Cierpliwość miałem głęboką niczym basen zbudowany dla Roberta Wadlowa, ale tego ranka nie wytrzymałem. Wywrzeszczałem to, co powinien zostawić dla siebie, pewnie tak podstępnie na mój mózg działali jej rodzice. Kola pęczniała wraz z każdym słowem i byłem przekonany, że znów zostanę sam i wszystko będę musiał zaczynać od początku, ale stało się inaczej. Puknęła się gdzieś w okolicę przełyku pełnego zgagi i przyznała, że się nie popisała. Podbiegła do mnie i zaczęła się tulić. Całowaliśmy się nawet, co zdarzyło nam się może trzykrotnie podczas całej znajomości. „Znów będziemy grać w jednej drużynie”, szeptała, przytulając się i płacząc, co było do niej kompletnie niepodobne. „No dobrze, dobrze, wystarczy, wystarczy, musimy, Kola, ogarnąć mieszkanie, olbrzymy mogą pojawić się w każdej chwili”. Ogarniała, praktycznie śpiąc, ja poprawiałem skazy, których nie zauważała. Ponowne spotkanie z jej rodzicami było dla mnie przyjemnością z kategorii śmierć – podczas szorowania podłogi na kolanach zastanawiałem się, co robić. Myślałem, aby udawać, że ich nie znam, a gdy spytają, „ej ty kolego, nowy chłopaku naszej córki, czy przypadkiem nie smrodziłeś kilka miesięcy w naszym hostelu?”, powiedzieć kategoryczne, „nie, nie, nie, to nie ja, ludzie są podobni do siebie, w obiegu może sześć twarzy, państwo moi”. Wiedziałem jednak, że to nie wyjdzie, bo mieliśmy ze sobą na pieńku i prawdopodobnie na ich nędznych mózgowych dagerotypach zapisałem się jako niezły grzyb. Zostało mi przywitanie ich serdeczne, tak jakby nic się nie zdarzyło oraz wspominanie czasu-u-nich jako fantastycznego doświadczenia (państwo jak ojciec i matula, nauczyliście mnie pracy. Z nędznego birbanta w złoto mnie przerobiliście, alchemicy hostelu). Nie mogliby wtedy zmienić narzuconego przeze mnie stylu, musieliby grać w grę pod tytułem, „no, no, wychowaliśmy tego dzieciaka”. Żadne z rozwiązań nie było mi w smak, stąd postanowiłem się przebrać i udawać kogoś innego.

Poprosiłem Kolę, aby zadzwoniła do rodzicieli i spytała, o której dokładnie mają czelność się zwalić. Godzina, została godzina. Pobiegłem do Fabiana, aby coś wspólnie wykombinować. Cwaniak leżał z kolejną nagabniętą Polką, typem raczej baryłeczki, więc nie otworzył się we mnie kanał audytywny zazdrości. Dziewczyna chodziła do ostatniej klasy liceum, chciała poduczyć się niemieckiego do matury. „Swojej wagi się nie wstydzę, wiesz, że nadeszły nowe czasy IKS IKS EL?”, powtórzyła szesnaście razy, a ja przestałem zwracać na nią uwagę po razie piętnastym. Wytłumaczyłem wszystko Fabianowi, który zapalił się jako przyszły charakteryzator i wyprosił matrioszkę z mieszkania. Krzyczała przy wyproszu Auf Wiedersehen süßer Prinz, a on poprawiał jej wymowę. Fabian miał w domu kilka peruczek i okularów, ale w każdym z zestawów wyglądałem jak idiota. Ostatkiem pomyślunku poprosiłem koleżkę, aby mnie zastąpił, co przyjął z radością, klaszcząc w dłonie i pohukując, Trikster action, trickster action! Ugadaliśmy się tak, że gdy rodzice Koli się pojawią, ja wskakuję do szafy, a on zbiega do nich z góry i nagabuje już na korytarzu.

Dzwonek do drzwi. W naszym dużym pokoju połączonym z kuchnią stał stolik przykryty białym obrusem i żarciem złożonym z mięsa i jarzyn. Kola wydarła się histerycznie, abym szykował swoje flaki na sympatyczne popołudnie, ale nic z tego – wskoczyłem do szafy. Za chwilę drzwi się rozwarły i usłyszałem ciężkie kroki dużej pary. Pierwszy cmok. Drugi cmok. „Kalinko, nie wiedziałam, że twój chłopak jest Niemcem, fantastyczna sprawa”. Za chwilę zobaczyłem wyraz twarzy Kalinki-Kolinki, która szukała mnie po mieszkaniu oczkiem szatana. Umarłem w sobie ze śmiechu, ale pięść wbita w usta na szczęście nie wypuściła dźwięku z aparatu. Rodzice rozglądali się po mieszkaniu, Fabian się uśmiechał, a Kola była bliska omdlenia. F. podskoczył do Koli i ucałował ją w policzek. „Widzisz to?”, zaczęła matka, „ta dziewczyna wreszcie ma konkretnego chłopaka, nie to co tamte gnojki”. Ojciec potwierdził, dając Fabianowi mukę w ramię. Wszyscy niewprawnie usiedli przy stole, Kola nałożyła jedzenie, na chwilę nastała cisza, którą szybko rozerwał Fabian, opowiadając anegdotki i fikcyjną historię spotkania z Kolą. Olbrzymy próbowały dogadać się z nim mieszanką polsko-niemiecko-angielsko-rosyjskiego, gdy pojawiały się wątpliwości, za tłumacza robiła Kola, która szybko potraktowała wyzwanie w sposób profesjonalny, zastanawiając się pewnie, jak mnie ukarać, gdy skończy się maskarada. Obiadek trwał pełen uśmiechu, gdy Fabian spytał, jak giganci sobie radzą ze swoim interesem. Matka i ojciec zaczęli gorzkie żale nad swoim losem, cmokali patrząc na puste talerze. Powiedzieli, że naród polski nie dorósł do ich hostelu, a ich lokatorzy to same niezguły. Nie spodziewałem się niczego o sobie usłyszeć, ale nadstawiłem ucho.

– Szczególnie jeden taki – zaczęła matka – ten parch był definicją smutnego, nieudanego człowieka. My mamy serce, on mieszkał u nas prawie za darmo. W zamian chcieliśmy zaledwie małej pomocy, nic więcej, a on robił z tego takie hocki-klocki, takie ceregiele. Strasznie roszczeniowy chłopak, było mi go nawet trochę żal, ale do czasu kiedy przyłapałam go na podsłuchiwaniu.

– Dokładnie – wtrącił się ojciec – szemrany gostek. Typ podsłuchiwacza i podglądacza, ile razy ja go przyłapałem na niecnościach, to ja nawet nie. A pod koniec po prostu uciekł. Przyszedłem tam do niego, aby sprawdzić, czy wszystko w porządku, a pokój wyczyszczony do cna, okno tylko otwarte o framugę biło.

Weszły desery, weszły alkohole, weszło wreszcie odejście. Żegnali się czule, całując się w poliki i komplementując. Gdy drzwi się zamknęły, Kola trzasnęła Fabiana w twarz. Niemiec się zdziwił i wyszedł z mieszkania. Dziewczyna usiadła przy stole i położyła głowę na obrusie. „Gramy w ciepło-zimno?”, wydarłem się z szafy, ale nie zareagowała. Wylazłem, usiadłem przy stole i zacząłem dojadać resztki mięs, ziemniaków i sałatek. Kola zmarnowana gdzieś tak nosowo czy spomiędzy zębów wypuściła, „chyba rzeczywiście to najlepsze, co mogłeś zrobić, sam wiesz, że wstyd cię komuś pokazać”. Nie przejąłem się, dojadłem resztki i poszedłem do Fabiana, aby wreszcie móc się wyśmiać, bo trzewia tego potrzebowały.

Wróciłem po godzinie, mieszkanie wyczyszczone, a Kola pakowała torbę. A więc wszystkie moje pokłady, starania, przykładanie ucha do jej serca w nocy, aby sprawdzić, czy wciąż tłoczy osokę, na marne. Zostanę sam, zatoczę koło, wrócę na poniemiecką prowincję węszyć za minimalną krajową podarowaną przez brygadzistę w podartych spodniach. „To koniec, tak?”, spytałem. „Jaki koniec?”, złapała się pod boki, „wyprowadzasz się?”, „o czym ty mówisz? Wzięłam jutro wolny dzień, chcę pojechać do ciotki”. Pięć sekund później nastąpiło nasze drugie z trzech całowań całozwiązkowych. Kipiałem radością i zgniatałem Kolę niczym uratowaną przed rzeźnikiem fokę. „Puszczaj, zbirze”, puściłem i poszliśmy się poprzytulać na materacyk. Spytałem, czy mogę pojechać z nią do ciotki, bo nigdy u niej nie byłem, a moja dziewczyna, od tyłu Alok, ucieszyła się i zabrała mnie w Kotlinę Kłodzką, którą przecież znałem aż za dobrze.

Autobus przypominał odkurzacz, który włącza się i wyłącza, i tak przez trzy godziny. Marzec to chyba był, choć nie chcę nikogo zmylić, krople na kurtkach, cegle, szybie, choć tym razem nawet ta polska szklista czerń i biel nie potrafiły zepsuć nastroju. To był mój najmilszy dzień z Kolą, całość prosta, doskonała, żadnych złych pływów na trakcji. Kola trzymała głowę na moim ramieniu, podjadaliśmy kanapki, piliśmy herbatę z termosu i gadaliśmy. Opowiadała mi, co czuła przez ostatni okres.

– Nie mogę ci ostatnio niczego opowiedzieć. Mówię, co u mnie w pracy się dzieje, jakie tam mamy nowe relacje, zabawne wydarzenia, a ty leżysz i patrzysz w sufit i mnie nie słyszysz. Wiadomo, że nie wszystko jest ciekawe, co się do siebie mówi, ale po to chyba jesteśmy, abyśmy się sobie mogli wygadać.

Podbity sytuacją, myślałem, że będzie to nasz złoty czas i łącznik ku lepszym czasom, w których stworzymy doskonały związek przyjacielski, ale na wielkich słówkach po kilku tygodniach się skończyło.

– Ale, Kola, z tobą jest to samo. Chciałem ci się pochwalić, że artykuł pierwszy do gazetki napisałem. Wiesz, jaki to ma nakład? Z dziewięć tysięcy będzie, więc załóżmy, że trzy tysiące osób przeczyta moje słowa. Dla mnie to sukces.

– To nie tak, że nie słuchałam – zrobiła zaskoczoną minkę, zaczęła się wiercić w siedzisku i sobie przypomniała – a kto miał się nie prowadzać już z tym Niemcem popieprzonym?

– A kto miał niby nie utrzymywać kontaktów z rodzicami?

– A kto mówił na początku, że dla niego podstawą jest ciągły rozwój, a teraz patrzy tylko w sufit błędnym wzrokiem?

– Stop, Kola, stop – znów położyła głowę na moim ramieniu.

Dojechaliśmy do Barda. Jej ciotka mieszkała w puszczańskiej, górskiej ostoi nad miastem. Brnęliśmy przez igliwie, tu i ówdzie śmieci, błoto, kupy chrustu, aż zza prostych tyczek drzew i bladego słońca wyłoniła się cioteczna chatka. Starą budowlę ktoś potraktował lakierem, weluksem i miotełką, archetyp chatki mieszał się z katalogowym obrazkiem. Ciotka, starutka, przypominająca meksykańską laleczkę, przywitała nas, zawisając nam u szyi. Wprowadziła nas w przestrzenie dywanów, kanap, rycin, sznurów suszących się roślin. Kola dostała burę, że tak późno przywiozła chłopaka, bo chłopak na pewno wcześniej miał ochotę na przemarsz przez sudecki las. Poinformowałem ciotkę, że urodziłem się niedaleko i dobrze znam sudecki matecznik. Kola ułożyła się na jednej z sof, przykryła się pledem i bez pomocy herbat zapadła w śnienie. Zostałem sam na sam z ciocią, która na szczęście okazała się witalnym ogniem bengalskim. Ja na jednym fotelu z herbą w garści, ona naprzeciwko, na drugim, z czajem w łapce. Rozmowa gorzała. Opowiedziała mi historie swoich rodziców, którzy pędząc koleją żelazną z Sądecczyzny, zajęli mieszkanko w Bardzie w ’46 i jako jedyni żyli z pozostałym Niemcem w doskonałym kohabitacie. Żegnali się kilka lat później, roniąc wielkie łzy multikulti. Ona urodziła się początkiem lat pięćdziesiątych, reszta dzieciaków bliżej sześćdziesiątych.

– Jak układają się pani relację z bratem? – przerwałem ciszę.

– Którym? – otworzyła ciekawskie oko.

– Właścicielem hostelu, ojcem Koli.

– A weź mi nawet nie wspominaj o tym groszorobie, każda impreza rodzinna z nim w roli głównej to dla mnie trauma.

Cioteczka wstała i odpaliła na wieży pieśni śmierci, którejś z iberokultur. Zakręciła się kilka razy i zaczęła mi opowiadać, jak zjadła lata temu wilcze jagody „Zjesz o jedną za dużo i cię nie ma!”. Zapuściłem korzonki w fotel, ciesząc się, że pojawił się sojusznik w walce z twierdzą hostelową. Do tej pory myślałem, że to ze mną jest coś nie tak, a cały świat służy właścicielom.

Obudziła mnie po pewnym czasie, dając lekkie klepki w policzki. „Jeszcze nie zwiedziłeś mojego lasu, kolego”. Dała mi starą kurtę, gumiaki, wyszliśmy w przedzmrok. Ściółka sklejona z szyszek i igieł skrzypiała pod butami. Pachniało zimnem, dymem i żywicą. Po piętnastu minutach pojawiła się łąką, stanęliśmy w wysokich, mokrych trawach, patrząc na brunatną mgłę, która konała nad lasem. W oddali chyba coś płonęło, słyszeliśmy trzaski i rozmowy ludzi. Cioteczce świeciły się oczy, przypominała zupełnie naturalną część terenu. Gdy wracaliśmy, opowiadała o pożarach. „Od piętnastu lat gdy mam tutaj chatkę, wydaje mi się, że każdej nocy coś płonie. Sprawdzam potem w dzień sama, szukam w gazetach, ale nie ma ani śladu i słowa o pożarze, choć jednym razem… Kiedyś szłam wieczorem skrajem zagajnika, aby wyrwać sobie trochę roślin do przesadzenia do doniczek, patrzę, a przede mną płoną drzewa. Oczy otwieram, oczy zamykam, płonie dalej. Zaczęłam się wycofywać, aż usłyszałam trzask. Drzewo się przewróciło w moją stronę, strzeliło iskrami. Zadecydowało może siedem kroków, inaczej bym się utopiła w ogniu. Nie to jest jednak najdziwniejsze. Gdy rano wróciłam, by obejrzeć zgliszcza, zgliszcza były. Miałam pewność, że sobie wymyśliłam ten ogień, ale nie, drzewo leżało jak trup. Podchodzę do spalonego, a na samym szczycie leżącej sosny wbity i osmolony mały kamienny słonik, ktoś go musiał tam kiedyś przyczepić i z nim drzewo urosło. Jeśli nie wierzysz, mogę ci go w domu pokazać, bo zatrzymałam olifanta”.

Wróciliśmy w okolice chatki, w środku tliło się światłem. Rzuciłem okiem i zobaczyłem rzecz zadziwiającą. Pod sofą, na której spała Kola, leżał obrośnięty człowiek, zawinięty w swetry, i wąchał jej stopy. Pokazałem na migi cioteczce, aby także podeszła pod okno. Ona jednak się nie zdziwiła, „To tylko Jonasz”, rzekła i z mocą weszła do środka. Jonasz odmruknął, odfuknął i skoczył w kąt pokoju. Miał palce u rąk zrośnięte błoną, zajęczą wargę i wszystkie cechy dzikiego zwierzęcia. Gdy się zbliżyłem, wyprodukował kilka monosylab i uciekł w mrok „Przygarnęłam go kiedyś, błąkał się po lasach”, ciotka ustawiła czajnik na piecu. „Nie jest zbyt rozmowny, ale w sprawach gospodarczych bardzo mi pomaga”.

Kola spała, ciotka spała, ja przeglądałem jej czasopisma, Ezoteryk, Wróżka, gdy zadzwonił telefon.

– Tak?

– Jest sprawa – usłyszałem morsa i chciałem coś powiedzieć, ale mi nie pozwolił. – Jutro stawiasz się o ośmej w redakcji i dostajesz dalsze polecenia.

– To za wcześnie, nie jestem we Wrocławiu, nie zdążę dojechać.

– O ósmej – i się rozłączył.

Za bardzo nie wiedziałem, co robić. Brnąć przez mokradeł czerń, aby zdobyć nizinę śląską, tej nocy nie było sensu. Nic chyba tak wcześnie rano w strony wrocławskie nie jechało, choć musiałbym to sprawdzić. Obudziłem Kolę, co przyjęła z niezadowoleniem; powiedziałem, że młody dziennikarz musi się zjawić we Wrocławiu na godzinę ósmą. Nie pamiętam, co działo się dalej i jak dostaliśmy się na tę godzinę do miasta, ale się dostaliśmy, może Jonasz wystrzelił nas z garba.

Czekałem pod bramą redakcji wśród mgieł. Gdybym palił, to bym palił, a skoro nie palę, to nie paliłem. Mors ubrany w płaszcz w kratę zjawił się po kilku minutach zaaferowany. Nie pozwolił mi wejść ze sobą do wnętrza, tylko od razu wysłał mnie w kierunku rzeki Oławy.

Kornel Maliszewski – Odwiedziny (vol. 5)
QR kod: Kornel Maliszewski – Odwiedziny (vol. 5)