Zawsze istnieje ryzyko, kiedy decydujemy się na życie

Rozwiązujemy związki, buty, kokardy, letnie sukienki, wierzchołki wzgórz. Trasy w dół, problemy, o których pragniemy zapomnieć, zanim uniosą się w spojrzeniach sąsiadów, by móc spokojnie wychodzić z domu. Niekiedy biegniemy przed siebie albo zatrzymujemy się na wietrze, kołyszemy w rytm zboża, obok spadających liści. W trawie, w zapachu pastwisk, torfu, który rozpoznaję, chociaż nie upłynęło zbyt wiele lat, zanim zamieszkałam na końcu ulicy i nigdy nie próbowałam wydostać się dalej, na zachód. W nowej erze niczego. W wygrzebanej mowie przodków czasami nie rozumiem żadnego słowa, ale dostrzegam ufność i znikające sekrety. Kolejność, z jaką ludzie wychodzą i tracą wcięcie w talii. Na brzegach mokradeł, w brei deszczowych dni zacieśnia się ziemia. Znika linia brzegowa, światło. Ustronne kryjówki, norki, rozmyte posiadanie. Odnawianie urazy, rywalizacja. To sprawia, że wewnątrz nie dostrzeżemy plamki, pęczniejących myśli, czasu i przestrzeni. Gdzie istniejesz, skoro nie rozpoznaję drogi? Nie musimy sobie tłumaczyć listów, intencji i zapachów. To cię drażni, jak tajemnica śmierci. Wyskakujące okienka, blokady. Aż dziwne, że nie znasz się na jedzeniu i piciu, skoro pobudzasz mój apetyt. Czekasz, aż nazwę ciekawość, strach i świat, który nie po mojemu krąży wokół urządzeń i jakiś błahostek.


Samozaparcie

Córce

Lewą stronę zostawiam dla córki, jej córek. Nie pytam co pięć minut, czy był do mnie telefon. Gdzie spędza noce. Zrozumiałam, kim jest. Lewa strona układa się idealnie. Otwieram się w książce, w notatkach, z winem. Winę czuję w głębi snu, stamtąd pochodzą lęki. Co miały zrobić, zrobiły. W oczach, na fotografiach, z palcami. Kiedy nie mogę ich wyprostować – od środka sinieją pięści. I wydawało się, że ustały, do kolejnego deszczu, wbrew żartom i kalamburom, których nikt nie rozumie, nie chce jednoznacznie odczytać. Bez przerwy. Ułożyć wyłącznie dla przyjemności w cieple rozpalonego torfu. O niej nie przestanę pisać, o ziemi mrocznej i chłodnej. Nawet wtedy, gdy zrzucasz ze strychu kartony. Zarzucasz pytaniami. Z góry łatwiej jest przemawiać, nakazywać, kiedy nikt nie wyciąga rąk nad przepaścią. Maluję leśne kwiaty, schodzę na herbatę o piątej, drżę, myśląc, co mogłabym usłyszeć. Nie pisuję już czułych listów, liryków. Ocean podrywa. Wyprowadza na plażę. W tym wieku, otoczeni wodą, zastanawiamy się, gdzie leżą tabletki na dobre śnienie. Obok obrazu i bransolet o kształcie żmij.


Rozchylanie

Czytam z ust dzieci. Roześmiane wydłubują palcami bąble z wody. Rozpływają się. Chciałabym wymazać ich strach, lęki. Wiosną, w rzece do ramion, wyławiane walizki. Zawsze mówiłeś: woda oddaje. Nie uchyla wyroków rozdarta toń. Mnoży smaki. Miodu, prażonych ziaren, kiełków wyhodowanych w plastikowym pojemniku. Chcesz ze mną rozmawiać, ponieważ nie milknę. Nie mierzę naszych okularów, czapek, długości kciuków. Ludzie wsłuchują się w śmiech, podnoszą palec na powitanie. Piją herbatę z trzema kroplami mleka. Jaśnieją latem, w owocach jeżyn. Poddana zapachom przekwita ziemia. Przepuszcza wodę, rzeźbi zmarszczki. Miażdżę spróchniałe cedry, myśli, rozgrzane kamienie. Wciąż do nich wracam. Wspominam okręcone chwastami stopy. Długość podwórka, głębokość Shannon. I szukanie najlepszych słów, rozwiązań.


Dzieli nas zachodni storm

W abstrakcji lubię światło, twoje skupione spojrzenie i zestaw wyrażeń, którymi opisujesz podwodne zwierzęta, roślinność, śnięte plaże. Z wieży nad klifem rozciąga się nasza bezradność wobec ubywającej tkanki, chociaż to twoje rękawy są za krótkie i masz przyciasne spodnie. Rytm odbić o skały, powolne łączenie stóp. Fetysz. Nie wiem, co powiedzieć, jak ułożyć przecinki w zgrabne ciągi. Przędza przybiera barwy ziemi. Kładziemy się za wcześnie albo za późno. Poświęcamy poświęconym. Każde z nas uwielbia inną gazetę i smak sosu z avocado. Poczuciem sympatii, bezmiarem sukcesów, dobrowolnie wchodzimy i wychodzimy. Chociaż już nie wierzę w pochlebstwa i że przegapię coś w życiu. Powietrze. Wciągasz i wciągasz. To już nie to, co wtedy. Gdy u dziadków gasły światła, a gwiazdy przesuwały się zimne jak lód po skałach, które wyrastały nad lasem, górami i odbijały się od naszych oczu. Rano gapiliśmy się na indyki. Brukselkę, liście szpinaku, na wszystko, czego nie mogłeś zjeść. Wchodzimy wyżej i wyżej, przez pięćdziesiąt lat, by zaczerpnąć powietrza.

Małgorzata Południak – Cztery wiersze
QR kod: Małgorzata Południak – Cztery wiersze