już nikt nie schroni. Lepiej zapalić Fajranta.

Wyciągam papierosa z paczki udekorowanej wstrząsającym napisem. Palenie tytoniu może spowodować powolną i bolesną śmierć. Zapalam jedną zapałkę. Zgrzyt i płomień wskrzeszony z siarki i fosforu, osłaniany zapobiegliwym układem dłoni, który przypomina hinduską mudrę. Papieros, jedyny przyjaciel, którego spalenie nie powoduje smutku. Niebieski dym, pozwala zobaczyć niewidzialne tchnienie. Wdech i wydech, pierdolone Dwusówy, aż kiedyś wydasz ostatnie tchnienie a zabraknie czasu i sił na wdech. Popiół i żar, gdzieś się zapodział dyjament. Ostaje tylko niedopałek. Mały śmierdzący pokurcz , to co zostało z twojego przyjaciela coś go własnoręcznie spalił. Ani śladu żałoby, tylko ten niesmak w ustach.

Nic tu nie schnie, gacie wiszą tygodniami na sznurach i monotonie kiwają się jak cisi szubienicznicy na łagodnym wietrze. Nocami przez nieustanny szum silnika przebija się uporczywe stukanie na maszynie do pisania. Może to jest to skrywane hobby Ahaba. Co ten szaleniec może wypisywać po wachcie? Obłąkane bajki dla niedorozwiniętych dzieci, albo tajne raporty do jeszcze bardziej tajnych służb.

Czasami snuję się po pustych korytarzach statku, wszyscy zaszyli się w swoich kryjówkach. W pustych korytarzach panuje półmrok, słabe żarówki ledwo się żarzą, wszystko tonie w mdłej żółtej poświacie. Moje kroki mają metaliczny pogłos, których nie jest w stanie stłumić linoleum, położone na rdzewiejącej podłodze. Zresztą postępy rozpadu są wszędzie, rude wykwity rdzy pojawiają się początkowo w miejscach mniej dostępnych, tam rdza staje się silniejsza zjadając samo żelazo. I tak ośmielona sukcesem atakuje już pewniej, coraz gwałtowniej, nie bacząc już na ludzi czy jak tam zwą tych Organików. Wszystko zwietrzeje i rozsypie się w pył.

Zresztą my marynaci wiemy to od początku, jeszcze zanim zwodują takiego kolosa, jest już cały zardzewiały, trzeba go malować by nie przerdzewiał za szybko. Statki rdzewieją i przeciekają, drzewo butwieje, a ludzie starzeją się i umierają tak już to jest. Chodzi tylko o to by nie za szybko. Po jakimś czasie rdza tworzy warstwę, która zjada żelazo z lubością lecz już nie tak gwałtownie, delektując się latami, jakimś smakowitym kąskiem. Ludzie też już nie walczą z postępującą degradacją, przyzwyczajają się. Chińczycy stale zażywają kąpieli słonecznych i lunarnych, które wedle taoizmu przedłużają życie. A palacz śpiewa:

Siedzi sobie kurczątek pięć, Jedno zdechnie zostanie czworo.
Przywołaj Chińczyków i dalej pędź, co morze rozbiło, to oni zabiorą.[5]

Najdłuższy korytarz ma sto dwanaście wolnych zamyślonych kroków i sto dwa pośpieszne. Metalowe schodki łączą wszystkie korytarze w jeden labirynt. Pokrętne zakamarki, miejsca gdzie tylko pająki interkontynentalne przebywają nie niepokojone przez nikogo. Ale co one łapią w te swoje niechlujnie utkane sieci, od tego stałego kołysania się chyba poprzewracało im się w tułowiach, bo głów to one nigdy nie miały. To są jakieś zasuszone eremity, jak im wpadnie w sieć jakaś odurzona ćma lub niedorozwinięta mucha, ślinią się godzinami  i trzęsącymi się odnóżami obmacują łapczywie niespodziewaną zdobycz. Najedzone, wpadają w chwilowy zapał twórczy, tkając na oślep dziwne wzory przypominające kulfony. SOS. SAVE OUR SOULS. A gdzie to to ma duszę? W zamyślonym odwłoku? Mijam w dźwięczącej krokami ciszy ich egzystencjalne problemy. Z zaciśniętymi zębami mijam kolejne zatrzaśnięte metalowe drzwi, za którymi ktoś zaciska pięści by nie wyć.

Niebo przyciska ziemię swoimi chmurami.. Znowu Ten Jebany Listopad. Przy Panu Październiku jest posępny, grobem zalatujący, to niby jeszcze nie koniec roku, ale tym bardziej wdziera się w serce niepokój. Pan Grudzień przynajmniej wszystko okryje całunem. Listopad to czas konania , i mrą nasze letnie wspomnienia coraz bardziej blade i blade. Krwi lata zabraknie jak dotąd co roku. Przemyślne ptaki odwiecznym zwyczajem uchodzą stadami. Za nimi barwy wszystkie uciec zdołają. I biel nieśmiertelna wojować rozpocznie odwieczną walkę z ciemności potęgą. Na razie pierdolona chlapa, nasza ubłocona ojczyzna w smutnej szarości, i stopy moje żłobią ślady w tej zimnej bryi a skurwysyny w prognozie pogody pokazują, że lato ukryło się na południu Hiszpanii. Wypierdalam stąd! To jest miejsce tylko na groby i dla tych, którzy się w nich znajdą. Pierwszy listopada świętem narodowym!

 Gdy tylko do duszy mej zawita wilgotny, dżdżysty listopad, gdy złapię się na tym, że mimowolnie przystaję przed składami trumien albo podążam, za każdym napotkanym pogrzebem, a w szczególności, gdy moja hipochondria tak mnie opanuje, iż potrzeba mi silnych zasad moralnych, by się powstrzymać od rozmyślnego wyjścia na ulicę i metodycznego strącania ludziom z głów kapeluszy- wtedy uznaję, że już czas udać się na morze jak najrychlej. To jest moja namiastka pistoletu i kuli.[6] Zatem na morze, zatem za morze. Skok rychły ryzykiem być może.

Noże. Kupuję mój pierwszy nóż. Nóż sprężynowy. Doprawdy trudno mi się powstrzymać od stałego otwierania i zamykania mojego nowego przyjaciela. Ma przyjemny ciężar, jest miły w dotyku i obyciu. Wróżę mu wielką przyszłość. Ostrząc, czule go dotykam.  Początkowo było to upodobanie, bardzo lubiłem patrzeć na nienaganny profil noży. Było to wiele lat temu. Zbierałem je, kupowałem, wymieniałem, zamawiałem noże według moich projektów. Nosiłem je zawsze przy sobie. Kochałem je i tak myślę, ze była to moja największa chyba miłość – miłość do przedmiotu. Dla mnie nóż był żywym tworem, lubiłem jego mowę, cieszyłem się jego dziełem, równo uciętą połacią mięsa, przebitą deską. Nóż to byłem ja.[7] To tylko kawałek stali szerokości dłoni. O dłoń od serca. Tyle nas dzieli od śmierci. Tam Skarb Twój Gdzie Serce Twoje, przypominają mi się słowa gaucha. To było wczoraj czy jutro? Ale co wy do kurwy nędzy wiecie o morzu?

 Coś wplątało się w śrubę statku. „Latający Bułgar” płynie teraz z trudem tonącego pływaka,  kuleje,  parska i rży. Drży. Trzeba biedaczynie pomóc. Rozwiązać. Rozplątać. Zanurzam się w głębinie. W masce i płetwach wyglądam jak monstrualny Żab wyhodowany na atolu  Bikini, a głowę mam pełną opowieści.

Pewnego dnia bohater ujrzał olbrzymią żabę wychodzącą z morza, jej pazury, zęby, oczy i brwi były miedziane. Heros zabił żabę i odział się w jej skórę. Odtąd łowił duże ilości łososi, a nawet zabijał wieloryby. Jednocześnie stał się pięknym , zdrowym młodzieńcem o delikatnej skórze. Czas mijał; w dalszym ciągu heros przynosił do wioski olbrzymie zapasy ryb i zwierzyny, lecz po każdym powrocie z wyprawy coraz trudniej było mu zdjąć skórę żaby. W końcu odmówił wypraw i powiedział żonie, że odtąd będzie żył w głębinach morskich, skąd jej i innym przysyłać będzie tyle żywności, ile będą potrzebowali.[8]

Głębia całkowicie odmienia perspektywę. Zmieniają się proporcje przedmiotów. To co było szczegółem urasta wielkości kolosa, to co, gdzieś, tam było ważne nagle rozpływa się jako nieistotne. Nasze ręce zbliżone do ust by nie krzyczeć są wielkie jak domy, a stopy maleją w przestrzeni. Rozkawałkowany w błękitnej otchłani, niesiony głębinowym prądem docieram do miejsca przeznaczenia. Co hamuje nasz ruch, co krępuje naszą swobodę, co się wplątało. Dookoła mosiężnej śruby, która jak ogromna swastyka majaczy w mroku, owinięta jest rybacka sieć. A może to my wpadliśmy w sieci. Równe kratki pajęczej siatki. Pojęciej siatki? Ostre ostrze noża przecina sieci, rozwiązuje malutkie węzły gordyjskie, wyplątuje nas z więzów. Palacz i Stefan wciągają strzępy sieci na pokład. W środku splątanych jest mnóstwo przedmiotów, pojęć i ludzkich szczątków. Szczoteczki do zębów, higiena, szkiełko i oko, łopata i praca,  piernik i wiatrak i gruszka na wierzbie. Pistolet. Precyzja.

Dzień jest wręcz śliczny. Widoczność na pięćdziesiąt węzłów. Siedzę sobie w bocianim gnieździe i rozglądam się na boki. Nie jest mi tutaj źle. Mam ze sobą całą pakę Fajrantów. Palę sobie. Co prawda wstrętne pudełko próbuje popsuć mi całą przyjemność: [ palacze tytoniu umierają młodziej ] ale dla mnie to tylko zachęta, żadna groźba. Wybrańcy bogów umierają młodo. Drę się w niebogłosy. Z pokładu podrywa się stadko mew. Kilku skacowanych kumpli podnosi tylko głowy. Widzę: machają na mnie ręką. Nie każdy jest tak romantyczny jak ja. Ale jebał ich pies. Wygrzewam się w słońcu i pierdolę tę całą moją wachtę. Rozłożyłem się jak jakiś basza i spoglądam na nieliczne dzisiaj chmury. Suną leniwie, każda w inną stronę. Widać u nas jest cisza a w górze coś się jednak dzieje.

 Mam to w dupie. Ważne, że u nas jest spokój.  Myśli płyną we mnie powoli, cieszę się, że te wszystkie ciężkie rojenia mam już za sobą. Ale ten człowiek jest głupi. Jak łatwo ulega różnym kretyńskim gadaniom. Walnięcie w łeb bomem, to też nie przelewki. No cóż, musiałem swoje odchorować. Ale teraz jest dobrze. Aby wprawić się w jeszcze lepszy nastrój próbuję przypomnieć sobie jakieś miłe chwile z mojego nie najkrótszego życia.

 Przebiegam lata i miesiące. Szukam – było wiele takich momentów, ale który z nich jest jeszcze w stanie sprawić mi przyjemność. Pomyślałem sobie, że najfajniejsze sytuacje to takie, w których spełniało się jakieś moje pragnienie. Lecę w to. Tak, pamiętam: było takie plastikowe ferrari w składnicy harcerskiej. Leżało sobie na wystawie i za każdym razem, gdy przychodziłem do niego z wizytą, uśmiechało się do mnie zachęcająco. Kilkakrotnie obiecywano mi, że je dostanę. Dwa miesiące.

Najpierw płakałem, potem byłem ostro wkurwiony, jak tylko może być wkurwiony taki mały gnojek, jednak po kilku tygodniach przestałem na niego czekać. Zapewne w zamyśle moich opiekunów było abym nauczył się, że większą wartość ma tak zwana jebana przyjemność odroczona. Więc gdy go już dostałem, natychmiast rzuciłem go w kąt. Nawet na niego nie spojrzałem. Zawsze było coś nie tak. Zawsze pragnienie spełniało się zbyt szybko, albo zbyt późno. Jak coś dostawałem od razu: miałem to w dupie, a jak dostawałem po długim oczekiwaniu: srałem na to; nieważne, czy było to właśnie plastikowe ferrari czy też wyśniona kobieta. Szufladki pamięci otwierały się jedna po drugiej. Zawsze kurwa było coś nie tak. Przeszłość zwaliła się na mnie jak ta jebana oceaniczna fala. Przygniotła mnie i zaczęła wciągać pod powierzchnię. Wagon Fajrantów, gorące słońce i cudooowne chmury. Wszystko chuj. Spierdoliłem sobie cały dzień.

Kurwa. Kurwa. Kurwa.
Śanti. Śanti. Śanti

Rozdział czwarty

W którym poznajemy prawdę o rozkawałkowanych zwłokach
rozrzuconych gdzieś w lesie

Wieczorem odzyskuję jakiś tam przynajmniej pozorny spokój. Horyzont. Tam gdzie Morze styka się z Niebem. Tam gdzie Niebo wlewa się do Morza. To wszystko wygląda na największą flagę świata. Bandera ziemi. Paradoksalnie jest niebiesko niebieska. I od miesięcy nie widzę niczego innego. My nie płyniemy pod tą banderą , my po prostu płyniemy w niej. Ale nic nie wskazuje na to, że gdzieś zmierzamy, że się przesuwamy. Nie ma punktu odniesienia. Tylko potakiwanie dziobu okrętu, do góry i na dół. „Latający Bułgar” mówi wieczne tak, kłaniając się horyzontowi. A my razem z nim oddajemy ustawiczny hołd. Całodobowa Guru Yoga. Tybetańczycy wykonują ją zaledwie sto tysięcy razy. A my nawet we śnie spełniamy pokłony. Nie ma to, jak być polskim marynatem.

 Na szczęście. Na niebie pojawiają się pierwsze gwiazdy. Gapię się w nie jak przedtem w te parszywe chmury. Ale nie próbuję już nic myśleć. Moje myślenie jest na włosku. Che pensa! Non deve mai pensar l!uomo, pensando s!invecchia. Człowiek nie powinien nigdy myśleć, bo od myślenia tylko się starzeje. Albo. Non deve fermasi l!uomo in una sola cosa, perche allora divien matto; bisogna aver mille cose una confusiona nella testa. Człowiek nie powinien nigdy myśleć tylko o jednej rzeczy, bo od tego można zwariować. Trzeba myśleć o tysiącu różnych spraw, trzeba mieć zamieszanie w głowie.[9]Myślenie to zaraza. A pamięć to syf. Kopalnia syfu. Trzeba cały czas spierdalać do przodu.

Ciągniemy się jak smród za wojskiem. Noga za nogą. Człowiek za człowiekiem. Cień za cieniem. Nie mamy już żarcia. Wodę znajdujemy raz na dwa, trzy dni. Palacz ma gorączkę, co w jego wypadku i tak wiele nie zmienia. Bredzi. Bredzi. Bredzi.

– Statuy i postacie bożków, w które ci ludzie wierzą, mają o wiele większe rozmiary aniżeli ciało bardzo postawnego mężczyzny. Wykonane są z masy ugniecionej z nasion wszelakich warzyw, jakie się tu je, zmielonych, zmieszanych ze sobą i wyrobionych z ludzką krwią. Otwierają żywym ludziom klatki piersiowe, wyrywają serca, a spływającą z nich krew dodają do owej mąki z nasion. W ten sposób otrzymują masę w ilościach potrzebnych do zrobienia wielkich posągów. Po ustawieniu dawano im jeszcze więcej serc, składając je jako ofiarę, a krwią smarowano ich oblicza.[10]

Nikt już nie ma siły go słuchać, ale on wciąż ma siłę mówić. Już dawno straciłem nadzieję, że wybiję mu z głowy te wszystkie bzdury o Holdingu i Zakonie, mikronadajnikach w ziarnie sezamowym i niszczących ich agentach, o A.Łganowie i Zetrocu. Nie wspominając już o tym swacie. Ja tam wierzę kapitanowi. Gdy tylko usłyszał, że w tym trefnym esemesie była wzmianka o Jonesie kazał nam natychmiast go odnaleźć. Facet jest jego starym kolegą, poszukiwaczem skarbów. Niestety jego pazerność jest wielka, w związku z tym raz po raz pakuje się w jakieś kłopoty. Mamy go właśnie odnaleźć i w miarę możliwości mu pomóc. Męska przyjaźń piękna rzecz. Wzruszyłem się i zgłosiłem do tego zadania na ochotnika.. Na razie nie żałuję, choć kiszki od tygodnia grają mi marsza żałobnego.

Moja dusza jest płomieniem, nowych dali wciąż niesyta, w górę, płonie w górę, cichy ogień jej. Czemuż uszedł Zaratustra od ludzi i zwierza?

Czemuż odbiegł wszystek stały ląd? Poznał on już samotności sześć – lecz mu nawet morze niedość jest samotne, wszedł na ostrów i płomieniem się stał. Po siódmą samotność zapuszcza teraz sieć nad głową swą.[11]

Najpierw zapnij sie pod szyją Nadczłowieku, bo masz otwarty rozporek. Jeszcze zgubisz KWM Końcówkę Woli Mocy . Tako Rzecze Homer Simpson. Jednostka mocy to koń mechaniczny. Jednostka wtórna mocy w technicznym układzie jednostek miar. Niemiecka nazwa tej jednostki Pferdestarke(PS) francuska Cheval-Vapeur (CV) a angielskim odpowiednikiem jest koń parowy Horse Power (HP).[12]

Nic dziwnego,  że Nietzsche załamał się widząc konia niemechanicznego i zapłakał nad jego naturalną słabością.PS  Parę Stracił. Co cztery konie to nie jeden. Co koń wyskoczy. Co oko wykol. Ma cztery nogi a też się potknie. Jaki jest koń każdy widzi. Kuty na cztery kopyta.

Te pierdolce Indianery jeżdżą na oklep, i chuj niech se tam jaja zetrą na omlet. Albo jebany Kogelmogel. Szpe-yo zgrywa się na Winetou, zwiesza się u boku końskiego z małpią zwinnością. A może to i małpy co gadają ludzkimi głosami. Na  Nowym Świecie wieczna wigilia panuje a Bóg się narodzić wcale nie śpieszy. Ale inne bydlęta nawet jak ogniem przypiekać słowa z siebie wydusić nie chcą. Tylko Be albo Me, czasem Kukuryku.

Tak samo było z tą zygotą Cynglem. Nawet jak my mu powyrywali paznokty u nogi to on nic, tylko na sporo obrażonego wyglądał. Sie sukinkot nie odezwie, tylko wywala gały jakby coś chciał powiedzieć. Ale się chuje z koniami dogadują, bo ostróg ni szpicrut na nich nie mają. Przeklęte bezbożne nasienie, czerwone skurwysyny, to nie to co my, białe jak śnieg, czyste nieskazitelnie. Białe i czerwone. Nie pasuje. Gdy któryś z nas obnażył ramię, wyrażali najwyższe zdziwienie i podziw dla białości skóry w taki sam sposób, w jaki to czyni orangutan, którego widziałem w londyńskim Ogrodzie Zologicznym.[13]

A my się musim bratać z tymi psimi synami, razem musim cisnąć do Grobu Pustego. Tak nam dopomóż Bóg. Ku chwale Ojczyzny panie kapitanie. To mówiłem ja Stefan Grzib.

Jeden Indianer idzie przodem, jest milczący i skupiony, spogląda w przestrzeń przed sobą jakby niewidzącym wzrokiem. Myślałbyś, że prowadzi cię jakiś potomek psiego rodu, kierujący się węchem i przeczuciem, gdyby nie to, że jak sam widziałeś nie podnosi nogi, aby się odlać. Drugi idzie na końcu naszego orszaku ciągle coś dziwnego miętosi w swych rękach. Jakaś brudną szarą masą o konsystencji smalcu, cuchnąca z daleka zjełczałym masłem. Nie odpowiada na pytania o naturę czynności, którą stałe wykonuje. Gdy pewnego dnia chciałem mu z rąk wyjąć tę jego cudowną substancję zaczął wydawać dźwięki, jakie można usłyszeć przechadzając się w okolicy jakiejkolwiek rzeźni. Charczał jak zarzynana świnia. Gdy powodowany czystą złośliwością nalegałem, aby jednak pokazał mi swój skarb,  Indianer szybkim ruchami wspiął się na drzewo i jak małpa zawisł na jego czubku. Drugi, ten jak się zdaje Szpe-yo, nie szczędził mi wyrzutów, nie wiedziałem jeszcze wtedy, co powodowało ich tak głęboką zażyłość.

 Straciliśmy pół dnia, aby nakłonić tego świra do zejścia na ziemię. Nie pomagały prośby, ani zaklęcia. Dopiero, gdy Szpe-yo zarządził wymarsz, widmo kompletnej samotności skłoniło człowieka-małpę do ustępstw. Gdy byliśmy od niego już ponad sto jardów, zaczął wydawać z siebie okrzyki, jakich nie powstydziłby się najtęższy orangutan. Szpe-yo tylko się uśmiechnął i dalej prowadził naszą karawanę. Na noclegu byliśmy już wszyscy razem. Cyn-gyel jak się zwie ten małpiszon, ja tam w skrytości ducha nazywam go Ciemną Masą, nie chciał nic jeść i wydawał się być obrażony. Ale po kilku czułych gestach swojego kamrata przysiadł się do niego i łasił jak pies. Miło było patrzeć jak ci dwaj się mają ku sobie. 

Rozkawałkowanie wielu zwłok było niepodważalnym faktem. Nie wiedzieliśmy tylko czy mamy do czynienia z rozkawałkowaniem przypadkowym, czy też zbrodniczym. Hipotezę, że ludzie ci rozkawałkowali siebie samych na wstępie już odrzuciliśmy. Bogata kazuistyka tego typu przypadków nie zna takich sytuacji. Wiedzieliśmy, że rozkawałkowanie przypadkowe może być zażyciowe i pośmiertne.

Pierwsze jest następstwem przejechania przez pociąg lub tramwaj. To odpada. Tu nie jeżdżą pojazdy szynowe.  Zwierzęta, szczególnie świnie, lisy, wilki mogą rozszarpać ciało umarłego i rozwlec poszczególne części daleko od miejsca, gdzie się znajdował trup. Ciała nie miały jednak śladów ukąszeń. To może wybuch. Wybuchy kotłów lub kolb zawierających pod wysokim ciśnieniem tlen, kwas węglowy itp. mogą również spowodować rozerwanie ciała i rozrzucenie poszczególnych części na znaczną odległość. Nie widać było żadnych pozostałości po kotłach czy kolbach z tlenem. No chyba że ktoś je pośpiesznie usunął.  Pochyliliśmy się, więc nad rozkawałkowaniem zbrodniczym, z reguły celowym, które bywa dokonywane w zamiarze łatwiejszego ukrycia zwłok osoby zabitej lub utrudnienia ustalenia jej tożsamości, choć czasem, uwaga: pobudką bywa przesąd.

W praktyce lekarskiej spotyka się rocznie około 5 przypadków zbrodniczego rozkawałkowania zwłok. Tu na oko mieliśmy do czynienia z około dwudziestoma trupami. Ci, co to zrobili zaliczyli normę na 400%. Może to rozkawałkowanie bezsensowne, dokonane z dużą przesadą, nasuwałoby to przypuszczenie, że sprawca był umysłowo chory; w przypadku, gdyby pocięte lub wycięte zostały narządy płciowe lub gruczoły piersiowe u kobiet, należałoby wnosić, że podkład zabójstwa był seksualny. Sprawdziliśmy narządy nie były wycięte. Niekiedy dokładne wyłuszczenie kończyn ze stawów, pewna precyzyjność nacięć, równe nacięcia skóry itp. budzą podejrzenie, że sprawca był obeznany z anatomią (lekarz, posługacz sekcyjny, rzeźnik itp.). Czasem to tylko pozór spotyka się, bowiem bardzo dokładne i pozornie „fachowe” rozkawałkowania dokonane przez osoby, których zawód wykazał, że sprawca nie miał nic wspólnego z wiedzą o budowie ciała.

 Pewien stolarz zabił żonę uderzeniem w głowę, następnie ciało rozkawałkował i piłą stolarską odpiłował pokrywkę czaszki w ten sposób, w jaki to się robi podczas sekcji. Trudno nam było ustalić czy sprawca miał dyplom patologa czy też nie. Widzieliśmy tylko, że ten ktoś miał na to wszystko dużo czasu. Ciała były właśnie precyzyjne rozkawałkowane a jak wiedzieliśmy na rozkawałkowanie ciała kobiety, w którym została odcięta głowa, przecięty tułów na wysokości piersiowej dolnej części kręgosłupa, a nogi odcięte w stawach udowych, potrzeba trochę czasu. Dwóch lekarzy dokonuje tę czynność bez żadnej pomocy za pomocą zwykłego noża sekcyjnego średniej wielkości w około 30 minut. Krwi wylewa się około litra. Czyli nawet jakby była to para lekarzy potrzebowałaby na to, co tu się stało przynajmniej 10 godzin nieprzerwanej pracy. No chyba, że była to lekarska wycieczka. Ok. Widać, że robili to fachowcy, wszystko jedno czy byli to rzeźnicy, stolarze czy też medycy.

Wszystkie szczątki były czyste i nie widać było żadnej krwi, co jest okolicznością znaczącą. Ktoś w to włożył dodatkowy wysiłek. Coś to musiało znaczyć, ale co? Pamiętając Daenikena a także znając nieco tutejsze zwyczaje pomyślałem, że może ze szczątków utworzono jakiś napis. Może w celu naprowadzania statków kosmicznych na odpowiednie lądowisko a może po to tylko by wystraszyć ewentualnych następnych intruzów.  Ale kawałki były poukładane na tak wielkiej przestrzeni, że z poziomu ziemi trudno to było ogarnąć.

Wspięliśmy się na pobliską skarpę. Pudło. Szczątki nie tworzyły żadnej sensownej całości. Nie był to ani napis, ani hieroglif, ani nawet żaden piktogram. Układ przypominał raczej widok, jaki roztacza się przed nami, kiedy nadepniemy na jakąś wielką purchawkę. Na wszelki wypadek zrobiliśmy temu całemu zjawisku zdjęcie. Pokażemy kapitanowi, może on coś z tego zrozumie. Nagle, gdy schodziliśmy ze skarpy zobaczyliśmy, że na dole wśród szczątków kręci się jakiś starszy jegomość. Gdy podeszliśmy bliżej zobaczyliśmy, że ma na sobie kurtkę wędkarską i nosi pocieszne staromodne pantalony. Jego siwa głowa przybrana była w bawarski kapelusik z piórkiem. Dziwaczny widok w samym środku meksykańskiej dżungli. Wyglądał na bawarskiego spadochroniarza zagubionego nie dość, że w przestrzeni, to jeszcze i w czasie. Wiek jego był nie do określenia. Wysuszony na twarzy, ręce kościste. Wyglądał na sto pięćdziesiąt wiosen. Oko było jednak błyszczące, a głos mocny i donośny. Nie jak u starca lecz jak u mężczyzny w sile wieku. Gdy znaleźliśmy się od niego na odległość kilku kroków przemówił. Herzlich willkommen, Meine Damen und Herren. Te dziadek, ale z nami nie ma żadnej baby wyrwało się palaczowi, on nigdy nie umie znaleźć się w żadnej sytuacji. Stary natychmiast zorientował się, z kim ma do czynienia i zaczął zasuwać płynną polszczyzną:

– Witam szanownych panów w moich włościach, czy podoba się instalacja, którą przygotowałem na wasze przybycie.

– A… czyli to pańska sprawka, przepraszam, ale musimy pana zatrzymać i wydać w ręce miejscowych władz. To wielka zbrodnia.

– Młody człowieku, ja tylko wypełniam swoje życiowe credo.

– A jak, jeśli można spytać, ono brzmi?

– Powiem krótko: zabijać i pić krew ofiar, niszczyć ludzi i ich majątek.[14]

Wstrząsnęła nami niespotykana bezpośredniość tego wyznania. Staliśmy jak zamurowani. Indianerzy, którzy nic nie rozumieli z naszej rozmowy wyczuli nasze poruszenie. Zdjęli łuki z pleców i wycelowali strzały w zbrodniarza. Na nim jednak nie zrobiło to żadnego wrażenia. Wali dalej po naszemu jak gdyby nigdy nic:

– Ale panowie: nie sądźcie, abyście i wy nie byli sądzeni. Słyszeliście już chyba kiedyś te słowa. Posłuchajcie najpierw mojej opowieści. Potem zrobicie, co będziecie uważać za stosowne. Zapraszam do siebie.

Mieliśmy poczucie przewagi liczebnej: on był sam jak palec, a nas kilkunastu, ale i tak przez dłuższą chwilę zmagaliśmy się z przerażeniem, którego doznaliśmy podczas tych słów. Gość miał w sobie jakąś nieokreśloną moc. Trudno było się mu oprzeć.

Dopiero teraz , dociera do mnie, kogo przypomina mi ten starzec. Jest w jakiś zastanawiający sposób podobny do Adamczyka, mojego kolegi ze szkoły podstawowej. Siedziałem z nim w jednej ławce przez osiem lat, mieszkaliśmy w jednym dziesięciopiętrowym bloku, więc zawsze rano schodziłem z mojego siódmego na jego trzecie, po czym razem szliśmy do niedalekiej szkoły. Mieliśmy wspólne lektury, a na korytarzu bloku, wielkiego jak wieża Babel odgrywaliśmy rozmaite bitwy, o których czytaliśmy poprzedniego dnia. Najzabawniejsza była nasza zmienność sympatii. Jednego dnia, całym sercem byliśmy po stronie greckich hoplitów, a już następnego porywał nas przepych dworu perskiego. Raz Sparta, raz Ateny. To samo było z Pizarrem i Inkami.

Przez cały tydzień odgrywaliśmy, nieustraszonych konkwistadorów, którzy w rdzewiejących zbrojach bezlitośnie podbijają Inków czy Azteków. Ale w następnym tygodniu byliśmy już całym sercem pod wpływem wyrafinowanych kultur prekolumbijskich. Już nie mieliśmy kalendarza gregoriańskiego. Teraz posługiwaliśmy się lunarnym kalendarzem Majów, Słońcu wyrywaliśmy serca w ofierze, i byliśmy przekonani, że podobnie jak oni mamy kontakty z cywilizacjami pozaziemskimi. Raz nasza sympatia była po stronie jednych, raz drugich, stale oscylowała,  w teatrze Dobra i Zła odstawiano swoje wieczne maskarady. Adamczyk w końcu wyjechał do Niemiec i nasze drogi się rozeszły. To niemożliwe, ale  widzę jego rysy w tej pooranej bruzdami, starej twarzy, która odcina się bielą od mroku meksykańskiej dżungli.

 Stary ruszył, jak sądziliśmy jeszcze wtedy, w kierunku swego domostwa. My chcąc nie chcąc podążyliśmy za nim. Po kilku minutach doszliśmy do czegoś, co przypominało wielki stary piekarnik. Wykonano go z jakiegoś nieokreślonego, podobnego do szkła kamienia. Wszystkie linie były wygładzone i wypolerowane. Aż nie chciało się wierzyć, że taką precyzję mogła osiągnąć ludzka ręka.

Całą powierzchnię pokrywały płaskorzeźby. Widniały na nich dziwne niespotykane w rzeczywistości stwory. Ktoś komuś wypruwał bebechy. Inny następnemu wydłubywał oko. Tam zapisano; ojcobójstwo! Bratobójstwo! Niemowląt uduszonych siność! Okrutnie! Okrutnie! Piekielne ofiary – kanibalów ludzkim mięsem utuczonych, szczątki ludzkie ogryzających, z czaszek ludzkich żłopiących dymiącą jeszcze krew. Wściekłe okrzyki bólu zarzynanych pod nożem płatającym ciało. Wroga ryk radosny podnieconego wonią, która ciepło dymi z trzewi.[15]I takie tam podobne przyjemnostki.

Gospodarz otworzył wrota. Naszym oczom ukazały się schody biegnące gdzieś w głąb, jakby do samego jądra naszej umęczonej planety. Z czeluści dobywały się jęki. Widać pomocnicy Starego rozkawałkowywali następnych nieszczęśników. Ale my jak to bydło prowadzone na rzeź nie przejmowaliśmy się już tym. Byliśmy posłuszni jak barany i ogłupiali jak banda anencefali. Stary podniósł do góry palec. Nie byliśmy w stanie oderwać od niego wzroku. A on rzekł tylko: Od tej pory niczego nie będziecie.

Frr… Wielka tłusta mucha przyleciała nad nasz statek. Z bardzo głośnym „frr”. Była tak duża, że nie odgoniłbyś jej rzucając w nią nawet mocno przerośniętym kilkukilowym kurczakiem. Zamrugała zalotnie swoimi kolorowymi oczami i powoli zaczęła osiadać na pokład. Kapitan kazał nam wszystkim stawić się przy lądowisku. Właściciele naszego losu zaniepokoili się dziwnymi wydarzeniami na naszej łajbie i postanowili przeprowadzić śledztwo. Tak mówił. Tylko, że chuj nie powiedział skąd się o tym wszystkim dowiedzieli, kapuś jeden.

Zresztą kto wie, może on sam tych ludzi zabijał i pod pokład wciskał, a teraz chce zwalić na nas zwykłych marynatów. Wszyscyśmy widzieli jak ukatrupił grubego Lolka. Jasne ratował życie Szpe-yo, ale czy od razu trzeba było zabijać. Dobry był z niego chłopak, a że sobie lubił zjeść to od razu do piachu, tak? Z helikoptera wyłazi trio egzotico. Jeden taki stary malutki metr pięćdziesiąt w kapeluszu, drugi widać wiecznie z siebie zadowolony piaskowy dziadek, a trzeci… łoj ten to chyba dawno nie był u fryzjera, goguś pierdolony, pedalisko jakieś czy co? Stary malutki wita się z Ahabem. Po uszach się nie liżą, znaczy się nie jest najgorzej. Piaskowy dziadek, rąsia, rąsia. Tylko ten gogo jakiś taki nie towarzyski, skinął Ahabowi głową, a na nas maluczkich nawet nie spojrzał. Ale to może lepiej, bo by se jeszcze jakąś ofiarę do cwelenia od razu wypatrzył. A chuj im wszystkim w dupe. Poszli na mostek, a my na wyżerkę. Spotykamy się  w mesie, przy stole zdawkowe rozmowy.

-Baczność, kapitan idzie.

-Znacie panowie, swoje stopnie; siądźcież i od pierwszego aż do ostatniego.

-Dzięki mości kapitanie z serca dziękujemy za zaproszenie.

-Ja też z serca  dziękuję wam za to. Już wypełnione obie strony stołu, ja tu w pośrodku usiądę.

-Wesoło moi panowie! bądźcie w pogotowiu, bo wnet kolejny kielich zacznie krążyć.

-Chipsa?

-Nie dziękuję, soli za dużo wciąż sypią na nie.

-Mów.

-Pytaj.

-Słuchamy.

-Co tam pająki szepczą pod pokładem?

-Płyniem powoli w nieznanem kieunku.

-Kapitan wie , kapitan dobry, Bwana kubwa.

-Weźcie mi tego smolucha bo mu przyjebie.

-Piredolona biała jego bwana.

-Z ciebie jest zwykły negr, Negr! Negr bezwstydny. Serce masz jak gąbka nasiąknięte trucizną grzesznych uciech, a twój kolor po wieczne czasy uwięził krew.

-A z ciebie jest zwykły białas, kutas, białe gówno bez krwi, bladawiec mglisty. Dżdżownica, miękka bez słońca hodowana. Niewypiek nieudany za wcześnie wyjęty z pieca Tworzenia. Twój mały jest mała Bwana.

-Nadstaw mi plecy błyszczące cuchnące potem grzechu, wyciągnij ciężkie ręce, na których niepotrzebnie podnieść się próbujesz, niewolny śmierdzący.

-Spokojnie chłopaki, marynaci wszystkich krajów łączcie się.

-Rozejm, rozsądzi Ahab przemyślny, siądźmy w spokoju do kolacji.

-Nerw żółć trawi od środka człowieka, gdy mu w spokoju wieczerzać nie dają.

-Wspomnij na tych, co na morzu postradali życia swojego tkaninę.

-Marna to szmata, Gdy jej za często używać, Zbrukana śmierdzi, brudem zgnita, nieużywana, czas jakiś przeleży póki ją mól nie spożyje w całości.

-Nędzne śmiechu i wzgardy godne przywidzenie.

-Możesz kiwać głową, to i przemów, jeśli kostnice i groby wracają tych, których grzebiem, to żołądki sępów będą naszymi pomnikami.

-Jeśli drżąc cofnę kroku, to mnie ogłoś lalką bez serca.

-Do tej pory po wyjściu duszy umierali ludzie i wszystko już się kończyło, dziś oni podnoszą czoło obciążone mnogimi ranami i z miejsc nas rugują.

-Jeszcze po kropelce.

-Póki wódka jest w butelce.

-Na frasunek ciągnij trunek.

-Kapitain Morgan ,Jamaica!, ster na prawo cała w przód, jeden rumb na rum.

-Przelany do lodu przez świeżo zgniecioną miętę, z limonką.

-Panie Grzyb cóż nowego w maszynowni.

-Panie Ahab czy ja się pytam co nowego na mostku?

-Coś pan taki drażliwy panie Stefanie kochany, złe wieści od żony? Co nowego w kraju?

-Okazało się, że Nasz Premier, premier Naszego Kraju, Naszej Ojczyzny ma brata bliźniaka, który podszywając się pod czcigodnego Premiera naszego udawał, parszywego premiera nie naszego, ichniejszego, co kradno i kłamio cuzamen do kupy, wysyłajo dziengi do konś we Szfajcaryji, to kajsik we Afryce u Murzinów, czy innych niewiernych Heretików co palić się bedom w Piekle. Za Hitlera to był porzondek, nie to co tera.

-Niech się pan uspokoi panie Grzyb, pan się chyba zagalopował.

-Co zagolapował, a onegdaj w Polszcze i kaszanka był tansza i w saturatorze słodka woda była gazowana a i pifko smakowało. Trawa zieleńsza, cyc jędrniejszy i oczy bardziej błyszczące. Nasermater Jerunie Pietrunie Kurwa wasza mać. Niech Żyje Nam Górniczy Stan.

-Jemu coś jest.

-To przypomina czasy dzieciństwa beztroskie tąpnięcia, pył węglowy i kominów dymy nad Birkenau.

-Przecież urodziłeś się już po wojnie.

-Ale dziad mój walczył pod Monte Casino. Wszystko widział z góry, był bohaterem , bronił klasztoru bram jak Jasnej Góry.

-Psia twoja faszystowska kreff, jemu się fszystko pokiełbasiło.

-Cichaj murzinie kędy ni chuja rozumisz.

-Panie Stefanie stan maszyn!

-Wszystko działa jak w szfajcaryjskim zygorku.

-A co tam w kambuzie panie Frankul, jak tam stoimy z prowiantem?

-Kończy się astrachański kawior.

-Niech pan nie będzie taki dowcipny.

-Woda stęchła, herbata pleśnieje, cukier skamieniał, puszki rdzewieją ,wszystko gra.

-Bardzo dobrze, a co u naszego Jana kapelana co to pilnuje duszyczek naszych zbawienia.

-Spędza godziny w kaplicy statecznej, niezbicie walczy z naszymi demony.

-A urwis jeden jebany sie niech wymodla o swoją ciemną razową.

-Panie Habowski niech pan nie rani uczuć religijnych naszych polskich, ojczystych takich co  prałat nasz kochany wpoił nam i dziatkom naszym. Co nam obca przemoc wzięła, szablom odbierzemy. Na Kowno. Na Lwów. Darz bór. Co w Ostrej świecisz bramie. Tak nam dopomóż. Jaki znak twój.

-Grzyb na rumie!

-Ty się odpierdol od naszej kuchni narodowej naszyj polskiej ojczystej.

-Gdzie okruszynę  przez uszanowanie podnosi się z ziemi, ale można zginąć od kromki chleba.

-Szargacze świętości, plujący na godło.

-Grzyb daj już pokój, co ci dawała to twoja ojojczyzna?

-Jak, co. FWP. Fszystko. W Porządku. Fundusz Wczasów Pracowniczych. Brak Przesytu, brak BP.

-BP Bredzić Przestań. To co było i nie jest, nie pisze się w rejestr.

-A Instytut Pamięci Narodowej, a szkolne izby pamięci, a Pamięć, a Tradycja?

-O czym, o tym wszystkim nieudanym , o tych wszystkich marzeniach co się nie stały?

-Bóg Ci przebaczy jako i ja ci przebaczam, niech ci język zaschnie w tej nieczystej gębie fałszywy ty Niepatrioto jeden złamany.

-Nie rzuć ziemi gdzie twój grób fajansie patriotyczny nietłukący się, z tandetnego plastiku wyk-onan,  wieczysty ojczyzniany kartoflobuc spalinowy nieelektryczny.

-Panowie, panowie spokojnie, razem płyniemy na umrzyka skrzyni.

Palacz cicho nuci:

Siedzi sobie kurczątek czworo, jedno zdechnie, zostaną trzy.

Co morze rozbiło, to oni zabiorą, w żeglarzach serce drży.[16]

Piasek w ustach. Piasek pod powiekami. Piasek w nosie. Cały byłem obtoczony w tym jebanym piasku. Zerwałem się na równe nogi. Na horyzoncie pojawił się skrawek przeraźliwie jaskrawej, żółtej tarczy. Nie mogłem na nią patrzeć. Czułem się jakbym spędził lata w jakiejś podziemnej ciemnicy. Minęły wieki zanim byłem w stanie porządnie się rozglądnąć. OK. Cała nasza wycieczka w komplecie leżała na plaży. Tym razem przekaz był czytelny. Ułożeni zostaliśmy w prosty trzyliterowy napis CFK. Znaczy się KFC od tyłu.

Nie miałem czasu zastanawiać się, co to znaczy. Podbiegałem po kolei do każdego i sprawdzałem czy żyje. Chłopaki jeden po drugim z wyraźnym bólem wstawali z piasku. Żaden z nas nic nie pamiętał, poza tym wstrętnym paluchem starca. Każdy z nas wyniósł jednak z tego spotkania wątpliwej jakości prezent. Jeden miał guza na czole. Drugi czyraka na nodze. Trzeci ranę na szyi. Ja dorobiłem się jedynie jakiegoś dziwnego znamienia na prawym przedramieniu. Znamię przypominało Afrykę i jeszcze wtedy nie wiedziałem, jak bardzo było to prorocze.

Obolali i zmęczeni zaczęliśmy się zastanawiać gdzie jesteśmy. Był wczesny ranek. Przed sobą mieliśmy ocean, a za plecami zwartą ścianę dżungli. Nie widać było żadnej łodzi, zabrano nam maczety, rewolwery i komórki. Indianerzy utracili nawet swoje łuki i strzały. Pozostała nam tylko wędrówka wzdłuż brzegu. Przygnębieni ruszyliśmy w drogę. Nasza radość była wielka, gdy już za pierwszym zakrętem plaży naszym oczom ukazał się czarowny widok jakiś. Błękitna laguna. Prawie biały piasek, kontrastuje z turkusem spokojnego morza i błękitem bezwietrznego nieba, na którym króluje słońce. Piasek jest delikatniejszy niż mąka mielona żarnami naszej jebanej OJOJczyzny. Tak to miejsce wyśnione, wprost wymarzone na Kurort Clubu Med., na który szczęśliwym trafem trafiliśmy.

Pracownicy klubu zwani są G.O. (Gentle Organizer; czyli miły organizator). Ci młodzi, utalentowani ludzie, z 80 krajów świata, tworzą zespół gospodarzy odpowiedzialnych za dobre samopoczucie gości; są instruktorami sportu, opiekunami dzieci, administratorami biur i animatorami. Nie są zwykłymi pracownikami hotelu: nie noszą uniformów, jadają razem z gośćmi, nie przyjmują napiwków, mają nielimitowany czas pracy. G.O. oraz chef de village co 6 lub 12 miesięcy zmieniają klub. Oprócz G.O. w klubie pracuje personel lokalny, np. kelnerzy, ogrodnicy, sprzątaczki, służba techniczna i ochrona. Goście klubu zwani są G.M. (Gentle Member) i pochodzą z wielu krajów świata, coraz częściej też z Polski.
 Sekret sukcesu leży w prostocie, a zarazem sile koncepcji Club Med, polegającej na pełnej ofercie wakacyjnej (all inclusive), czyli raj na ziemi, gdzie wszystko jest w zasięgu ręki bez konieczności sięgania do portfela.  Kurwa kto to są ci G.O


Rozdział piąty

Naszych bohaterów spotykają niesamowite przygody,
ale wszystko dzięki ich przemyślności dobrze się kończy

Za to wiem kto ja . Błąd. James Błąd. Nareszcie w swoim środowisku. Z kieliszkiem szampana, w smokingu i niedbale rozwiązaną muszką, która podkreśla niewymuszoną a naturalną elegancję. Kobiety lecą  na mnie jak muchy do gówna. Przechadzam się nad brzegiem basenu, gdzie pląsają prawdziwe boginie. Opalone a nie te blade z zaświatów. Którym soczyste piersi wylewają się ze skąpych skrawków materiału, a on zamiast zakrywać, lubieżnie odkrywa nagość. Które  niewinnie są naturalne w swoim bezwstydzie. Które zalotnie błyskają spojrzeniem, nadmierną śmiałość przysłaniając rzęsą. Ich zęby lśnią w nabrzmiałych wargach, a słowa płoche ze śmiechem mieszają.

Błąd. James  Błąd. Coś mi to wszystko zalatuje Starcem z dżungli. Dla assasynów był arabem z gór. Jakimś Omasą Bim Ladinem, dla nas bawarskim właścicielem fabryki Mercedesów, do którego od dawna mam kluczyk ze spreparowaną trupią główką. Więc tak wygląda Raj Ziemski, kurwa kogo mam zabić, zajebe, rozkawałkuję nożem swoim. Boginie zalotnie , boginie łagodnie, boginie kuszące, boginie spragnione.

Teraz spędzamy dni całe na obiecanych rozkoszach. I łagodnie przemijają w spokojnej radości. Czy to Dom Spokojnej Starości? Nie to Dom Radosnej Młodości. W morzu spędzamy spiekotę południa, w kryształowe fale rzucam się w objęcia ramion spragnionych. Błąd James Błąd.  Miniaturowe bąbelki w kieliszku szampana ku górze się pną powoli, uprawiając taneczne popisy zygzaków i esówfloresów.

Kto pisze, co i dla kogo. Szyfr Wielkiego Templum. A więc jednak templariusze weszli w konszachty ze Starcem z Gór. Czytam. Rozkaz 07; Wyłączyć słońce na pół godziny. Napisać na nocnym niebie 20 kilometrów słów, Rozłożyć świadomość na 20 równoległych. Zmusić do przeczytania 20 kilometrów w ciągu 5 minut. Włączyć słońce. Wszyscy rozpaleni – w miejscu marsz! Oddać komendę; skok wzwyż. Wybrać najbardziej pneumatycznych. Ludzkości!- słuchawki do uszu i krtani. Słuchać sportowców- w ich ciałach poezja.[17] Zatem uprawiajmy sporty tajemne.

Błąd. James Błąd, karate mistrz. Jestem mistrzem sportów wszelakich. Jak już skaczę z rozchwianej trampoliny, to na główkę, z wielokrotnym korkociągiem śmierci. Salto mortale forever. I ślizgam się po falach, i skaczę nad niemi. Bałwanom kłaniać się nie imam. Mężnymi, niedbającymi o nic, drwiącymi i gwałtownymi – takimi chce nas mieć mądrość; ona jest kobietą i pokochać zdoła tylko wojownika.[18] Zapasy międzypłciowe i Skok w Dal.

Bardzo ciekawa jest propozycja szkoły cyrku. Przeczytajmy jeszcze raz. Szkoła cyrkowa – nie trzeba być akrobatą, by znaleźć wielką przyjemność w nauce latania na trapezie, żonglerki, chodzenia po linie, jazdy jednokołowym rowerem itp. Nasi przeszkoleni G.O. wprowadzą Was w tajniki tej świetnej zabawy. To coś dla mnie. Do celu swego podążam, drogą swą idę. A przez zwlekających, przez niezdecydowanych – przeskoczę.[19]

Interesuje mnie chodzenie po Cienkiej Linie i Skoki. Ostrożnie stawiasz pierwszy krok, wypróbowując stabilność liny, ręce szeroko rozłożone, dla uzyskania zewnętrznej równowagi i stabilny umysł śledzący stopy. Wszystkie działania  ciała wyzwalają się w pozbawionym działań stanie ciała, cała mowa wyzwala się w ciszy, wszystkie myśli wyzwalają się w pozbawionym myśli stanie umysłu. Dzięki tym wyzwoleniom rozumiemy zasadniczą, podstawową równowagę umysłu i natury umysłu. Kiedy ogień bucha i zaczyna płonąć wielkim blaskiem, wiatr pomaga ogniowi. Potrzebujemy wiatru, energii myśli i namiętności. Wykorzystanie namiętności dzięki całkowitej integracji z nimi, nosi nazwę szalonej mądrości.

Powstała z siebie mądrość jest podstawą. Musimy utrzymywać nierozproszoną obecność świadomości, rozpoznając w sześciu świadomościach zmysłów powstałe z siebie mądrości, za każdym razem, kiedy próbujemy zintegrować się z ruchem ciała , głosu i umysłu.

Pięć trucizn jako energia. Wszystkie ruchy myśli, wszystkie namiętności są energią w potężnej widzialnej postaci.

Podążanie w ślad za pięcioma truciznami jest złudzeniem. Podążanie za namiętnościami oznacza nie rozpoznanie ich wrodzonej rzeczywistości.

Uważanie pięciu trucizn za coś negatywnego jest błędem. Oznacza to nie rozpoznanie ich jako manifestacji energii pierwotnego stanu.

Pozostawienie namiętności w ich własnej naturze jest metodą. Jest to najwyższy sposób integrowania namiętności w chwili ich powstawania, przypomina to płatek śniegu rozpuszczający się w oceanie. Praktykowanie tego i osiąganie rezultatu, który jest zrozumieniem – jest ścieżką.

Kiedy urzeczywistnisz, że pomiędzy namiętnościami, a czystym stanem umysłu nie ma żadnego oddzielenia, jest to stan Oświecenia.[20] Możesz chodzić po cienkiej linie. Zapasy międzypłciowe i Skok w Dal.

Nasi G.O zorganizowali atrakcyjną wycieczkę w głąb dżungli, mamy zobaczyć miejscowe tańce i obrzędy, przygotowane specjalnie dla nas. Wszystko byśmy mile spędzali czas. Najpierw trzema pirogami płyniemy w górę rzeki, która wdziera się w dżunglę. Tu panuje inny klimat niż u nas na wybrzeżu. Nie ma bryzy od morza, a powietrze wręcz stoi, właściwie jest półmrok mimo , że jest południe. Tu panuje wieczny cień, dżungla nie przepuszcza na swoje dolne piętra słońca. W dżungli ogrom i malowniczość, wdzięk i polot tworzą bardzo niezwykłe i szczęśliwe połączenia. Od najbardziej strzelistych olbrzymów leśnych do najlichszych krzewinek wszystko wzbudza podziw widza. Z powodu pnączy, które stanowią najtypowszą cechę dżungli, wszystko zdaje się jednoczyć we wspólnym bycie i przeznaczeniu. Tam liany śmiało oplotły drzewo, wspięły się nań do pewnej wysokości, a oto spuściwszy ku ziemi swe rozłogi znowu zakorzeniły się, tu znowu rosną do góry, przerzucają się z gałęzi na gałąź, z drzewa na drzewo, we wszystkich kierunkach, aż splecione, poplątane i zwikłane w najróżnorodniejsze postacie ubiorą cały las draperią festonów. Na tle ich bujnej zieleni pstrą się wieńce najpiękniejszych i wielobarwnych kwiatów. Czasem pnącza zduszą drzewo, które omotały. Usycha ono i wali się, ale pnącza dalej wiszą zaczepione na sąsiednich drzewach i wciąż rozrastają się, aż osiągną wygląd potężnych, splątanych kolumn, na których wnet wyrasta nowy nalot roślin, wyginających się i pnących z wdziękiem nie dającym się opisać.

 W żadnej części świata przyroda nie jest taką zalotnicą. W każdym okresie życia roślin jawi się nieokiełznana i bezgraniczna skłonność do wabienia i czarowania. Wszystko, co brzydkie, smutne lub odrażające, wszystko, co posępne, zwiędłe lub zmarniałe, znika. Oddech wiecznej wiosny przepełnia cały las. Jeżeli drzewo usycha lub zrzuca liście, lub też objawia pierwsze oznaki zgrzybiałości, tysiące, tysiące roślin wdziera się na nie przykrywa je szatą, aby zasłonić jego chory pień i konary. A gdy pnącza wypełnią to zadanie, zstępują z wierzchołka wijąc z wdziękiem swe warkocze igrające z innymi i oplatające  miliony innych lian, które napotykają na drodze. W końcu toną w niezmiernej gęstwinie. Jeśli drzewo uschnie, jeśli zwali się ze starości, przyroda śpiesznie ukrywa okropność śmierci. Wzywa ona mchy i porosty, by zasłały łoże, woła dalej tysiące pasożytów, aby utworzyły całun.[21] I znika śmierć ukrywając się za wspaniałą zasłoną życia, które nie patrzy za siebie bo mogłoby mieć zawał.

 Ale panuję dobry nastrój, palacz na całe gardło śpiewa: „Szła dziweczka do laseczka, do zielonego, a Karliczek za nią z flaszeczką wina”

Czym dalej w górę rzeki, tym brzegi wyższe. Rzeka w ciągłych zakrętach  z szumem toczy swe fale. Spotykani tubylcy przedstawiają się niezbyt apetycznie. Są to brudasy, nędznie ubrani w jedną tylko kuszmę , to jest płaszcz bez rękawów, kobiety zaś noszą tylko krótką spódniczkę, a wszyscy mają twarze wymalowane w czarne i czerwone pasy, ręce zaś do łokcia i nogi do kolan na czarno, tak że z daleka wygląda to jakby mieli na sobie czarne pończochy i rękawiczki. Przy powitaniu wychodzi nieraz cała, bardzo liczna rodzina i każdy, od najstarszego do dziecka jeszcze noszonego na ręku przez matkę, uważa zaszczyt elegancji i uprzejmości wyciągnąć na powitanie rękę, nieraz bardzo brudną lub pokrytą strupami- nie sposób zaś odmówić jej uścisku, bo uważane byłoby to za oznakę pogardy.[22]

Po godzinie dopływamy do jakiegoś mola, dalej w dżunglę idziemy na grzbietach słoni. Jeden jebany, tandetny kicz. To mogły wymyślić tylko G.O. Kurwa jakie słonie, przecież nie jesteśmy w Indiach, a słonie się tym nie przejmują, całkiem zręcznie niosą nas wąską ścieżką, wydeptaną w dżungli. Zresztą co za różnica. W końcu dochodzimy do indiańskiej wioski. Wszystko jest zrobione na wzór i podobieństwo zachodnich wyobrażeń. To dobrze wygląda na fotografii, za dolara robisz sobie zdjęcie z krajowcem, którego chciwe oczy oszacowały zasobność twojej kieszeni.

I chuj, se robimy zdjęcia z miejscowymi, którzy starają się wyglądać malowniczo, w końcu z tego żyją. Twarze mają ładne i miłe, lecz sami szpecą je w niewiarygodny wprost sposób dziurawiąc sobie policzki, wargi i uszy; i wcale nie przekłuwają jednego małego otworu, lecz wiele dużych; zdarzyło mi się widzieć takich, którzy mieli na twarzy siedem dziur, a każda z nich mogła w sobie pomieścić śliwkę. Wydrążywszy ciało, wypełniają otwory błękitnymi albo przezroczystymi jak kryształ kamykami, albo kawałkami marmuru, albo prześlicznym alabastrem, kością słoniową bądź inną bielutką kością, a wszystko to mają zwyczaj obrabiać i upiększać z wielką sztuką. I jest ta rzecz tak niebywała, przykra i odrażająca, że na pierwszy rzut oka taki człowiek z podziurawioną twarzą wypełnioną kamieniami wydaje się potworem.[23] Wyciągam dolara i pstrykam sobie zdjęcia z  potworami.

Kupujemy jakieś pierdoły na straganach, pióropusze, paciorki, wszystko jest made in china, szkoda sensu robić to samemu, żółte jest tańsze. Czerwone skóry szykują się do odstawienia swojej codziennej szopki dla turystów. Z czegoś trzeba żyć, lepiej się powygłupiać za pieniądze, niż zapierdalać w pobliskiej fabryce azbestu. Arbeit mach frei. Rozsiadamy  się na małej trybunie, gdzie mamy dobry widok na placyk pośrodku wioski. Powoli zapada zmierzch, dostajemy coś do picia, jakiś miejscowy drink, i się zaczyna. Tubylski zespół podgrywa coś, co nie jest ani muzyką etniczną ani archaicznym techno .

To ich interpretacja muzyki pop, i w takich rytmach karykaturalnie przerysowane postacie wykonują tradycyjny taniec. I gną się i podskakują, machają rękami i krzywią usta. Pióropusze i maski w bajecznych kolorach zapalają się i gasną w świetle zachodzącego słońca. Najgorsze jest to, że zaczynam się na to załapywać. Kurwa to te drinki, ciekawe co w nich było. Przedstawienie i moje tętno nabierają tempa, mam wrażenie, że teraz śpiewają po polsku, a przecież to niemożliwe. Ale wyraźnie słyszę dziwaczną piosenkę:

Pośród piachu pustyni tli się iskra życia.
Ale w mojej głowie nie ma nawet piachu,
żyję jak ból rany wewnętrznie rozdarty,
przełykam gorycz czekolady.
Co będzie jutro!!?
Oto jest pytanie lecz ja znam odpowiedź
dlatego umieram żyjąc.
Ale kiedyś zrobię koniec.
Tej farsy oszukańczej
co sprawia że żyję.[24]

Najgorsze jest to, że tą piosenkę napisał mój kumpel Skomski  , który nie żyje od dwudziestu lat. Jakim cudem dostała się na tutejsze listy przebojów. Cóż gratulacje, sukces nadchodzi za późno. To co wysokie, należy przekraczać w najniższym miejscu, a to co szerokie, w najwęższym.[25] Kurwa co tam się wyrabia. To już nie jest taniec folklorystyczny. Większość, choć nie wszyscy, nosi wywołujące grozę maski, zazwyczaj „związanych przysięgą” protektorów doktryny i demonicznych bóstw z ich orszaku. Działanie bóstw ukazanych w tym tańcu rytualnym ma na celu przezwyciężenie i przepędzenie zła, zazwyczaj przedstawianego za pomocą małego ofiarnego modelu ciała ludzkiego, zwanego linga, czyli „znak”. Nasyciwszy się jego siłą życiodajną, tancerze zabijali rytualnie i rozczłonkowywali kukłę ludzką, w ten sposób dokonując powszechnego egzorcyzmu zła w imieniu całej gminy, która finansowała obrzęd.[26] Nie przekonuje mnie ta kukła, za dużo z niej życia trzeba było wydusić. Zminiaturyzowany dorosły człowiek, nie dziecko lecz dorosły, te specyficzne proporcje, dorosłe proporcje, niepokojące w miniaturowej skali.

Jakby tracą realność, jakby człowiek ów był bardzo daleko,  pomiędzy gigantami. I krzyczał coś w mękach trwogi, jak mu odrzynano kończyny. Krew po chwili nie lała się wcale a kukła ucichła całkiem. Coś tam jeszcze marudziła po cichu, ale tancerze już jej nie słuchali. Serce mu wyrwali a jego porzucili jak parszywą kukłę na środku. Jakiś taki niewyrośnięty czy cóś. Ale serce miał jak dzwon, wszyscy się ucieszyli, to dobra jest wróżba. Kukurydza urośnie i deszcze przeminą. W tym zawrocie głowy nowy rozkaz nadchodzi. Rozkaz 09: Wydać bitwę. Na pięści, na piersi. Wróć! Walka na hypnozę. Manewr wsteczny. Zmobilizować po cztery magistrale. Walka na sylogizmy. Wyniki na manometrach. Palić promieniami Y. Uważnie tlenić zaplecza. Azotować przeciwnika. Prać mózgi. Pauza. Wyłączyć orientację przestrzenną. Włączyć zaporę z ludzi. Obłąkane kobiety – rodzić. Rodzić w trybie pilnym, natychmiast.[27]

Rozkazy przychodzą drogą hypnozy. Wszyscyśmy je dostali, abośmy to jacy tacy.

Wszystko coraz szybciej wiruje. Czy to kukła biega z uciętą głową, a może to tylko kurczak , nie potrafię dostrzec. Ale on krzyczy Allah Akbar, zatem raczej kukła. I wpierdala się a całą mocą kilkudziesięciotonowego statku powietrznego w beton i stal przeklętego szatana. A co to był za huk. Krew zmieszana z wysokooktanową benzyną. Wszystko płonie. Najszybciej włosy.  Dopiero później skóra. Na końcu ścinają się oczy, nie dlatego by były zmrożone scen przedziwnych widokiem, wręcz przeciwnie z go®ąca. Najlepiej jajka gotować dwie minuty. Wtedy można po wiedeńsku. Albo może po francusku. A oni wciąż krzyczą , czy ktoś im zatka te mordy. Umierać trzeba w milczeniu, nie wpadaj w panikę, bo będziesz niezrównoważony. Przyszła kryska na matyska. Na co im były włosy, co to tamtym obcinali przed komorą. Czy kwiaty są inne , gdy dosypuje się do ziemi człowieka w proszku. Najlepsze jest IXI. Na patelni. Może, nie próbowałem. Czy cyklon pachniał fiołkami. A co mnie to wszystko interesuje. Jebane duchy. Nie panikować. Podobno wszyscy umierają. Nie jestem każdy, zatem jestem nieśmiertelny. Cudowny sylogizm. Żyć nie umierać. Ile razy trzeba się parzyć , żeby się sparzyć? Czy była tu madonna , czy jest tu jazda konna. Tłusta zupa nie paruje , rozumny człowiek nie złości się.[28] Nie kłaniał się kulom. Dzień dobry panie Gauguin. Co u pana słychać. W ogóle co  tu słychać w zaświatach. Gdzie oni wszyscy się pomieszczą. Te Legiony Bezimienne. A co z Tanią. Czy wszystkie psy idą do nieba. Wściekłe psy nie.

A koty. A co z chomikami. Gdzie one ich wszystkie pomieszczą. Rozkaz 05. Msza żałobna na cmentarzu planet. Ryk w katakumbach światów. Miliony – do iluminatorów przyszłości. Miliardy – potężniejsze od dział. Katorga mózgów. Kajdany serc. Inżynierować filistrów. Geometrię wbić im w karki. Logarytmy – do gestów. Opaskudzić ich romantyczność. Normalizacja słowa od bieguna do bieguna. Zdania według systemu dziesiętnego. Kotłownia mów. Zlikwidować piśmiennictwo. Ukrtanić kartele. Zmusić do mówienia. Niebiosa – na czerwono – dla podniety. Koło zębate – ponadszybkość. Mózgi mechaniczne – ładunek. Kinooczy – wytyczna. Elektronerwy – praca. Ssijcie, arteriopompy.[29]

Bomby w jej włosach, tylko trafić, ale będzie huk. Na pohybel Satanom Zjednoczonym.  Allach Akbar!, zaraz pogalopuję do raju i będę się brzydko zabawiał z stadem smukłych hurys. W raju o powierzchni równej szerokości nieba i ziemi każdy mężczyzna dostaje najpierw pałac, w którym znajduje się siedemdziesiąt kolejnych pałaców, każdy z nich wyposażony w siedemdziesiąt kolejnych pałaców, każdy z nich wyposażony w siedemdziesiąt mieszkań, zbudowanych z wydrążonych pereł. Długość pereł i ich szerokość wynosi dwanaście tysięcy łokci, a wchodzi się do nich przez cztery tysiące złotych bram. Wewnątrz każdego mieszkania stoi otomana, bogato zdobiona sznurami pereł i hiacyntów, otoczona czterdziestoma tysiącami złotych krzeseł, a nogi mająca z ametystów. Każdą otomanę przykrywa siedemdziesiąt dywanów w najróżniejszych barwach. Tam czekają na mężczyzn dziewice o dużych czarnych oczach, bujnych piersiach, jakby z hiacyntów i korali. Na dodatek rozsiewają one cały bukiet zapachów ; Szafran od stóp do kolan. Piżmo od kolan do piersi. Od piersi po szyję ambra. Od szyi po czubek głowy kamfora. Każdy wybraniec ma do dyspozycji  kobiety, ale tak piękne, że przez ciało widać szpik kości nóg, albo 72, albo 70 tysięcy, w tym ostatnim przypadku wybraniec może deflorować nawet do stu dziewic w ciągu jednej zabawy miłosnej. Owe kobiety nie mają za to tyłków, ostatecznie mieszkaniec raju nie ma ani pośladków, ani odbytu, stworzonych do wydawania kału, bo w raju czegoś takiego nie ma. Zamiast tego wydzielają wraz z potem odrobinę piżmowego zapachu. Różdżka wybrańca się nie ugina. Jest on wyposażony w nigdy nie wiotczejącego członka i lędźwie, które nigdy nie mają dość przyjemności. Hurysy są dziewicami i będą dziewicami za każdym razem, niebiański orgazm trwa prawie 100 lat, a wybrańcy nigdy nie śpią, gdyż sen jest bratem śmierci, a ta jak wiadomo, została w raju zniesiona.[30]

 Muszę tylko zginąć strawiony przez płomienie. Czy nowa dostawa dziewic będzie na czas, bo nam wyszli. Potrzebna jakaś zagłada większa. Czy są światy alternatywne. A jeżeli tak, to o ile gorsze niż nasz, najlepszy z możliwych? Jaki będzie dalszy rozwój telefonii komórkowej. Czy opatentują hypnozę. Kto płaci abonament telewizyjny. Czy jesteśmy skazani na Windows. No kto by się spodziewał takiej rewii na Broadwayu 11 września. Reżyseria Omam Bim Ladin. Wspaniałe przedstawienie. Wielka tragedia. Czemu nie pokazywali tych, którzy skaczą z wysoka. Może role drugoplanowe. Proszę pamiętać, że nie są to profesjonalni aktorzy.  Ale nie, to oni byli ważni. Dlaczego ptaki nie spadają. Kot nie zawsze spada na cztery łapy. Kalekie zwierzęta są wynaturzone, i szybko się uczłowieczają. Kto to był Ten co nadmuchiwał pustą torebkę po cukrze, a potem buch. Baba w brzuch. I rodzi się kolejne dziecko. Zaglądam do garnka, w  którym gotował się makaron na spaggetti,  na dnie odbił się tajemny układ linii, i pętelek. Czy to mogłoby coś znaczyć. Fajnie byłoby gdyby to była mapa do Pustego Grobu. Ale to Nic nie znaczy. Pozbawieni nawet złud. A pragnący wytrwać na posterunku. Ku chwale Ojczyzny panie kapitanie. Widziałem wiadro oczu. Wpatrzone w różne kierunki. W celu uwydatnienia wizji w praktyce thogal używa się pięciu spojrzeń. Groźnego spojrzenia z oczami skierowanymi w górę, stosowanego wtedy, gdy czuje się ospałość. Łagodnego spojrzenia z oczami skierowanymi w dół, które jest użyteczne wtedy, gdy nasz umysł jest zanadto pobudzony. Spojrzenia ze wzrokiem skierowanym wprost przed siebie, które jest użyteczne wtedy, gdy nasz umysł jest spokojny. Spojrzenia metody z oczami skierowanymi w prawo, w celu rozwinięcia metody oraz spojrzenia mądrości z oczami skierowanymi w lewo, w celu rozwinięcia mądrości.[31] Kto kupuje bydlęce oczy w rzeźni?. Na wiadra czy na kilogramy. Może na pierogi.. A może na parówki. Ślimak, ślimak wystaw rogi. Oni to suszą i dosypują do kotletów ze soi. Bądź tu mądry. Chińczyku nie irytuj się.

 Indiański szaman śpiewa sentymentalną piosenkę ludową:

Słyszałem, że dawnymi czasy Słońce umarło. Wtedy, od jego śmierci, stała się noc. Wówczas kamienie zderzały się ze sobą. Później moździerze zaczęły zjadać ludzi jak bułki z serem. Wyobraź sobie zachwycającą lekkość natury, tak puszyście lekki jest serek . Teraz jeszcze bardziej lekki i puszysty niż dotychczas. Anette puszysty smak natury. My chrześcijanie , wyjaśniamy to teraz tak, że stała się noc podczas śmierci pana naszego Jezusa Chrystusa, i twierdzimy, że wszystkie te rzeczy znaczą właśnie to. Może tak właśnie jest.[32].

Reszta towarzystwa też wygląda na rozmarzoną, razem kołyszą się w rytmie tych pięknych pieśni. Jak przerwa, to Twix, to się chrupie, ciagnie i rozpływa w ustach. Podwójny baton , podwójna przerwa. Jak przerwa to Twix, To Sie Chrupie Ciągnie i Rozpływa w Ustach. Anette puszysty smak natury. Potrzebujesz szybko pieniędzy? Pięćset złotych, tysiąc złotych a może dużo więcej? Jeżeli jesteś abonentem wygrałeś udział w super loterii, jeżeli jeszcze nie, podpisz szybko umowę , do rozlosowania dziesięć samochodów, a co tydzień do wygrania pół miliona minut życia. Zadzwoń teraz.

-Telefon  zaufania. Boissier de Sauvages przy telefonie, słucham.

-Zostałem szamanem po wizji, w której nieznani ludzie pocięli moje ciało na kawałki i gotowali je w garnku. Według tradycji szamanów ałtajskich duchy przodków zjadają ich ciało, wypijają krew, otwierają brzuch. Mam w niebie pięciu duchów, które rozcinają mnie czterdziestoma nożami, przebijają czterdziestoma gwoździami. Ekstatyczne doświadczenie kawałkowania ciała, po którym następuje odnowienie organów znane jest również Eskimosom, kilku plemionom południowo i północnoamerykańskim, na Melekuli, Papuasom z Kiwai i Djakom z Borneo, a zwłaszcza Austalijczykom.[33]

-Taaak. Choroby mózgu zaliczają się do chorób organicznych , wewnętrznych, osobniczych i nie będących zatruciami. Dzielą się na zaburzenia; czucia zewnętrznego(uporczywy ból głowy); czucia przytomnego (bezsenność; śpiączka): wyobraźni (zawrót głowy); rozumowania  (niepamięć, majaczenia, szał, mania, wścieklizna) ; czucia wewnętrznego (letarg); ruchów żywotnych (zmęczenie, niepokój, drżenie, porażenie, skurcz), wreszcie spotyka się choroby, w których wspomniane objawy występują łącznie; śpiączka, sztywność, padaczka i porażenie. Wady. Gorączki. Zapalenia. Kurcze. Duszności. Osłabienia. Bóle. Obłędy. Upławy. Charłactwa. Omamy, które zakłócają wyobraźnię. Zawrót Głowy. Mroczki. Podwójne Widzenie. Szum w Uszach. Hipochondria. Somnambulizm. Dziwactwa Zakłócające Łaknienie.  Apetyt Zdeprawowany. Wilczy Głód. Nadmierne Pragnienie. Niechęć. Nostalgia. Paniczny Lęk. Nadmierny Popęd Męski. Wścieklizna Macicy. Pląsawica. Wodowstręt. Majaczenia Zakłócające Osąd. Przekrwienie Mózgu. Otępienie. Melancholia. Demonomania. Obłędy Nietypowe. Niepamięć. Bezsenność. Bezkarność[34]

Kiedy naruszone są nerwy czuciowe i obniża ich aktywność zachodzi odrętwienie, osłupienie i śpiączka, skoro zaś aktywność gwałtownie wzrasta – występuje swędzenie, łaskotanie i ból. -Przyczyną bólu gardła jest stan zapalny. Cholinex nie tylko łagodzi ból, ale przede wszystkim leczy gardło. Tako leczy Cholinex. Przed użyciem zapoznaj się z treścią ulotki dołączonej do opakowania, bądź skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą. Tylko od Nivea Visage, nowość beztłuszczowe, niekorzystne fluidy w tubce.

Ten koszmar to na szczęście tylko film. W domu zmywanie to pestka. Pur Ekstra usuwa tłuszcz z naczyń w stu procentach. Dodatkowo łopatka do tłuszczu. Palacz się oblizuje tłustym językiem i szarga powietrze prostacką piosenką:

Kazałem ongi chmurom hopsa, hopsasa,
Odejść od szczytów moich, hejże ha
Mówiłem ongi światła więcej, krowy ciemne, hopsasa.
Dziś je przyzywam, by przyszły:
Mrok mi uczyńcie wymiony swojemi.
Hejże ho! Będę was doił wy krowy górne oj dana dana.
Mlekiem mądrości i miłości rosą słodką zatopię ten kraj. Hopsa S.A.[35]          

Grzyb Stefan jest tępo wpatrzony w te swoje żenujące wizje. Wielkiej Polski. Oszołomiony naparem z grzybów, widzi Polskę od morza do morza. Od Sasa do Lhasa. Ojczyzna wielu narodów, Polska dla robaków. Przelatują mu przez ten zagrzybiony mózg jacyś goście w dziwnych wdziankach wymachujący szabelkami. Ułani, malowane dzieci, za wolność naszą i waszą. Do przodu Polsko. Litwo Ojczyzno moja, na Kowno, na Lwów. Nie rzucim ziemi skąd nasz wróg, nie będzie Niemiec pluł nam w twarz, ani Rus. Druga Japonia. Brakuje nam króla. Za króla Ćwieczka to było. Stefan Batory wlazł do obory. Zastał drewnianą, zostawił murowaną. Tylko brakło materiałów budowlanych. Kurwa podnieśli Vat . Jak ja tera wymuruje ta stodoła. Bydlaki mi bedom marznąć. Hejże ho! Będę was doił wy krowy górne oj dana dana. Mlekiem i miodem zatopię ten kraj. Ja was kurwa wszystkich utopię w kwaśnym mleku i spadziowym miodzie. Darz bór. To wszystko roiłem ja, Stefan Grzyb. Hough.

A jakeś się tu znalazł nieszczęsny. Szepnął ktoś kiedyś do „daj kreskę Doweyce”. A ten nie dosłyszawszy dał kreskę Domeyce. Długo stał patrząc, dumając, wonny powiew wdychając. Rumienił się, serce mu biło nadzwyczajnie, więc rozwiązanie widział swych domysłów tajne! Dosyć! trzeba raz rzecz skończyć, Bóg nas czy diabeł złączył, trzeba się rozłączyć. Młode pacholę, ze strzelbą na ramieniu świszcząc szedł na pole, gdzie żaden wał, płot żaden nogi nie utrudza, gdzie przestępując przez miedzę nie poznasz, że cudza.. Wziąłem go na cel, stał jak skamieniały, dwa razy dałem ognia i dostał wystrzały. Zaczerwienił się, zbladnął, chciał mówić, krwią chrząknął, Jeszcze Polska…Postrzegłem wtenczas kulę, wpadła w piersi same. Lecz co powiedzą ludzie? można im zejść z oczu, w inne strony wyjechać, mieszkać na uboczu lub co lepsza, wynieść się całkiem z okolicy, na przykład zrobić małą podróż do stolicy. Gdzieś wyjechać  zda się za morze, aż kędy pieprz rośnie, gdzie cukier wytapia i gdzie w wiecznej wiośnie pachnące kwitną lasy. I takem nieszczęsny na morzu znalazł się obcym.  Z dala od słodkiej Ojczyzny, co tęsknię po Tobie. Smutno mi Panie.[36]Kropka. Kropka. Kreska. Kreska.


Rozdział szósty

Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz , ani Rus,
nie rzucim ziemi skąd nasz grób

Ulegliśmy tej mrzonce. Nie zastanawialiśmy się, dlaczego wszystko mieliśmy tam za darmo. Morze szampana i ocean ciepła ciał miejscowych bogiń. A czas leciał. Nie wiem: byliśmy tam dzień czy miesiąc. Dzień i noc zlały w jedną nieskończoną chwilę. Jak tak teraz na to patrzę, widzę, że nadal musieliśmy być pod wpływem tego ohydnego palucha. Ale po co Stary zafundował nam takie wakacje? Żebyśmy wiedzieli co straciliśmy, czy abyśmy wiedzieli czego pragniemy?  Nie wiem. Wiem tylko, że po jakimś czasie czar prysł i zaczęło nam się tam cholernie nudzić. Bohaterowie są znudzeni? Tak…Ale kiedy dojrzeliśmy do tego, aby iść dalej, pojawiła się nieoczekiwana przeszkoda.

Wystawiono nam rachunek na 44 tysiące dolarów. Jeden taki z tych G.O. nagle okazał się bardzo mało gentle. Gdy powiedzieliśmy, że ze szmalem u nas cienko on łaps za telefon i dzwoni na policję. Nie było innej rady trzeba było uciekać. Pan Gentle i Pan Chef gonili nas przez dobry kwadrans. Biegliśmy jeszcze, przez co najmniej godzinę. Droga była wytyczona w dżungli jak od linijki. Na horyzoncie ukazał się pędzący na sygnale radiowóz. To po nas. Skok w krzaki. W tej zielonej, pachnącej i gęstej krzewinie, koło domu, jest pewny przytułek zwierzynie i ludziom. Nieraz zając zdybany w kapuście skacze skryć się w konopiach bezpieczniej niż w chruście, bo go dla gęstwi ziela ani chart nie zgoni, ani ogar wywietrzy dla zbyt tęgiej woni. W konopiach człowiek dworski, uchodząc kańczuka lub pięści, siedzi cicho, aż się pan wyfuka. I nawet często zbiegli od rekruta chłopi, gdy ich rząd śledzi w lasach, siedzą śród konopi.[37]  Dwie godzinki odpoczynku. Zbieramy myśli i jagody. Co teraz?  Wypalone mózgi. Nic nam się kurwa nie chce. Leżymy.

Znowu na gigancie, choć teraz w tych idiotycznych garniturach, które przyfasowali nam ci G.O. Idziemy drogą. Ciągnie się po horyzont. Z obydwu stron tylko to pierdolone zielsko. Chce nam się żreć i pić. Po takim big time jak to mieliśmy tam z tymi kobitkami  i tą bandą kretynów  teraz jest niefajnie. Jeden z drugim szemrzą, że trzeba było tam jeszcze zostać i po cośmy robili aferę z tą ucieczką. Nastroje się pogarszają z każdą godziną. Grzyb z palaczem właśnie się pobili o ostatnią garstkę jagód.   Wreszcie bunt dojrzewa do wybuchu. Kurwa, co ty nam będziesz mówił, co my mamy robić. To niby do mnie, że ja im coś karzę. No dobra, to czego chcecie. Rzekłem do swego ludu. Chcemy wrócić do raju. Zapomnieli dodać Rabbi. To do kurwy wracajcie. Róbcie se co chcecie. Wsadzą was do pierdla i tyle będziecie mieć z tego raju. Chuj ci w dupę, lepsze więzienie niż ta jebana dżungla. OK.  Niech spierdalają. Ja mam swoje zadanie: muszę odnaleźć Jonesa. Idę w swoją stronę, oni w swoją. Ratunku! Idziemy w odwrotnym kierunku! O raju! Oni wracają do raju. Jebał ich wielki śmierdzący psim łojem pies. Ale widzę, że Indianerzy i palacz nie wiedzą, co mają zrobić. Stoją jak kołki w miejscu, w którym się rozeszliśmy. Z daleka wyglądają jak grupka wygłodniałych kundli, tęskniących za swoim panem. Pan ich zostawił. No dobra chodźcie. Macham do nich ręką. Lecą w podskokach. Odwracam się i idę przed siebie. Nic nie mówię. Kundle delikatnie stąpają za mną. O nic nie pytają. To jest właśnie psia wierność.

Ta jebana prosta jak chuj droga nieco nas już wkurwia. Leziemy nią już drugi dzień, a ona jak była prosta tak jest nadal. Końca, ni zakrętu nie widać. Może to znowu jakiś znak dla kosmitów. Tylko patrzeć jak zakołuje nad nami jaki spodek i sru do nas ogniem piekielnym. I nie ma nas. Tylko popiół na jebanym asfalcie. Bardzo smutne. Nie? Tak, że pod tym względem nie jest najlepiej. Nic też od dwóch dni nie jedliśmy, ani też nie piliśmy. Gangi zdjęte. Wyglądamy jak plażowicze. Podkoszulki i gacie. Dla Indianerów to żadne nowum. Oni zawsze tacy rozchełstani. Nawet w Club Med nie potrafili stanąć na wysokości zadania. My Polaki wszyscy jak jeden mąż Agent Smith . One jak te pokraki. Koszula zawsze z portek wylezie. Gacie zawsze ufajdane. Śmierdzą moczem i niemytym od miesiąca chłopem. Coś u nich krucho z zamiłowaniem do higieny. Trudno się dziwić że u lasek zero powodzenia. A z tego znowu same frustracje, urażone samcze ambicje i nieszczęście gotowe.

Ledwośmy Szpe-ya odratowali jak tam kilo drobnych gwoździków połknął bo mu taka jedna dać nie chciała. Mówiłem mu: zrób coś z sobą, zdejmij ten śmierdzący  pióropusz, wyglądasz w nim jak debil, uczesz się, zmieniaj codziennie majtki i skarpetki, więcej się uśmiechaj. A on nic tylko: One chcą wojownika, który wszystkim gardzi. Otoczony przez szaleńców sam stanę się szaleńcem. Ale jeszcze nie teraz. Teraz zapierdalamy wpieriod.

A to zasrane słońce daje nam popalić. Co one takie gorące. Może plam dostało. Idziemy sobie a ja się zastanawiam, co oni mnie się tak słuchają. Że co? Że tak ciągle klnę? Że wrzeszczę? Kłócę się do upadłego? Nigdy nie odpuszczam? To oni teraz będą mi wisieć na szyi i mówić Tato? Ciężki jest los rozkaziciela…Lecz snadź baczyć muszę, aby mnie nie znienawidzili jak żelazo magnes. I tak miło sobie gwarząc sam ze sobą zasuwałem. Do przodu. Do przodu. Do przodu.

Zaczęło się od delikatnego mrowienia w stopach. W pierwszej chwili myślałem, że mam wylew krwi do mózgu. Spojrzałem jednak przezornie na moich kompanów. Na ich twarzach malowniczo malował się niepokój. Oni też to czują. Po chwili drżączka objęła całe nasze ciała. Asfaltową drogę. Dżunglową dżungle. Fale szły dokładnie wzdłuż drogi. Zamieniła się w powierzchnię morza. Fale raz w górę, raz w dół. Ale to, co się z nami działo to nie były pokłony. To trzęsienie. Silne wrażenie. I po co to komu? Na chuja są takie rzeczy? Nic nam się nie stało, nie bolało, nie bolało. Drzewa powywracane, ale wszystko jakoś się trzyma kupy powiązane sznurkami lian. Droga za to cała rozjebana, a przed nami wyrwa na długości około pół wiorsty. Trzeba albo przez wyrwę, albo do dżungli.

Do dżungli nieteges, bo nie mamy maczet, po za tym teraz to już nie dżungla tylko jedno wielkie zwałowisko i wciśnij tam teraz choćby szpilkę. Więc przez wyrwę, tak? Albo do tyłu, z powrotem. Zawsze do przodu panie kapitanie, bo inaczej chuj nam nie stanie. Podchodzę do tej jak to już kilkakrotnie nazwałem wyrwy. Wyrwa to inaczej dziura, brak, nieistniejący kawałek, jama, lej, studnia, wykrot, wykop, dołek, krater, przekop, rów, wgłębienie, wydrążenie, zagłębienie, dół, kaldera. Głęboka ta kaldera. Jak my tam wleziemy. Liny nie mamy. Noża co by urżnąć lianę też nie mamy. No to pozostaje wskok. Wskok to skok w. Ale potem jak zrobić wyskok. To jest skok wy. Chuj z tym. Naprzód jutrzenko swobody. Robię wskok. Reszta patrzy co będzie. Już tam z dołu wołam. Ej psubraty do mnie migiem. Ino szybko. Gapią się na mnie jak cielęta. Chuje w dupę jebane i co zostawicie mnie tu samego?  Ale panie kolego, tak mówi do mnie ten kretyn palacz, tam głęboko jest bardzo. A jak sobie nogę wywichnę. To, co będzie? Zapłaci pan panie kolego za moje rehabilitacje? Tak idioto zapłacę. A z czego jeśli można wiedzieć. Przecież pan szanowny nie dysponuje o ile wiem żadnym majątkiem. My tu sobie gadu gadu a Indianerzy hyc i są ze mną w wyrwie. Palacz został sam. Nie wiele myśląc runął jak kłoda na swoje wielkie brzuszysko. Niektórzy to mają wielki problem ze swoją samotnością.

 Nie chce mi się opisywać ile wysiłku kosztowało nas przedarcie się przez tę naszą jebana wyrwę. Pulchna, nie lubię pulchnych, glina i wielkie jak blokersi bloki asfaltu. Trzy godziny na 500 metrów. Ściana. Pionowa ściana pulchnej, nie lubię pulchnych, gliny i wielkich jak blokersi bloków asfaltu. Jak zrobić wyskok czyli skok wy, a raczej nad, w tym przypadku. Stoimy i jak zwykle, to jest, jak to my ludzie, a raczej mała grupka Egosów, myślimy, czyli jesteśmy, jak to uczą w szkole. Jak tam na górę wyleźć? Chuj wie. Drapiemy się na żywca. Faceci zawsze tak robią. Jak się nie uda z pierwszej piłki to pobędziemy jeszcze raz. Wiecie chodzi o to, że znowu będziemy myśleć tylko intensywniej. Odpadamy jeden po drugim. Na końcu palacz znowu na to swoje biedne brzuszysko. No tośmy ugrzęźli w tej otchłani. Ale zaraz, zaraz: Cyn-gyel, znaczy się Ciemna Masa wyciąga z gaci lasso z kevlaru. Może, może się uda. Ale jak zlasować to lasso? Lasso, Lasso, Lasso. Orlando Lasso. Roland Lassus. De profundis clamavi ad Te Domine. Zaraz. Zaraz.  Pionowa ściana. Ślepa uliczka. Cała ta jebana apoteoza cierpienia, które nosimy w naszych genach. Stworzeni do cierpienia. Wszędzie faceci przybici do krzyża. Smucimy się. Lepiej się smucić, nie? Oj, gorące, gorące dzisiaj to słońce. Byłeś dobry, okazałeś zasrane serce to ciul… Bach (Kunszt der Fuge?) go do krzyża. Facet na krzyżu. Albo poprzebijany strzałami, albo gryziony przez mega-węża. Albo obdarty ze skóry. A ta baba co trzyma swoje oczy na tacce?  Jest jej dobrze? Czy wyruchał ją przedtem, zanim jej wydłubali te oczy, dobrze jakiś gościu? Znaczy się miała orgazm? Może wielokrotny lub przeciągły? Czy nie przed tym uciekłem na morze? Te wszystkie: chce, nie chce. Te wszystkie: dziś nie, bo mnie boli głowa. To rób, tego nie rób. A tam? Tam to lepiej nie zaglądaj. Potem: poczytaj mi mamo, poczytaj mi tato. I po tobie. Niewidzialne więzy. I tak nic się nie uda. Piekło spełnienia, udania, udawania, zabiegania. Czy jesteśmy tu na ziemi tylko po to by wydłubywać sobie nawzajem oczy? A może obdzierać się na żywca ze skóry? Pierdoliæ. Spierdalaæ. No hidden catch, no strings attached. I dobrze już było, choć do dziś nie wyruchał mnie jeszcze żaden gościu. A teraz znowu ta jebana pionowa ściana. Anioł Zagłady (a może Ogłady?) z ognistym mieczem, Nadczłowiek z batem (a może z rozpuszczalnym w wodzie katem?), esesman z parabelką (swoją SS-kumpelką?) oni nam tu nie pomogą. Nie, nie, nie, moi mili. Tu nie ma gdzie uciekać, ani kogo zamordować. Ciach. Ciach i po sprawie? Nawet Karol, nawet On ze swoją sprężyną nie dałby tu rady. Sprężyna za słaba, nie wyskoczysz, nóż za krótki, nie dosięgniesz. Bo serce za głęboko, a może za głębokie… Chuj wie, o co się rozchodzi.

Siedzimy w kuczki. Lasso się rozpękło o blokersowy blok asfaltu. I co teraz? I–c-o–t-e-r-a-z? Pytam się, ludzie. No dobra, mówię, obejdźmy Wyrwę naokoło. Może znajdziemy jakieś miejsce, gdzieżby się można wyspindrać. Hip hip hurra zgodnie odpowiadają moi towarzysze niedoli. Na to liczyli. Mówcie mi dziadku. Dobrze dziadku. Mówią. To lubię, wojskowy dryl. Lewa. Lewa. Lewa. Tywa. Idziemy. Pełzniemy. Czołgiem. Blok za blokiem, glina w glinę. Mija godzinka i nic. Nie ma jak, nie ma co, nie ma kiedy, chyba, że przyjadą Szwedy. Gorąco. Koty ledwo żyją, a dziadki tyją, tyją. Baczność. Wołam. W dwuszeregu zbiórka. Kolejno odlicz. Stan osobowy: trzech. Plus ja czyli czterech. Kompaniaaa spocznij. Gościu siądź pod mym liściem a odpocznij sobie, ile cię trzeba cenić ten tylko się dowie, kto cię stracił. Gościu, nie chcę cię stracić. Siądź pod mym liściem, kiściem. Co się zowie. Tylko, kurwa, gdzie tu jest jakiś liść. Liście są tam na górze. W świecie, który tak nierozsądnie porzuciliśmy. Żałuję. Wszystkiego dobrego, wszystkiego złego. Ludu mój ludu cóżem ci uczynił. Wróg się rodzi, moc szaleje. Pan niebiosów obrażony. Gorąco. Jestem Panem świata. Sram na entropię. Może mi skoczyć na lewy pedał. Ma być to, co chcę, albo koniec z tobą, mój boże, mój bożku z masy szmalcowo-maślanej. Kto ci pomoże mój boże? Co zrobisz gdy umrę? Kogo będziesz dręczył i upokarzał? I za co? Panisko ze mnie wielkie. Baczność. Paszli won. Już was nie chcę moi słudzy. Radźcież sobie sami. Już nie jesteście psami. Jesteście już dorośli. O dzieci moje, porzućcież mnie póki możecie, bo wasz tatko pożre was dziś na kolację. Mniam, mniam. Leże, wiercę się jakby mi elektroorgazmatronprotonowy w kręgosłup wszczepili. Kosmici? Tak. Byli tutaj i wszczepili mi orgazmatron. A może to nie byli oni? Diabeł? Ludzie, ludzie, sam diabeł mnie zgwałcił. Wszedł lufcikiem pomiędzy niebem a ziemią and fucked me. Uff. Jak gorąco. Łoj. Coś mnie szarpie, coś mnie ciągnie. Łapy przy sobie. Bileciki do kontroli. Ciemność. Chłodek. Lepszy chłodek niźli smrodek.

Światełko w tunelu. Oddala się znaczy wracamy do życia. Z każdą minutą jest coraz mniejsze, a my zagłębiamy się w coraz większy mrok. Idziemy już prawie po omacku. Omacku. Szpe-yo pierwszy, Cyn-gyel na końcu, a my z palaczem we środelku. Czy my idziemy po jakąś Eurydykę, mości panie Orfeju? pyta mnie tym swoim debilnym tonem gościa co zjadł wszystkie rozumy. Mów mi geju nie Orfeju. I łapię go za torbę. Dzisiaj wtorek akcja worek. Będziemy się braszku pedalić w tych egipskich ciemnościach. Zamknął się. Wkurwia mnie to jego klasyczne wykształcenie. Gówno mu to dało. Sypie węgiel do pieca. Więcej byłoby z niego pożytku w krematorium. Mógłby z trupami pogadać. Albo lepiej z popiołem. Zaratustra jebany się znalazł. Obraził się i dobrze. Przestanie bredzić na pewien czas. Fakt: dobrze mu te małe kurwy w klubie zrobiły, bo przestał już gadać o kurczakach. Z dwojga złego wolę już chyba Orfeusza niż A.Łganowa. Mamy szczęście, że Szpe-yo ma taki dobry węch. Wyczuł tę jebaną rurę spod zwałów gliny. Gdyby nie to, to co? Chujem go. Nagle w oddali pojawia się lekka zielona poświata. Zwolniliśmy trochę, lekko przerażeni. Co to kurwa jest? Światło wydaje się pełznąć w naszą stronę. Wygląda jak wielka neonowa obręcz. Wytryskają z niej cienkie świetliste promyki. To robaki. Świętojańskie? Nie! To te tutejsze skurwysyny z tym jebanym napisem. Miałem nadzieję, że ten koszmar się kiedyś skończy. Patrzę przerażony na palacza. Ja pierdolę, teraz to mu już nieźle palma odbije. Ale on się tylko rozpłakał. Jak dziecko, co mu cycka matula nie dają. Szpe-yo nic, jak gdyby nigdy nic. A Cyn-gyel? Kurwa ten to odstawił scenę. Runął na kolana, porzucając przy tym nierozłączną z nim ciemną masę. Pełnymi garściami nabiera to zawszone robactwo i dalej sobie do gęby napycha.  Odciągam go, tłumaczę, ale znowu jak tam w dżungli zacharczał tylko jak świnia. Dobra żryj to gówno. Ale już po tobie.

Robaki, robakami, ale trzeba iść. Mamy teraz jasno. One są wszędzie. Oblazły nas jak robactwo. Ale da się z nimi żyć. Nie gryzą. Jeść nie wołają. A świecą. Dobre zielone robaki. Rura jak przedtem ta jebana droga nie ma końca. Kurwa mam nadzieję że nie jest to tajny tunel do mauzoleum Czang Kaj Szeka na Tajwanie. Kierunek niby się zgadza, ale po co? Po co taki tunel? Może wykopali go kosmici? Pojebało mnie z tymi kosmitami. Już lepszy Dyjabeł. Spokojnie. Nie mamy wyjścia. Przed siebie. Tempo mamy dobre to może kiedyś gdzieś dojdziemy.

No i bach, nagle zakręt, ale fajnie. Podskakujemy z radości, zwłaszcza, że za zakrętem tunel zaczyna piąć się w górę. Widać światło, białe światło. Więcej światła. Po godzinie dochodzimy do wyjścia. Ale czeka na nas tutaj niemiła niespodziewanka. K+r+a+t+a. Kto przegryzie kratę? Może Ciemna Masa? Nie, on tylko żre chitynę. Nigdy do ust nie bierze żelaza. Po żelazie kupa czarna a on przecież jest czerwony. Szarpiemy za kratę. Ani rusz. Narobiliśmy tylko hałasu. Słyszymy kroki, nawoływania: Schneller, schneller. Hande hoch. Raus. To już do nas. Co to, kurwa, łapanka, esesmani jebani?

Prawdziwe Niemce tutaj w dżungli, ale po Starym to już dla nas żadne ździwko. Otwierają kratę. Mają nas na muszce. Wychodzimy. Rzucają nas na kolana. Kajdanki. I sru do wozu. Gdzie jedzie ten transport? Do Auschwitz czy do Birkenau?  W oddali widać jakieś wieżyczki i kolczaste druty, gdyby te blondaski nie nosiły T-shirtów możnaby było pomyśleć, że Einstein (pasuje tu jak ulał, nie?) miał rację. Czas się cofnął. Reinkarnacje? Ale te T-shirty psują cały urok sytuacji. Tego nie dopracowali. To już nie te Niemce, co kiedyś. Panie dziejku. Można sobie filozofować, czy istnieje reinkarnacja człowieka czy nie. Pogląd ten tak samo trudny jest dla naukowej analizy jak wiara chrześcijańska, nauka Zaratustry, Konfucjusza. Istnieje jednak pewien duży plus, mianowicie, że naród, który wierzy w reinkarnację swoich przodków jest wieczny.[38]

Tylko te T-shirty Rammstein, Goombay Dance Band i Modern Tolking z Dieterem Bolenem. Zawsze wietrzyłem w Dieterze dobrze zakonserwowanego esesowca, to jakiś oszalały lekarz z Majdanka musi być, co mu eksperyment z przenoszeniem duszy wyszedł. Gott mit uns. A nas definitywnie opuścił. Te skurwysyny zaraz będą oglądać nam napletki. Żydzi do gazu, Polaki Namadagaskar a Indianery na drzewo. Ordung mus Sein. Ale to już inne pokolenie jest, hitlerowce młode są, nie wychowały się na Czterech pancernych, ani na psie, ani o Klossie ni chuja. Co one wiedzą o prawdziwej wojnie. Se ino siedziały tu  w tropikach, opalały, nikt ich wschodnim frontem nie straszył. Ino medytacyjne ćwiczenia duchowe, kult krwi- Bluttaufe.[39] Po tylu latach to se na ziher wyhodowali jakieś intelektualne, wegetariańskie lebiody. Zgroza.  A Fuhrer chciał czegoś innego. W moich Ordensburgach wyrośnie młodzież, przed którą zadrży świat. Młodzież gwałtowna, zaborcza i okrutna. Takiej właśnie pragnę. Musi być odporna na cierpienie. Nie może znać słabości ani tkliwości. Chcę w jej oczach zobaczyć błysk spojrzenia dzikiego zwierzęcia.[40]

Co oni z nami zrobią. Indianery na bank pójdą na fikuśne abażury i portfele,  tatuaże zawsze były modne. Palacz cały drży, on już wie, mydło, kaszanka, i mączka kostna. A może na zmielaka ,do panierki, a potem hop na własny tłuszcz. I karminadle gotowe. A reszta nawóz. Pod nową Rzeszę. My pójdziemy na opał do miejscowej sauny. Każdy ma swoje miejsce i przeznaczenie na tym cacanym świecie. SS Sami Swoi. Super Satysfakcja. Swastyczka Scholastyczka. Dobrze, że mają UZI, to świadczy o złagodzeniu ekstremistycznych zapędów w SS. Może tera czego innego nienawidzą. Polak Niemiec dwa brathanki i do bitki i do szklanki. Deutche Polnische Froundshaft. DPF?. Daj Pokój Fajansie. Może PDF. To jeszcze ma sens. To jest format znany na cały świat. Tamtego nikt nie zna. Siedemnaście mgnień wiosny. Gdzie się podziały tamte naiwne Niemce, co my ich tłukli z Armią Krasną. Jak się ma nasze buńczuczne Darz Bór, do ich Sieg Hail. Haili hajlo, do gazu by się szło. Kto to widział dobrych Niemców?

Chyba jednak na razie nie trafimy do KLu. Wiozą nas jakąś zasraną blaszaną furgonetką, pamiętającą czasy młodego Adenauera. Powoli robi się ciemno. Palacz na poczekaniu sprokurował piosenkę. Nuci ją pod nosem. Widać Niemiaszków to trochę wkurwia, ale na razie nic nie mówią.

Czy ci naziści to kwietyści?
A może to kwiaciarze?
O czym to dzisiaj zamarzę?
O czym marzy dziewczyna,
Gdy dojrzewać zaczyna?
Śmierć i dziewczyna.
A o czym marzy Pani Śmierć?
Czy już nie nudzi się jej robota?
Rachu, ciachu i do piachu.
Alles.

Niewidzialna siła walnęła nami o przednią ścianę. Zlani własną krwią próbujemy wrócić na ławkę. Rozkwaszone nosy, rozbite wargi. Szpe-yo wypluwa ze wściekłością zęba. Trzem Niemiaszkom jakoś się udało, nie mieli skrępowanych rąk to się kurwa mogli przytrzymać. Teraz rechoczą z nas tym swoim typowym esesmańskim rechotem. Poczekajcie, kurwa, jeszcze Polska nie zginęła. Nie zdążyłem tego wycedzić do końca, gdy jeden ze strażników runął na twarz. Z tyłu głowy wylewa się cienka czerwona strużka krwi. Esesman musiał mieć nadciśnienie tętnicze, bo sikało z niego kilkanaście sekund. Drugi w panice zaczyna się czołgać, mamrocząc nicht schlisen nicht schlisen. Dopiero w rogu dopada go seria z kałacha. Znowu w tę sympatyczną hitlerowską rumianą twarzyczkę. Nieboga blednie, krzywi się, trochę zmarkotniał, gdy mu urwało górną pokrywkę czaszki. Chwilę stęka coś jeszcze, coś jakby strzępy wierszy: chwila, .. chce ze siebie …, jest blada, …znała ciszę … od które  musi umrzeć każdy, kto z .. krzyku … W powietrzu fruwają kawałki kości, krwi i tajemniczej mazi, która kiedyś była mózgiem, a on recytuje Rilkego. Co za naród. Szara substancja rozmazała się po całej podłodze i tylnej ścianie. Szpe-yo i Cyn-gyel od razu rzuciły się na mniej zmasakrowane zwłoki. Chęć zdobycia oryginalnego hitlerowskiego skalpu, okazała się silniejsza niż zwyczajna ludzka przyzwoitość.

Po chwili Szpe-yo triumfalnie dzierży kosmyk włosów z kawałkiem białej skóry, a Cyn-gyel zbiera z podłogi kawałki kości, na rytualny, szczęście przynoszący amulet. Na przynoszące radość marakasy, które tak piękny nastrój tworzą w ognistych rytmach latino salsy. A oni walą do nas ze wszystkich stron. Blaszanka zamienia się w prawdziwy jebany durszlak. Kierowca ewidentnie już nie żyje, bo samochód jedzie tam gdzie sam chce.

Po kilku chwilach jesteśmy w rowie. Gaśnie światło. Ktoś z zewnątrz dwoma strzałami rozwala zamek. W drzwiach pojawiły się trzy zjawy. Kto nie z nami ten przeciwko nam. Woła jedna ze zjaw po hiszpańsku. Świeci mi latarką w oczy. Kurwa widzę trzeba się będzie szybko zdeklarować. Wychodzimy pojedynczo. Najpierw Szpe-yo i Cyn-gyel, potem ja i palacz. Rzucają nas na ziemię. Ostatni z Niemiaszków widzę kątem oka zadekował się na pace. Ten głupi zakuty w pikelhaubę łeb myśli, że zjawy go nie zauważą. I wiele się nie pomylił.

Zjawy zatrzasnęły drzwiczki, polały cały samochód benzyną, jej strużki wlewają się do środka przez dziury po kulach. Mały Hitlerek musi mieć niezła zabawę. W płomieniach po raz pierwszy widzę ich twarze. Majowie. Wrzaski umierającego w mękach Niemca rozjaśniają kamienne rysy zaciętym uśmiechem. Lecz tylko na chwilę. Teraz przyszła kolej na nas.  Co tam się u was je, jakie mięso, hę? Czuję się jak na ulicy w Warszawie gdzie nigdy nie wiesz, co masz powiedzieć w takich sytuacjach: Legia czy Polonia. A każda odpowiedź może być zła, bo może chodzi o Gwardię. Z lufą przy skroni palacz wykrztusił tylko: Soczewicę miele młyn. Jestem frutarianinem, przysięgam, uwierzcie, błagam, nie zabijajcie mnie. Lekko wymiękłem, sami przyznacie. Coś tam między sobą poszeptali.

Wzięli na bok naszych Indianerów. Po kilku słowach wszyscy czerwoni wybuchnęli gremialnym śmiechem. Jeden z tych kamiennych twarzy podchodzi do nas i nie uwierzycie: wyjmuje swojego flaka i bezczelnie się na mnie i palacza po prostu odlewa. Ale ubaw. Zdechniesz sukinsynu. Zdechniesz. Masz cukrzycę, czuję to w twoim jebanym moczu. Już długo nie pociągniesz, zasrańcu. Miałem jednak na tyle przytomności umysłu, aby nie powiedzieć, tego na głos. To nie są przelewki. Myślę, że chuj tylko czeka, aby go sprowokować. A sumie lepszy mocz niż benzyna, nie? Zostawili nas samych, ciągle skutych, mokrych i śmierdzących. Pewnie myślą, że po tym jak nas upokorzyli jeszcze długo nie będziemy się mogli pozbierać. Czerwone buce! Nie wiedzą, z kim mają do czynienia. Polacy nie gęsi swój język mają, a jebanych chujów po prostu zarzynają. Zemsta będzie słodka. Słodsza od tych twoich szczyn, złamasie. Odeszli, tym razem dobre kilkadziesiąt kroków, aby zjeść im tylko znane zapewne gówniane kamieniarskie przysmaki. To jest ten moment. Powolutku wspierając się jeden o drugiego podnosimy się z ziemi. Furgonetka zdążyła przygasnąć, więc nie jesteśmy dla nikogo widoczni. Hopla w krzaki i już nas nie ma. Szukaj wiatru w polu, zasrana, bolszewicka, czerwona szmato. Szpe-yo i Cyn-gyel zostali w ich łapach, ale mamy to kompletnie w dupie. Kruk krukowi oka nie wykole.

Szkoda, że nie było z nami Stefana, jako ideologiczny mieszaniec komunisty i rasisty, z nieodwzajemnionym sentymentem do hitleryzmu na pewno zaskarbiłby sobie KomFraCau. Kocham Fidela  Castro, Każdemu Forsa Codziennie, Komuniści Faszystów Całują.

Grzyb ma w głowie groch z kapustą, pomieszanie z poplątaniem. Jedno wyklucza drugie, a razem jest niestrawne, Centrala Faszystowsko Komunistyczna, co za idiotyczny pomysł, ale w odległej ojojczyźnie ludzie ubierają te krawaty w grochy, i lgną do nowej partii. Pomożecie? Pomożemy! Zbudujemy Nową Polskie.

Bez barier dla niepełnosprawnych, bez Murzinskich Żydów, żeby wszędzie przyjmowali butelki na kaucję, żeby było lepij. Poszerzymy koryta rzek całych, ruszymy z posad bryłę ziemi. Jeszcze słyszymy za nami wołanie KomFroaUowców, Chodźcie z nami! Chodźcie z Nami! So-li-dar-nos. Już wiemy jak się to kończy. Cha-os. Piękne smutnego początki. Bierzemy nogi za pas. I chodu.

Czy w klapie mojego gangu bedzie sztymować Matko Bosko Czestochowsko. Chroń  nas Pani Częstochowska od jebany Szwedów i inkszich heretików. Ale co tam, tera se leże na leżaczku koło mojej czekoladki, cożem ją tu zarwał. A co mi mówili moi kubańscy towarzysze? Gdyby nas zagadniono, co to jest Mulatka, co to jest córka białego ojca i czarnej matki? odpowiedzielibyśmy; jest to Wenus, trzymająca całą siłą zalotów swą zdobycz. Mogłoby się zdawać, że Mulatka jest istotą jedynie dla rozkoszy stworzoną. Ona najjaśniej widzi odcienia namiętne kochanka i umie z nim harmonizować. Wyższa pod tym względem od białej Kreolki, podziela z nią te same czarujące powaby, które na tamtą wylała pełną ręką natura. Jak tamta, tak ta zachwyca wydatną kibicią, zgrabnym ułożeniem, zajmującymi rysami twarzy, czarującym i pełnym ognia spojrzeniem, każda kryje żar gwałtownych namiętności.[41] Sie sprawdziło Komendante Fidel Castro.

Nad łóżkiem gdzie ją dymam, obok Czarnej Madonny z Guadelupy wisi ikona świętego Che. Panie dziejku, ta ona kajś w niebiesia krzyczała jakem ją żgał tom swojom tępą tutką w zanadrze. Chyba jom w Komitecie Faktycznie Centralnym słyszeli.  Wznosi okrzyki rewolucyjne, cożem ją tu wyuczył; Niech żyje towarzysz Gierek, Niech Żyje, Solidarność Robotniczo-Chłopska Niech Żyje. Partia z Narodem, Naród z Partią. Lenin wiecznie żywy. Jak sobie wyobrażę Lenina to, godzinami nie umie sie spuścić i tak skutecznie szerzę chujem wśród prostego ludu idee komunizmu. I do przodu, wpieriod i nazad. Ruchy frakcyjne w Samozwańczych Oddziałach Samowyzwolenia.

Traktat Akcji Konkretnej T.A.K
stosowany przez
Samozwańcze Oddziały Samowyzwolenia
S.O.S
Gdy myśli po jednej stronie dorosną siłą stronie przeciwnej,
po przejściowym osłupieniu i związanej z nim katatoni wolicjonalnej następuje stan zniesienia przeciwności.
Przeciwstawne myśli znoszą się nawzajem,
umysł się ulatnia.
W tym wyższym stanie duchowym wszystko widać jak na dłoni.
Z wyżyn możesz spokojnie obserwować , co się w Tobie dzieje.
Nic już nie ma swojego nieodłącznego cienia,
teraz wszystko jest jaskrawe i jasne.
Nie ma wątpliwości.
T.A.K


TWARDZIELE ABSORBUJĄ KURTYZANY
TEQUILLA ABSORBUJE KOLEGÓW
TYLKO APANAŻE KRĘCĄ
TRAUMA AFRODYZJAKIEM KNAJPIANYM
TAK AMORYZUJEMY KOGOŚ
TESTOWANIE ALKOHOLIKÓW KOSZTUJE
TRENUJ AKCEPTACJĘ  KOSZMARU
TAMUJĄC ALKOHOLIZM KŁAMIESZ
TAWERNY ACOPALIPSY KRADNĄ
TYRAJ ALBO KRADNIJ
TRESERZY ALKOMATÓW KONAJĄ
TAKTYCZNY ATAK KONSUMENTÓW
TAK ASERTYWNE KALECTWO
TWORZYĆ ATAKOWAĆ KONSUMOWAĆ
TAOISTYCZNA AKCEPTACJA KLĘSKI
TRUDNA AKCEPTACJA KRAJU
TANIA ABNEGACJA KOPROFAGÓW
TOWARY ADORUJĄ KONSUMENTÓW
TAMPONY ANTYCYPUJĄ KREW
TEMPO AKCJI KULEJE
TWÓJ ADONIS KŁAMAŁ
TYLKO ARBUZY KOCHAŁEŚ
TOCZYMY ANALNE KONWERSACJE

Rozdział siódmy

Erotyczne życie Stefana pod obstrzałem
I dalsze losy  Indianerów,
którzy incognito udają się do Nowego Yorku,
by wypełnić krwawą misję

Moja Mulatka jest już szczerze oddana sprawie a i szkoleń partyjnych nigdy nie opuści, gorliwie i z zapałem w nich uczestnicząc. Socjalizm albo śmierć. A ona nadstawia mi ten czarny zadeczek, czarna Afryka, dzikie knieje, Kanada pachnąca żywicą. Jużem wpompował w niom litry białego białka, zobaczym. Żołnierz strzela pan Bóg kule nosi. Klasy Kreolów pod względem na kolor ich skóry są następujące sześć; Mulat lub mulatka jest dzieckiem ojca białego a matki Murzynki czyli czarnej. Quarteron jest dzieckiem ojca białego i Mulatki. Griffe jest dzieckiem ojca białego i matki Quarteron. Guerssonne jest dzieckiem ojca białego i matki Griffe. Mistive jest dzieckiem ojca białego i matki Guerssonne. Na koniec dziecko ojca białego i matki Mistive jest zawsze białe, tak jak europejskie.[42]  Co tam, tera se siedze nad basenem, usługujo mi, wino z bombelkami, jak z saturatora przyniesie jedna taka , z drugom, w pas sie kłaniajo, a ja w pupcie klapsa dam.

To jest prawdziwy Los człowieka, elyty robotniczo chłopskie do Mariottów, my wam wszystkim pokażemy kaj raki zimują. Popija se zimne winko, za dupe trzymie mojo czarnulkie, takie by FWP organizować przystało. Kokie se niuchne, tansza je tu niźli tam u nas na Starym Świecie. Takim Kaowcem być tukej, we tropikach. Żyć nie umierać. A ta czarnulka ciągle suszy do mnie zęby. Gracias, gracias. Chodźże tu do dziadziusia na kolanka, pojedziemy na koniku hopsa, na koniku hopsa, na koniku hopsa. To wszystko wyrabiało sie ze mno, Grzibem Stefanem.

Pod nieostrożną stopą trzasnęła sucha gałązka. Liście poruszyły się, i na ścieżkę w dżungli wyszły dwie dotychczas niewidoczne postaci. Ubrani w maskujące peleryny, i w zielone barwy wojenne na tle listowia, póki się nie ruszają są niewidzialni. Los Cyngloso i Los Szpeyoro, jak nazywają ich teraz nowi towarzysze z KomFroCau mają się całkiem dobrze. W strukturze partyjnej szybko awansują, dzięki wieczorowym kursom Wcielania Ostatecznej Rewolucji Ekonomii Kapitalizmu W.O.R.E.K. Połączenie indianerskich umiejętności z najnowszymi zdobyczami technik wywiadowczych przyniosła zadziwiające rezultaty. Zajęcia praktyczno techniczne obejmują naukę tortur, bolesnego i bezbolesnego zabijania, inwigilację, snucie intryg i plotek, maskowanie i upodabnianie się do mebli domowych.

Cyn-gyel godzinami udaje fotel, czasami Szpe-yo nakrywa go narzutą i wygodnie na nim siada, nie mogąc go rozpoznać. Z kolei Szpe-yo umie bezbłędnie udawać oświetlenie, w swoim pióropuszu na głowie, który do złudzenia przypomina abażur wygląda jak stojąca lampa. Nawet świeci oczyma. To najlepszy sposób na uzyskiwanie tajnych informacji.  Umieją już poprzez dostęp do satelitarnych łączy podsłuchiwać każdą rozmowę telefoniczną. Sami, nie chcąc być namierzeni posługują się znajomymi gołębiami i przekupnymi chrząszczami, które mogą się wszędzie wślizgnąć niewidocznymi przejściami. Szpe-yo i Cyn-gyel potrafią też dla niepoznaki przebrać się w cywilizowane stroje, upodobnić się do ludzi zgniłego zachodu.

Czasami jeszcze ubierają przez pomyłkę garnitury Armaniego na lewą stronę, ale zdarza się im to coraz rzadziej. Już tylko pióropusze, których uparcie nie chcą się pozbyć i wojenne barwy wymalowane na twarzy nieco odróżniają ich od Europejczyków pełną gębą, ale w Nowym Jorku wtopiliby się w tłum. KomFroCau zamierza podjąć współpracę z Omasą Bim Ladinem, wykorzystać desperację jego assasinów. Dżihad za wszelką cenę, nawet w imieniu  drobnych producentów parówek. Nie liczy się pobudka Wielkiego Tragicznego Czynu, ale efekt Wstrząsu Trumiennej Cywilizacji. WTC. Wyłamię Trumnę Cwałem. Wreszcie Tąpła Całość. Wolność To Ciota. Wojna To Cnota. W.T.C.

Szpe-yo i Cyn-gyel w Nowym Jorku. NYC. Świat strojący swój kwintet w łoskocie wind, obdarował go mocą magiczną. Miasto w niej stoi wkręcone na gwint, całeelektro-dynamo-mechaniczne.W New Yorku 14 tysięcy ulic-promienie placów-słońc. Od każdej 600 zaułków, w rok nie przejedzie ich wagon. Dziwnie człowiekowi w New Yorku!

W New Yorku człowiek, żeby podnieść brwi, i w tym sobie elektryczną dźwignią pomaga.  New Yorku na wiorsty w niebo skaczą dróg napowietrznych stalowe żurawie. Ot na przykład na kraty pręt- ze zgęszczonego słońca wykuta. A obejdziesz go z boku; gmach czy nie gmach, setki wiorst, a nawet tysiące. Do siódmego nieba dosięga dach, jakby Bóg sam go czyścił, tak lśniący.[43]

Palanty stoją pod Empire State Building i z otwartymi gębami gapią się jak drapie chmury. Co za nieostrożność. Można wyglądać jak się chce, przebieraj się za wielkiego kosmicznego pora, albo co inne, ale nie patrz na cokolwiek z zaciekawieniem. To budzi uzasadnione podejrzenia, nic nie może cię interesować, wtedy wtapiasz się w tłum, i stajesz się niewidzialny. Co szybko uczynili Szpe-yo i Cyn-gyel. Szybko przybrali pozę latynoskiego gangu ulicznego. Tylko  te pióropusze! Ale chuj, nie wszystko może być perfekcyjne. Na dwudziestej czwartej zaczepia ich jakiś podejrzany gość. Do Szpe-ya:

-Pozwól pan na boczek.

-Cwaniak.

-Na chwilunie.

-Nie jesteś pan zbyt wysoki.

-A tak się staram.

-Zmęczony facio w marnym garniturze.

-Nawet wzrost mam marny.

-Nie wyglądasz pan na mola książkowego.

-Pozory mylą, lubię też blondynki.

-Gaduła. Skurwiel wyciąga gnata.

-Broni nie widziałeś? Mam liczyć do trzech jak w filmie? To jak, pogadamy?

-Spluwa w ręku i po lęku? Mam trochę bilonu.

– Nie strzelam bez powodu. Masz mnie za durnia?

-Jesteś w normie.

-Spokojnie.

-Drżysz.

-Na pewno nie ze strachu. To był odruch.

-Lubisz sztywne towarzystwo? Trzeba się pozbyć paru sztywnych. Masz dobry start, potem odpoczywasz i uciekasz.

-Twoja historia nie trzyma się kupy.

-Znasz lepszą? Ta historia może ci się opłacić.

-Czym się zajmujesz poza pracą.

-Właściwie cały czas pracuję.

-Dlaczego pracujesz.

-Nie chodzi o cukier.

-Usiądź bo się denerwuję.

-Gdzie mam niby usiąść.

-Tu bucu, na ławeczce.

-Licz się ze słowami. Musze dryndnąć, mam cie na muszce, patrz tam jako Jest tam Stefan? Daj mi go. Nie może podejść  – Dlaczego?  – Bo nie żyje!?!

-!!!!

-To przez was czerwone mordy co macie z tym wspólnego?

-Giń biały psie.

Szpe-yo z niezwykłą szybkością chowa zakrwawiony nóż, który jeszcze zdołał nieco wytrzeć o ciemną marynarkę tamtego. A tamten , pochylił się trochę, przygarbił, tak jakby życie mu nagle zaciążyło. A przecież jest przeciwnie, Szpe-yo uwolnił go od ciężaru ziemskiego żywota, przez małą ranę na plecach rozszczelnił się jego ziemski skafander, a dusza uleciała gdzieś tam, w eter. To technika którą dopracowywali, na ZPT, przez plecy jest bliżej do serca niż przez żołądek. Tamtego wykończyli znacznie bardziej czysto. Chrząszcz wniósł do biura głównego kierownika ds. marketingu JAKOŚ dioksyny , niewykrywalne podczas sekcji zwłok. No i mamy pierwszego sztywnego, w dywersyjnej akcji Indianerów tu, w samym centrum Satanów Zjednoczonych. Przeklęci ci co studiują marketing i zarządzanie. Nie będą znać dnia ni godziny, kiedy przybędzie do nich chrząszcz z ostatnią informacją. Poufną. Tylko dla nich. Informacją, której nie wykorzystają, gdyż ona zabija.

Ale Szpe-yo i Cyn-gyel to prawdziwe czerwonoskóre twardziele. Się niczym nie przejmują, nawet nie wynajęli pokoju w hoteliku, gdyż diety szpiegowskie, które im przydzielił KomFroCau starczyły tylko na dwa bilety na metro. Ale to nic. Śpią w Central Parku. Dobry wykapkowy uczynek. Istotą indianskiego wychowania jest współżycie z przyrodą.  Jedną z form współżycia są wycieczki zwane „wykapkami”. Wykapka nie jest obozowaniem, ani wycieczką. Jest to zbiórka od dwu do siedmiu indianerów, którzy zamiast „szukać naparstka” w izbie – po prostu „wykapnęli”: do ogrodu, parku, na ulicę, lub jeszcze trochę dalej.

Wykapki dają wiele okazji do spełnienia dobrych zbiorowych uczynków. Nie powinien np. zastęp minąć bez uporządkowania jakiejś opuszczonej mogiły, jakiegoś żelastwa czy rumowiska, które zagradzają drogę. A wieleż to  niezasypanych na naszej ziemi okopów, wieleż wyrw po pociskach czy bombach? Dlatego nie zapominajcie brać na wykapki swych saperek.[44] Szpe-yo i Cyng-yel zbudowali szałas z kartonów, który dla wyrozumiałego badacza żywiołu indiańskiego, lub postępowego etnografa nowo powstałych subkultur ludowych przypomina tipi. Rozpalili sobie ognisko, które starożytnym indianerskim zwyczajem jest nocnym Axis Mundi.

Ognisko uważa się za coś integralnie związanego z życiem, otacza się je też odpowiednią czcią; pluć do niego ani moczyć nie wolno, bo to „grzych”, jak mówią starzy, przekazujący watrę młodszym. Starsi krzesali dawniej ogień, co częściowo robią zresztą i dzisiaj przy pomocy krzemienia, „uocylki” czyli krzesiwa i próchna tj. hubki.

 „Uocylki” stalowe są zwykle typu kabłączkowego albo zupełnie proste. Bardzo często miewali zwłaszcza pasterze krzesiwo przymocowane do „okładziny” tj. zamykanego noża po przeciwnej stronie ostrza. Nóż taki zwie się ” nożem uocylkowym” lub ” na klepani ognia”, albowiem krzesanie ognia zwie się  „klepaniem”. Chcąc rozniecić ogień, trzyma się w pogotowiu ” próchno”, na które pada iskra z krzemienia, zapalając je. Próchno sporządza się z tak zwanego ” gembola”, powszechnie znanej narośli grzybnej, rosnącej na bukach lub jodłach na pół spróchniałych. Takie drzewa nazywa się „tlołkami”. Wewnątrz gembola jest miąższ zwany pażdzierzem. Po ostruganiu tłucze się” gembol” obuchem toporka, aby wytworzyć próchno, które z kolei wkłada się do garnka, gotuje w ługu i znów tłucze. W końcu kraje się je na plastry gotowe do użytku. Pierwotną formą oświetlenia jest ognisko, które zachowało tę rolę do dzisiaj w życiu szałasowych indianerów. Ognisko ” kolyby”, zwane „watrą”, które służy do ogrzewania a równocześnie i do oświetlania, roznieca się bezpośrednio na ziemi, nieco odsunięte od środka kolyby. Często też spotykamy ognisko na stoku górskim, wówczas, aby zapobiec zsuwaniu się ognia, umacnia się je w dolnej części kamieniem na który kładzie się tzw. „kuce”, kawały ziemi z darnią. Ognisko rozpala się przy pomocy suchego chrustu ” prąciya” z gałązek bukowych jodłowych itp, po czym dorzuca się  na ogień polana. O drzewo opałowe musi starać się „bacza”, strzegący „kolyby”. Jego też obowiązkiem jest pilnowanie, aby watra nigdy nie wygasła. Cyn-gyel jako stróż ogniska ma dużo czasu na indianerskie rozmyślania.

 Jeże, jeże ile was jest na świecie i w tym kraju w tym pokoju, zgromadźcie się wokół mnie, bo jesteście moimi sługami i spełnijcie moje rozkazy; przynieście mi żelazne zielę o żelaznej mocy, którym otworzę drzwi więzienia i wyzwolę tego, kogo zechcę. Ruszymy z posad naszą ojcowiznę – Ziemię. Hej wy, niemrawi konsumenci życia! Czyż nie widzicie jak źle jest umieszczona Ziemia? Jak niezgrabnie się toczy po swojej orbicie? Uczyńmy ją dumną i nieustraszoną, damy jej pewność siebie, przepoimy ją wola nowa. Więc nie lękajcie się, wy, którzyście obcy naszej pracy i naszym budowlom, nie obawiajcie się nadchodzących straszliwych chwil. W biały dzień zapadną straszliwe nocne ciemności, runą świątynie i muzea, rozstąpią się góry, huragany niszczycielskie przewieją, ocean pochłonie lądy, słońce może się nam okazać z północy, a obok Ziemi przemkną nowe ciała niebieskie. Może dla ateistów zbudzą się bogowie Hellady, Tytani myśli zaczną szczebiotać dziecinne modlitwy a tysiąc najlepszych poetów rzuci się w morskie otchłanie. Ale niech tak będzie Ziemia jęknie. Zaszlocha. Niech szlocha! Ryzyko bierzemy na siebie.[45] Hoka Hey  Zajebiemy was blade twarze. O wielki Manitou! Ściągniemy z was te wasze białe skóry i porobimy  zwycięskie proporce. Wiatr będzie w nich wyć z radości, trzepotać z werwą, rozrywającą entuzjazmem nasze nieulękłe serca, Hoka Hey. Teraz ty dorzucaj do tego smętnego, pożal się Wakan Tanka ogniska, Szpe-yo czerwony skurwysynu! Ja ide w kimono.

Ale Cyn-gyel tylko tak sobie myślał, bo blade twarze  przezornie urwały mu język, jakby przewidując jego możliwe słowotoki.

Szpe-yo, który dorzuca do ognia następną część nowojorskiej nocy myśli bardziej trzeźwo. Ma umysł bardziej analityczny, wręcz ścisły na własny indianerski sposób. Szpe-yo trenuje umysł znanymi zagadkami. Co to jest? Czterech braci ma jedną czapkę.[46] Słodszy od miodu, ale gdybyś chciał go sprzedać, nikt nie da grosza.[47]Co to jest? Czarna krowa chodzi wokół szałasu.[48] Rano chodzi na czterech nogach, w dzień na dwóch, a wieczorem na trzech.[49] Jest czterdzieści dziewięć zajęcy i kur. Razem mają sto nóg.[50] W tym ich białym świecie. Co to ma być? Nawet psa nie można upolować i zjeść. Łatwiej zabić człowieka. I te ich magiczne sunka wakan. Cały czas pierdzą i turlają się tu i ówdzie na dziwnych, ciemnych drogach koloru białego-czarnego człowieka. A wszyscy gadają i huk, gorszy niżby stado bizonów cwałowało bez końca. Za to squaw jest dużo dobrych i już warto zaplanować wyprawę po branki, na nowych żon dostawę.

Hoka Hey ściągnęłoby się trochę skalpów. Cóż, na razie muszą nam starczyć wspomnienia. 

Płonie ognisko i szumią knieje                                                
Drużynowy jest wśród nas                                                    
Opowiada starodawne dzieje                                             
Bohaterski wskrzesza czas.

Płonie ognisko w lesie,                                                                   
Wiatr smętną piosnkę niesie,                                            
Przy ogniu zaś drużyna
Gawędę rozpoczyna.

Czuj, czuj, czuwaj! Czuj, czuj, czuwaj!
Rozlega się dokoła.
Czuj, czuj, czuwaj! Czuj, czuj, Sieg Hail!
Najstarszy druh zawoła.

To było jeszcze chyba gdzieś w Acopa Lipsie. Coś od rana chodziło za mną, gnało mnie, nakłaniało, aby kogoś ugodzić nożem. Zabrałem dwa noże i wyszedłem szukać obiektu. Pomyślałem, ze najpewniej będzie zamordować w pustym kościele jakąś starą, modlącą się kobietę.. Wszedłem do wnętrza, ukląkłem, przeżegnałem się i tak bezmyślnie czekałem na jakąś starowinę. Jak na złość żadna nie przychodziła. Już wychodziłem, gdy w drzwiach zobaczyłem starą kobietę. Gdy uklękła, podszedłem do niej, wyjąłem bagnet i ciosem od dołu dźgnąłem ją silnie w plecy, mierząc na wysokości serca, tak aby cios był śmiertelny. Wyszedłem zaraz z kościoła. W jednej z bram otarłem bagnet palcem. a krew zlizałem. Jeszcze w tym samym miesiącu, kilka dni później musiałem znów kogoś zabić. Spostrzegłem staruszkę i szedłem za nią. Gdy weszła do kamienicy i była na półpiętrze, uderzyłem ją nożem w plecy. Również kolejną ofiarę przyuważyłem na ulicy. Wszedłem za nią do przedsionka klasztoru i tam uderzyłem nożem w plecy. Potem w najbliższej bramie starłem krew z noża i palec oblizałem. W niedzielę, nie mogłem usiedzieć w domu. Dzień był ładny. Szedł akurat mały chłopczyk. Spytałem „czy są, tu jakieś zawody lub spartakiada”. Odpowiedział, że tak i wskazał jak mam iść. Gdy się odwrócił, przyciągnąłem jego główkę do siebie i prawą ręką uderzałem go nożem w okolicach łopatek i nerek. Wracając, kupiłem ciastka i zawiozłem do domu.

W kwietniu tego roku znów poczułem „natchnienie”. Wszedłem do jednej z kamienic. Po chwili zeszła mała dziewczynka do skrzynki z listami. Lewą ręką złapałem ją za szyję, a prawą zadawałem nożem ciosy w plecy, brzuch i okolice serca. Noża nie schowałem od razu do pochwy, aby nie zetrzeć krwi. Wracając do domu, wszedłem do KW MO, aby przedłużyć zezwolenie na broń. Muszę też powiedzieć o próbach zabójstwa na koleżankach. Oprócz wspomnianych już dziś dwóch zamachów na plastyczkę, przypominam sobie również trzeci, było to w piwnicy, gdy odmówiła zbliżenia, strzeliłem do niej z biodra, ale chybiłem. Myślałem też o zamordowaniu czterech innych dziewczyn, dwie odmówiły pójścia ze mną na spacer i to je uratowało. Trzecia, której chciałem pomóc zejść z tego świata, nie była sama w domu, a czwartą uratowało to, iż chciałem brzytwą rozciąć jej głowę „od ucha do ucha”, ale nie miałem pieniędzy na brzytwę.

Próbowałem tez zabijać trucizną. Podjąłem cztery próby, ale chyba żadna się nie udała, choć doprawdy nie wiem jak to było możliwe. Kupiłem kiedyś dwie butelki piwa i wsypałem do nich po około łyżeczce uwodnionego arsenianu sodu. Jedną butelką postawiłem w bramie, a drugą przy ulicy. Stałem i czekałem, aż się ktoś złakomi. Dopóki wytrzymałem, nikt nie skusił się na piwo. Innym razem butelkę piwa z trucizną postawiłem w bramie przy ulicy, gdzie mieszkała moja koleżanka – w nadziei, że może ona da się złapać. Kolejny raz zadziałałem inaczej. Zabrałem ze sobą sproszkowaną truciznę i po spożyciu obiadu w restauracji „Sielanka” wsypałem ją do stojącej na stole oranżady ale znów nic z tego chyba nie wyszło. Ostatni raz wsypałem truciznę do buteleczki z octem w barze. Myślałem tak, jak posmakuje ktoś oranżadę, to może nie dopić i wylać, a w occie nigdy nie wykapuje. Czytałem potem gazety, pytałem, ale nikt nie słyszał o żadnym otruciu. Może ono poszło na konto kogo innego a może lekarze uznali, ze to zawal serca, nie wiem, choć chciałbym wiedzieć. Najgorzej jest przecież wtedy, gdy robota idzie na marne albo coś się zrobi, a z wyniku korzysta ktoś inny.

Może już starczy o tych truciznach, muszę się sprężać, więc teraz o moim zamiłowaniu do ognia. Od najmłodszych lat lubiłem zabawy z ogniem. Pamiętam, ojciec nauczył mnie takiej sztuczki: w usta nabierałem naftę, potem ją rozpraszałem w powietrzu i zapalałem zapałkę albo umywalkę napełniałem wodą, na to lałem naftę lub benzynę i podpalałem. Efekty były wspaniałe i tak przyzwyczajałem się do płomienia. Ogień na wojnie jest jednym ze środków niszczenia nieprzyjaciela, to i ja pomyślałem, że trzeba go też wykorzystać w moich planach. Gdy pierwszy raz spróbowałem, był to pamiętam maj, było już ciepło. Wyszedłem ze szkoły, kupiłem ćwierć litra rozpuszczalnika i chodziłem po różnych bramach w poszukiwaniu najlepszego obiektu na podpalenie. Pamiętam, że znalazłem poddasze z drewnianym schowkiem i jakimiś papierami. Polałem je rozpuszczalnikiem i podpaliłem. Wyszedłem, a gdy po jakimś czasie wróciłem, aby zobaczyć jak pali się dom, zdziwiłem się, nie było nawet dymu. W tydzień później podpaliłem drewnianą ubikację na strzelnicy, ale ugasił ją dozorca. W czerwcu wszedłem do piwnicy. Leżało tam sporo szmat i papierów. Polałem je benzyną i podpaliłem. Czekałem potem długo na ulicy, ale tez bez efektu.

Jak miałem się nie denerwować, skoro nic mi nie wychodziło, nie miałem po prostu szczęścia, a teoretycznie to wszystko wyglądało tak oczywiście. Po co te moje przygotowania, studiowanie podręczników, wyrabianie zręczności, kiedy nie mogłem tego wykorzystać. Czuję taki niedosyt, a głupio umierać ze świadomością, że nie spełniło się swojego posłannictwa na tym świecie, może na tamtym, w uznaniu zasług, będę jakimś szefem destrukcji. Każdy mój czyn poprzedzała dziwna myśl, taka natrętna, drążąca cały mózg, dręczyła mnie, prześladowała, chodziła za mną, krępowała moje poczynania. Nie mogłem spać, uczyć się, cierpiałem okrutnie. Musiałem więc szybko myśleć, gdzie i kogo zabić. Warunki zbrodni były niby proste, musiałem być ja, musiała być ofiara i musiał być spokój. Szukałem ofiary w miejscach odludnych, a więc w kościołach, na oddalonych peryferiach miasta czy na pustej klatce schodowej. Z ofiarą musiałem być sam na sam, choćby przez ułamki sekundy, ale sam. Gdy tak nie było, potrafiłem zrezygnować.

A co, miałem zabijać na oczach setek, kto wtedy za mnie zabijałby następnych. Przed samym momentem uderzenia, gdy stwierdziłem, że są do tego warunki, ogarniało mnie silne podniecenie, którego nie mogłem opanować. W chwili zaś uderzania miałem jakieś zakłócenia w widzeniu, choć cios pierwszy i ostatni rejestrowałem dobrze, a te środkowe to waliłem na oślep. Przyjemności doznawałem, gdy nóż wchodził w mięso, jest to uczucie nie do opisania, przeżycie warte jest szubienicy. Zazdroszczę chirurgom, jak tak na okrągło tną ciało, tyle że brak im tej atmosfery, tego napięcia, ze ktoś ich nakryje, a w dodatku pacjent nic nie przezywa, bo jest uśpiony. Kiedy przykładałem nóż do gardła plastyczki, chciałem widzieć obłędny strach i grozę w jej oczach, słyszeć krzyk rozpaczy i przerażenia, błaganie o darowanie życia, a po wbiciu ostrza – słyszeć rzężenie konającej. Dlatego też tak rzadko uciekałem się do innych narzędzi.

W przypadku użycia trucizny przyjemnie byłoby jedynie przeczytać w gazecie, że ktoś się otruł w restauracji, bo można wyobrazić sobie jego cierpienia przed śmierci. Cierpienie ofiary dawało mi zadowolenie, ale czy było to zadowolenie ze sfery seksualnej, tego nie wiem, bo nigdy nie doznałem zadowolenia z kobietą. Mogę jedynie opisać, jak się czułem po mordzie. Momentalnie się uspokajałem, byłem jakiś swobodny, złe głosy odstępowały ode mnie, lepiej spałem, nie czułem potrzeby biegania za ofiarą, byłem zadowolony jak po otrzymaniu oczekiwanego prezentu.
Był i czas na cieszenie się z dobrej roboty. Przede wszystkim uciekałem z miejsca przestępstwa, a odprężenie, jakiego doznawałem po czynie, pozwalało mi zachowywać się normalnie i nie popełniać błędów. Dlatego też, jak już dzisiaj mówiłem, po ataku na Małgosię spokojnie poszedłem do KW MO przedłużyć ważność pozwolenia na broń, a potem zjadłem obiad. Po zabiciu Leszka pod Kopcem pojechałem do kolegi, oglądaliśmy albumy i prospekty, a potem kupiłem ciastka i pojechałem do rodziców. Po każdym czynie przez jakiś czas nie nosiłem ze sobą noży, a nóż, którym zabiłem Leszka, oddałem nawet na przechowanie plastyczce. Zwłok nie starałem się nawet ukrywać, przecież małego Leszka mogłem wrzucić do pobliskiego wąwozu i długo by go nie znaleźli. Jedynie gdy chodzi o plastyczkę, planowałem upozorować samobójstwo i wrzucić jej ciało do rzeki, ale to zrozumiałe, bo gdybym tego nie zrobił, to zabójstwo skojarzono by zaraz ze mną, a tak to jeszcze współczuliby mi, że straciłem dziewczynę.

Chwilą radości dla mnie po czynie było, gdy ścierałem palcem krew z noża, a potem go oblizywałem. Robiłem to jak najszybciej, w pierwszej lepszej bramie. Uczucie współczucia znam dobrze, ale jeśli komuś współczułem, to tylko sobie. Nigdy nie przyszło mi na myśl, ze należy współczuć ofiarom czy ich rodzinom. Cieszyła mnie moja robota, krew, śmierć, cierpienie ofiar i to było najważniejsze.[51]

Rano Cyn-gyel i Szpe-yo odprawiają rytualne czary. Nucą.

Każda twarz się uniesieniem płoni
Każdy laskę krzepko dzierży w dłoni
A z młodzieńczej się piersi wyrywa
Pieśń potężna, pieśń jak dzwon

Ogniska już dogasa blask,                                         
Braterski splećmy krąg.                                                         
Ostatni uścisk rąk.

 Myśl nowa blaski promiennymi
Dziś wiedzie nas na bój, na trud. 

Fajrant. Palą calumet stosownie do indianerskiego zwyczaju. Cyn-gyel mową dłoni do Szpe-ya. My  wędzimy strącając calumets , jest wlew , my będziemy rozumieć. Dla ceremonii w wielkiej mierze pobożne oparzenie dymu ucisza niszczycielskie siły natury będące chronić siebie przed nieprzyjacielskim , lub też w celu wygrywania samonadprzyrodzonych siły , w które wierzyło, dla wszystkich ważnych rzeczy zaczynania. Każdy był podobnym do strącania czasu. Każdy ciągnął dym, po czym wywiewał go w górę , kierując do nieba na znak modlitwy do dobrych alkoholi, duchów i przodków . Potem  wydmuchiwują dym z kolei do czterech stron świata i do czterech wiatrów.

Kto rano wstaje temu Wakan Tanka daje, jak powiada starodawne indianerskie przysłowie.  No to łup w ten biały dziób. Czyż nie dość żerów z naszych ciał? Gdy lud wam krwawe szpony stępi, Precz darmozjadów rodzie sępi!  Dzień szczęścia będzie wiecznie trwał. Cała Inteligentna Akcja, CIA jest w głowie Szpe-yo, już on wie jak zlikwidować Kurczyk Holding. Precz darmozjadów rodzie sępi!

Ukradkiem wymykają się, z Central Parku. Nikt nie rozpoznaje ich barw wojennych, Blade Twarze myślą, że są to najmodniejsze tattoo. Szpe-yo i Cyn-gyel ubrani, w gangi od Armaniego i mokasyny od Versace wyglądaja jak ostatni Okrzyk mody. Tylko te pióropusze.

Ale się nie przejmuje Prawdziwy Indianer takimi duperelami. Śmiało chodzą po Manhattanie, jak po kanionach jakowyś. Betonowa dżungla bladych twarzy.

Mają się spotkać, z imamem Omamem, fundamentalistą islamskim, przez którego Omasta Przemawia. Szpe-yo i Cyn-gyel wędrują Broadwayem. I beznamiętnie mijają stare kina w których stale wyświetlają  westerny. Już my wam pokażemy prawdziwą Bonanzę, mówi

Cyn-gyel do Szpe-yo w mowie dłoni. Hoka Hey śmierć Bladym Twarzom! Gott mit uns, krzyczy Szpe-yo na Harlemie i niejedna squaw jest poruszona jego pięknym, mocnym tenorem. Indianerski Don Giovanni, dzika bestia w ludzkiej skórze, demon dymiący feromonami, buchający chucią. Hormon Monstrualny Szpe-yo. Yo Yo. A dziwki aż mokną chłonąc oczyma.. Nawet Murzinom miękną czarne rury, nie pomogą już im goldkety i sygnety.

-Się tu nie pętaj buraku czerwony-wycedził Murzin.

-Dymaj się czarna blada twarzy- hardo odrzekł Szpe-yo.

-Co powiedziałeś?

-Czarnuch szucherny[52]– lekceważącym tonem mruknął Szpe-yo.

-Yo Yo, respekt nie jesteś pod swoim blokiem – Murzin dalej naciera.

-Chceta , kobzanki[53] bedzieta miali hoka hey!- mową dłoni powiedział Cyn-gyel.

-Yo Yo dziwaki, cwele czerwone- wtrącił się inny Murzin.

-Czarne cipy cykor wiatrzycie?[54]– powiedział Szpe-yo patrząc spode łba.

-Nie podskakuj miły nie podskakuj, przecież nie jest z ciebie znowu taki Wielki Chuj.

-Sie Dżek[55] jorgnij,[56] jak to mówiom pod celom – Szpe-yo se nie da w kaszę dmuchać.

-Murzini, chłopacy trzymajta mnie bo nie zdzierże- krzyknął do swoich Murzin.

-Się Szymon[57] Koks[58] znalazł – mruknął Szpe-yo.

-Zara cie zmajchruje[59]łyto[60]– powiedział Cyn-gyel w mowie dłoni.

-Ty belmes[61] ja wojownik, czarna miętka ruro – Szpe-yo z wyciągniętym nożem.

-Yo , respet ya man, miałem lewkie[62]- Murzin trochę spokojniej.

-Potrzebujem wirażke[63] do chatrania[64]– Szpe-yo nawija.

-Sztymuje, dajta culaga[65] na banana.              

I tak Szpe-yo i Cyn-gyel dowiedzieli się, że Murziny bardzo lubieją banana. A dwie Czarne Pantery doprowadziły ich do imama Omama. Na zapleczu meczetu, koło minaretu imam Omam siedział na otomanie i perskim dywanie. Przemówił:

-Salem Alejkum.

-My kurzymy Fajranty, nie cierpim mentoli.

-Nie będę wam mentorem nudnawym drodzy przybysze zza morza.

-Wal prosto z mostu, jak do prostego Indianera.

-Dam wam tajemny znak serca. Jeśli uważasz, że serce jest tylko kawałkiem mięsa szukaj rzeźnika, on lepiej zna się na cenie mięsa. Nie dziwiłbym się, gdybyś serce odwracał od tej powieści, wszak upadły nie słucha, słów o przypadkach serca.[66] Mięsa szuka. Zabijajcie innowierców tam gdzie się znajdują, wygnajcie ich tam skąd oni was wygnali. Ameryka jest na czele wszystkich państw innowierców. Zwalczać państwa innowierców, Amerykę i Izrael, jest obowiązkiem każdego muzułmanina. Te dwie agresje są szczytem terroryzmu światowego, godnego piratów lub kowbojów. Walczmy zjednoczeni w dżihadzie broniąc naszą dumę i ziemię. Jest to obowiązek nałożony przez szariat, abyśmy odpowiedzieli na agresję Ameryki i jej sojuszników.[67]

-Dziadek Omam wszystko git , ale my som Indianery i nigdy nie widzieli Allaha, my wierzym ino w Wakan Tanke.

-Pełne cukru twe usta. A ja przecież jestem mucha, jakże mi znaleźć ucieczkę od warg tych, pełnych słodyczy[68].Wielka rozbieżność jest między miłością i mądrością – gdym obrał drogę serca z drogą rozumu skończyłem

-Do nikogo w obu światach nie przywykną serca nasze, żebyś wiedział, że nie dla nich, lecz dla ciebie przychodzimy, nie stęsknieni do nikogo, nie dla pojednania z nikim, obojętni na żałobę, syci biesiad przychodzimy.[69]

-Teraz Uważajcie TU, dam wam rozkaz Omasy: Do szeregu – czterdzieści tysięcy! Równaj, w prawo patrz na manometr. Smugo-żeliwnego-spojrzenia. Dla sprawdzenia szeregu – salwa. Strzał wzdłuż. Pociskolot – o dziesięć milimetrów od głów. Trzydzieści głów zdmuchnięto- spisać na straty. Tysiąc A- kierunek na wschód. Kolumna 10- kierunek na zachód. Dwadzieścia dziewięć tysięcy- baczność!

Rozkaz 04 Graniastosłupy domów. Paczka z dwudziestu dzielnic. Pod prasę. Zgnieść w równoległobok. Ścisnąć do 30 stopni. Pod gąsiniczne koła. Dzielnico-czołg. Ruch po przekątnej. Nie wahając się ciąć w poprzek ulic.[70]

Tako Rzecze Dżihad. Allah Akbar Bismilah a Mahomet jego prorok. Bóg da zwycięstwo swym decyzjom, ale niektórzy o tym nie wiedzą. Dżama’a al.-Islamija

-O`Rety
-O!Manitou

Traktat Akcji Konkretnej T.A.K
stosowany przez
Samozwańcze Oddziały  Samowyzwolenia
S.O.S
Bądź jako Tak i Nie . Zarazem. Owca i Wilk. Aż się poplątają Skóry.
Twórz Siebie. Na swojej wypalaj skórze litery,
by był z ciebie wspaniały sztandar.
Daleko, Głęboko,
Nisko,
Wysoko.

Krzaki. Wszędzie tylko krzaki. Splątane jadowite gałęzie wżynają nam się w nogi. Wyglądamy jak ofiary szalonego biczownika, który zamiast okładać własne plecy, przypierdolił się do naszych łydek. Piecze jak diabli, co to, kurwa, za pieprzona roślina. Zaraz skonam z głodu, myślę sobie. Palaczowi nic na ten temat nie mówię, bo nie chcę wysłuchiwać jego dobrych rad. Parę godzin temu próbował namówić mnie do zjedzenia czegoś co wyglądało jak kozie gówno. Twierdził, że to jadalny grzyb.

 Wielki tutejszy rarytas. Ale skąd on to może do kurwy nędzy wiedzieć. Sam się nawdupcał tego czegoś. Teraz idzie parę kroków za mną i wygląda jak zombi. Mamrocze pod nosem swoją starą mantrę: Pierś, Nóżka, Skrzydełko. Siedzą sobie kurczątka trzy, jedno zdechnie, zostanie parka. W żeglarzach z radości serce drży, kotwicę podnieśli, żegluga szparka.[71] Leziemy w kierunku, z którego przywiozły nas Niemiaszki. Panie świeć nad ich duszą. Nie mamy zamiaru zgłosić się na własną rękę do tego obozu, ale może w okolicy będą jakieś indianerskie osady.

 Krzaki gryzą. ŻiŻ. Żałosne i żenujące. To nasze hasło dnia. Jesteśmy dwoma spierdolonymi androidami szukającymi igły w stogu siana. Jakiegoś faceta, którego nigdy nie widzieliśmy na oczy. Nie wiemy gdzie on jest ani gdzie jesteśmy my. Na razie mamy problem, aby utrzymać przy życiu nasze mało sprawne maszyny. Siadamy na ziemi. Znowu na tych jebanych krzakach. Teraz wbijają się nam w dupę. Co za różnica? Palacz przypomniał sobie harcerskie czasy. Raczy mnie takową pieśnią:

Na wykapce ludzie płaczą,
Kiedy trasę swą zobaczą.
Męczą się niezasłużenie,
Lecz niczego im nie zmienię.
Nie zabiorę nawet metra,
Na wykapce mają pietra.
Ciężka trasa na nich czeka.
Małpa zmienia się w człowieka.

Jakaś wioska gdzieś po drodze,
Puśćmy więc fantazji wodze,
Co się może zdarzyć w wiosce,
Gdy przybędą tacy goście.

Gwałt, ruchanie, w kącie sranie

Pełno luda na tapczanie
Może być na przykład tak, że 
Utopi się ktoś we wiadrze,
Gdy spragniony szczawik młody
Będzie chciał się napić wody.

Ruchny i Ruchowie mili,
Nie żałujcie żadnej chwili,
Którą spędziliście z nami.
Za usterki przepraszamy.
Gdyby znowu wam odbiło,
Przyjeżdżajcie, będzie miło.
Trzynastego oraz w piątek
Zrobimy z wami porządek.


[1] prof. Dr A Dryjski Drażnienie ośrodków przyczołowych prądem elektrycznym nie wywołuje żadnych skutków widocznych. Lecz podrażnienie tylnego końca pierwszego zwoju czołowego sprowadza ruchy głowy i tułowia, a drugiego zwoju czołowego (u małp) i odpowiadającego temu części u psów – ruchy gałek ocznych w kierunku przeciwnym.

[2] Prof..Dr. A Dryjski Mózg i dusza

[3] W. Majakowski Poematy

[4] zespół Lombard

[5] Piosenka dziecięca w: Antologia literatury Malajskiej

[6] Herman Melville Moby Dick

[7] Wywiad z Kotem seryjnym mordercą

[8] legenda Tsimshianów w  C.Levi-Strauss Drogi masek 

[9] Goethe Podróż włoska

[10] Hernan Cortes Listy o zdobyciu Meksyku

[11] Nietzsche Dytyramby

[12] PWN

[13]Karol Darwin Podróż na statku Beagle

[14] Karol Kot z Bogusław Sygit Kto zabija człowieka – najgłośniejsze procesy w powojennej Polsce

[15] Holderlin Księgi czasów

[16] Piosenka dziecięca w: Antologia literatury Malajskiej

[17] Aleksy Gastiew Plik rozkazów

[18] Nietzsche Tako rzecze Zaratustra

[19] Nietzsche Tako rzecze Zaratustra

[20] Tenzin Wangyal Esencja dzogczen w rdzennej tybetańskiej tradycji bon

[21]P.E. Strzelecki Z dziennika podróżyAmeryka Łacińska w relacjach Polaków

[22]M.Gieysztor Moja podrózAmeryka Łacińska w relacjach Polaków

[23] Amerigo Vespucci List do Wawrzyńca de Medici

[24] Jakub Skomski Końcówka

[25] przysłowie kałmuckie

[26] D.Snellgrove H.Richardson Tybet  zarys  historii  kultury

[27] Aleksy Gastiew Plik rozkazów

[28] przysłowie kałmuckie z Głosy z jurty  W-wa 1960

[29] Aleksy Gastiew Plik rozkazów

[30] C.Reuter Zamachowcy-samobójcy. Współczesność i historia

[31] T. Wangyal Esencja dzogczen w rdzennej tybetańskiej tradycji Bon

[32] Bogowie i ludzie z Huarochiri

[33] M. Eliade Sny i wizje szamanów syberyjskich

[34] Boissier de Sauvages Nosologie methodique 1763 w M. Foucault  Historia szaleństwa w dobie klasycyzmu.

[35] Nietsche Dytyramby

[36] A Mickiewicz Pan Tadeusz

[37] ibidem

[38] H.Himmler

[39] K.Grunberg Ss czarna gwardia Hitlera

[40] H.Rauschning Gesprache mit Hitler

[41] K.Lux Ameryka Łacińska w relacjach Polaków

[42] ibidem

[43] W.Majakowski Poematy

[44] M.Chmielowska Wykapka

[45] Aleksy Gastiew Dźwig

[46] zagadki kałmuckie  nogi  stołu

[47] ibidem. sen

[48] ibidem. cień

[49] ibidem. dziecko, dorosły ,starzec

[50] ibidem jeden zając i 48 kur

[51]Karol Kot z Bogusław Sygit Kto zabija człowieka – najgłośniejsze procesy w powojennej Polsce

[52] bojowy

[53] awantura

[54] obawiacie się?

[55] amerykanin

[56] milcz

[57] doświadczony

[58] czarny chleb, razowiec

[59] zaatakować nożem

[60] elegant bogato wyglądający

[61] frajer do okradzenia

[62] fałszywa informacja

[63] dwie osoby

[64] eskorta

[65] dolar

[66] Ouhadi z Marage

[67] R. Jacquard Osama bin Laden

[68] Emad z Kermanu

[69] ibidem

[70] Aleksy Gastiew Plik rozkazów

[71] Piosenka dziecięca w: Antologia literatury Malajskiej

Domher & Włodarczyk – Wielka księga marynatów (vol.2)
QR kod: Domher & Włodarczyk – Wielka księga marynatów (vol.2)