Nøklevann*

Deszcz na jeziorze pisze brajlem coraz
szybciej, coraz szybciej, a moje słowa są jak ziarna
kawy, chciałabym je zmielić na drobny pył,
i zaparzyć, ale musimy już iść, tylko nigdzie
nie ma klucza (nie można wyjść z domu bez klucza),
(za to można wyjść z domu w nie swoich butach),
i przemieszczać się wielkimi skokami, jak żaba
albo ludowe państwo chińskie, pytać o drogę, gdy inni
biegną przed siebie.

Jezioro jest chude i długie, jak gąsienica na środku
drogi co balansuje, jakby szła po linie i nie możemy
jej pomóc, czy możemy jej pomóc?, potykamy się ciągle
o nogi naszych ojców, patrzymy przez oczy naszych
matek (chociaż w inną stronę), a gąsienica niczym
się nie wyróżnia od ziemi. Kilka metrów dalej
i kilkaset lat wcześniej, Ibsen pił tutaj z synem herbatę
z białych filiżanek, z niebieskim wzorkiem kwiatów.
Ale teraz zostały tylko kamienie, równo poukładane,
czuć dym ogniska.

Kobieta w różowym swetrze ma różowy telefon,
ale nikt nie odbiera, gdy mały chłopiec wchodzi
w środek dymu, i wcale nie chce hulajnogi ani
kolorowych cukierków, mamo, tak bym chciał
delektować się tutaj kawałkiem pizzy, patrząc
na jezioro, a woda wydaje się nieruchoma,
zanurzam się, jest tak zimna, chwyta mocno
moje ciało, jak kościste ręce starego człowieka,
a potem rozgrzewa, rozpala je,
jak pragnienie albo grzech,
albo wyrzut sumienia.

*jezioro w pobliżu Oslo w kształcie klucza, stąd jego nazwa, słowo „nøkkel” oznacza „klucz”


Lustro. Amsterdam

dla SvT

Droga nad morze wije się między wydmami, lina
poplątana, która leży na ziemi w porcie, a ja jadę
pociągami, nieustannie przecinam ziemię, jak tnie się
na kawałki ciasto nożem z małym wiatrakiem
wygrawerowanym na ostrzu, jak kanały przecinają miasto,
gdzie śpię w twoim łóżku i patrzę przez twoje okna,
gdzie widzę cię na zdjęciu, patrzysz na kogoś, kto
stoi tyłem, i to nie jestem ja, czego żałuję.

Z okien pociągów widać tyły domów, których nikt
nie ogląda, ale teraz, pod ścianą fabryki, w słońcu,
dwóch facetów pali w przerwie papierosa, a ja jadę
dalej, coś mnie nosi, jak świętego Pawła (tylko on
przynajmniej miał jakąś misję), nad morze, gdzie
życie wydaje się proste niczym horyzont i biegnie do
ciebie jak pies, z piłką w pysku, by rzucić mu
jeszcze raz, ale już trzeba wracać i schować piłkę
w kieszeni (to taki umówiony znak).

Potem długo siedzę przed lustrem i rysuję swoją
twarz, (najtrudniej narysować własną twarz), która
jest chmurą, co chwilę inną, tak trudno się
pogodzić z własną twarzą, więc patrzę w cudze,
świecą z obrazów van Gogha, tak siebie malował,
i patrzy teraz na nas, świdruje nas oczami, jak chciał
być szczery, i szukał siebie, wyjechał na południe,
gdzie jest więcej światła, „he just loved yellow” mówi
dziewczyna do chłopaka, w muzeum, jakby to było
proste, być szczerym.


Zatoka. Sopot / Droga. Estonia

Nie chodź boso po ziemi przed pierwszym piorunem na wiosnę.
powiedzenie estońskie

Jest ciepła noc, pierwsza ciepła noc w marcu
i jeżdżę rowerem po mieście, które leży nad
morzem, w zatoce, do której wpływają cienkie
rzeki, które splatają się i rozchodzą niczym
pary w dawnym, dworskim tańcu albo
słońce, co prześwieca przez fale, projektor,
który wyświetla na dnie łańcuchy światła,
połączone ze sobą chromosomy światła,
w poprzek wczorajszych fal — zastygły gęsty
miód — zostawiły po sobie pomarszczony
piasek.

Kamienie są zielone od mchu i wodorostów,
które kołyszą się równo z falami, jak metronom,
jakby elektryczne zegarki odmierzały sekundy,
muszę wyjmować baterie, żeby nie cykały
w mieszkaniu na zamkniętym osiedlu, do którego
dostaję klucz z napisem „evva”, ale z okna nie widać
morza, tylko ścianę drugiego domu, więc wsiadam
w pociąg i jadę na sam koniec mierzei, gdzie morze
rozlewa się ze wszystkich stron i ciągle się rusza,
wielkie oddychające zwierzę, niezmiennie, jak
czas.

Jednak wracam, nie mogę tak siedzieć nad
morzem, które zostawiam, jak psa pod sklepem i jadę
dalej rowerem, zupełnie bez celu, niczym kornik
po pniu drzewa, który zostawia po sobie zagmatwaną
linię, co układa się w litery wschodniego języka,
zasuszony ślad w błocie po wielkich ciężarówkach
czuję pod stopami, zimno ziemi przeszywa mój kręgosłup
i czuję ból, jak uderzenie pioruna, gdy ktoś patrzy na
mnie, jakbym była naga, jak chłopak, który wybiega
z sauny i kuli swoje ciało, jak udaję, że nie widzę, jak jest mi
wstyd.


Simone Weil

Czasami wyobrażam sobie,
że Simone Weil mieszka
w kamienicy za rogiem.

Nocami słucha Erbarme dich
tak cicho, by nie zbudzić
zmęczonych sąsiadów.

Sama śpi niewiele, ma w końcu
dużo zadań. Pracuje w pobliskim
szpitalu psychiatrycznym. Głaszcze

pacjentów myśli i czyta je potem
na głos, by mieli jasność, że
jeszcze istnieją. Warzywa kupuje

na placu. Nie je ryb, przecież
nawet nie mogą się poskarżyć.
Książki kupuje przez internet.

Najpiękniejszych fragmentów
uczy się na pamięć. Z żywym
zainteresowaniem ciągle czyta

Platona; w nowsze rzeczy niespecjalnie
się zagłębia. W domu oprócz biurka,
ma krzesło i lampę. Książki

oddaje potem do lokalnej
biblioteki. Nie nosi szkieł
kontaktowych. Okulary

są jakby pomiędzy okiem
a światem. Stale nie dojada
i ciągle umiera
z miłości.


Dwa kościoły. Räpina

Dwa kościoły patrzą na siebie. Jeden kościół po jednej
stronie rzeki. Drugi kościół po drugiej stronie rzeki. Jeden
ma krzyż z dodatkową krzywą kreską z litery ły i stary
cmentarz z dziewiętnastego wieku. Drugi jest wysoki i
w środku biały. Oba mają dywany. Stare wytarte dywany.

I jest msza w środku. Jest ciepło. Piec w kształcie hipo-
potama grzeje. Pięć starych kobiet, jeden pop i chłopak
w adidasach odprawiają stary teatr (ten facet od pieca
się nie liczy, bo zasnął). Na drzwiach archanioł. Pop,
jak w jasełkach wchodzi jednymi drzwiami, drugimi wychodzi.

I jest msza w środku. Jest zimno. Po dwóch stronach
kręte schody jak sumiaste wąsy wiodą na organy. Kilka
mężczyzn i kilka kobiet. I mały chłopak, który patrzy.
Każdy ma śpiewnik w ręce, ale tylko pastor śpiewa, nawet
całkiem nieźle. Facet od organów wyszedł i patrzy w słońce.

I jest msza w środku i dwie kobiety śpiewają, schowane
za parawanem. Złota księga tańczy, kadzidło, kobieta
całuje obraz. Farba różowa całuje farbę białą. I jest msza
w środku i biały sufit leży na szarych ścianach. Jest
więcej przestrzeni niż na zewnątrz. Na zewnątrz jest odpust.


Awers / Rewers. Estonia / Helsinki / Estonia

Mam spierzchnięte dłonie, czuć zapach drewna
z tartaku, wiatr wyje jak dziewczynka, bo nie
może wyjść z psem na spacer, muszę jechać
daleko, wyciągać ciszę ze studni lasu, świerki
gubią przecinki na kartkach ścieżek, traktory
piszą brajlem po śniegu, w zamieci widać nad
drzewami reflektor samochodu, który udaje słońce
albo na odwrót.

Jest wigilia i czekam na prom w budce, w której
zamyka mnie zimno, i pięciu turystów z Japonii,
na oknie wisi człowiek narysowany długopisem,
że musi zapłacić pięć euro, oprócz nas nie ma
nikogo więcej w mieście, jest tylko organistka,
ćwiczy w kościele kolędy, ale zagłusza ją wiatr,
który buja promem, gdy wracamy, jakby był pijany
albo na odwrót.

Białe niebo jest odbiciem jeziora, po którym
jeździmy na łyżwach, zostawiając po sobie
ślady, zawsze wierne, ale niekoniecznie
równoległe, jakby jedna noga była nadzieją,
a druga iluzją, że wszystko się ułoży, jak
śnieg na polu, że coś się jeszcze wydarzy,
jakby całe życie było tylko czekaniem
albo na odwrót.


Otava. Rauma*

Tak naprawdę sam początek jest dla nas
do końca niejasny, jakbyśmy chcieli pojąć
motyw morderstwa, po prostu wchodzimy
do knajpy Otava, za oknem wiatr bawi się
gałęzią świerka w kotka i myszkę, których
dziewczynka próbuje rozdzielić, ale kot
jest nieczuły na lekcję miłosierdzia.

Trzy cienie przeciągają się przez ladę aż
do rąk barmanki, która nalewa nam dwie
nieduże szklanki i zamienia jedno euro
na magiczną monetę, co uruchamia
piosenkę, ktoś po fińsku śpiewa o nie-
szczęśliwej miłości, ale nikt nie tańczy,
cienie pilnują rozwoju akcji.

Na ścianie wisi mapa „Awansów na
Leningrad”, jakby to była kobieta, która
podaje mi rękę, ale nie do tańca, facet
z lewej nagle ożywa i śpiewa song Brechta,
jak to wszystko się wokół zmienia oprócz
niego, jakby jego życie to były słowa
kolędy albo gwiazda polarna.

*Otava po fińsku oznacza konstelację Wielki Wóz (Wielką Niedźwiedzicę), która dla ludów Północy była kluczem do nieba, jeśli nie najważniejszą konstelacją, dzięki której można wyznaczyć Północ. Nazwa pochodzi od słowa „otavaksi”, czyli sieć rybacka.


Pozytywka

Trwała wojna na dzikich krańcach ziemi,
oglądaliśmy ją z foteli, które ze znawstwem
wschodnich mistrzów masażu, przyjmowały
czule zmęczone kręgosłupy.

Samoloty latały nisko, nie śpiewały ptaki.
Chmury obracały się jak tancerka
z porcelanowej pozytywki, aż do
rozmycia się w niebieskie nic.

Tyrani byli wyjątkowo niegrzeczni,
nie słuchali naszych mądrych rozkazów,
by chodzić wcześnie spać. Śnili zatem
o terra incognita na jawie.

Oglądaliśmy wojnę z optymalnej odległości,
jak w magicznej kuli, z takiej perspektywy
widać lepiej i wystarczy mocno potrząsnąć,
by spadł śnieg.

Alicja Rosé – Północ. Przypowieści (fragment)
QR kod: Alicja Rosé – Północ. Przypowieści (fragment)