Rozmowa
językiem powoli filetuję czereśnie
ich okrągłe kości między palce i w ogród
ona w pośpiechu nakłada makijaż łez, gałąź nad tarasem
dywan na schodach – odwieczny problem starzenia się
jestem pośrednikiem w sklejaniu plastikowego modelu
uczuć, w domu którego okna wychodzą na wulkan
nie znamy się wiemy jednak oboje przykazanie
jedenaste zapalić jak najszybciej odetchnąć dymem
wszystko i tak będzie inaczej, zegarek ciągle spogląda
ona podąża za światłem, jedno słońce dziennie
rozpuszczana na języku landrynkowa kość
Une femme …
chyba już czas powoli wracać do brzegu
albo zacząć się bać. nie, nie mnie, siebie
zima nawet ona oszukuje jak tego chłopca
na środku jeziora ukrytego pod cienkim lodem.
wiemy o sobie wszystko i nic prócz tego jak będzie
kiedy już nie będziemy chcieli wiedzieć wszystkiego,
odległe miasteczka płowieją w pierwszym słońcu
wszystko jest proste póki nie w obcych językach.
palec skazujący na ciszę wsuń do ust głęboko
potem przekręć ten klucz, chcesz tak?
pieszcząc się czy kalecząc? otwórz się pandoro.
psy, koty, obce języki, lizanie ran. poranki.
Z plaży
czekając na meleks który
zabierze mnie męża i dziecko
z zapętlonym w środku fabrycznie
płaczliwym soliterem, rozmiękłą
paczkę papierosów, znajomych
wprost do pokoju w objęcia
ibuprofenu alantoiny i wifi
z wódką, tuż przed kolacją
pytasz jak dziś odpoczęłam,
w siedemnastostopniowej skali?
Lhotse, od strony parkingu
Ośmiotysięczniki
bloki oklejone styropianem,
śniegiem, poszarpane krawędzie
metalowych garaży, choroba
wysokościowa, alkoholowa, popromienna,
plamy na słońcu, rękach,
śnieżnobiałych obrusach
folia, furia, linie,
papilarne, wysokiego napięcia,
cienkie, czerwone, ledwie
wyczuwalne w smaku