Dwadzieścia lat później. Halloween

– Nie mam gdzie spać, jestem głodny – rzucam w stronę mijających mnie nóg, jednak żadnej reakcji, nogi nawet nie zwalniają, tak, jakbym był całkiem niewidzialny i niesłyszalny, jakbym był duchem, którego nikt nie zauważa. Mam ochotę krzyczeć, przecież jestem człowiekiem z krwi i kości. Mam ciało, które jest teraz obolałe i zziębnięte. Mam zęby, które dzwonią o siebie. Mam tyłek, który przymarza do chodnika bo podwójny karton, na którym siedzę tylko minimalnie chroni przed chłodem ciągnącym od ziemi. Ziąb wciska się pod warstwy ubrania, szczypie skórę, dociera aż do nerek i pnie się wzdłuż kręgosłupa. Z boku co pewien czas wieje ciepłym powietrzem, kiedy automatyczne drzwi małego supermarketu rozsuwają się, żeby kogoś wpuścić albo wypuścić, ale nie jest to ciepło wystarczające, żeby rozgrzać. Już drugą godzinę siedzę tak na miejskim deptaku, przy wejściu do Woolworths, próbując poruszyć zatwardziałe serca przechodzących obywateli. Efekty tego wysiłku pozostają mizerne, na dnie puszki zalega tylko kilka drobniaków, dając dobitne świadectwo postępującej znieczulicy ogarniającej społeczeństwo.

Ulicą przeciągają grupki dzieciaków poprzebieranych za potwory. Groźne maski i obszarpane kostiumy, kubełki na cukierki i czujni rodzice, podążający za swoimi pociechami w ramach rodzicielskich obowiązków. Odkąd pamiętam, Halloween zawsze budziło we mnie obrzydzenie, nigdy nawet nie próbowałem zrozumieć dlaczego.
A teraz w dodatku noszę w sobie własnego Potwora. Prawdziwego Potwora, który zagnieździł się w moim ciele, wszedł w żyły, wrósł w tkanki i oplótł pień nerwowy. Który żyje w mojej głowie i stamtąd kieruje moim życiem, domagając się regularnie, żeby go karmić. Przy nim wszystkie inne potwory wydają się śmieszne, sztuczne i żałośnie niestraszne.
Co gorsza, Potwór właśnie teraz się budzi z drzemki i coraz głośniej zaczyna domagać się o swoje, a ja nawet nie myślę, że mógłbym go zignorować, myśl taka nawet nie pojawi się w mojej głowie. Żyjemy tak z sobą już jakiś czas, nauczyłem się boleśnie, że lepiej Potwora nie drażnić.
Karmienie Potwora to kosztowna sprawa, tymczasem w blaszanym pudełku wciąż widać świecące dno. Postanawiam sprawniej zabrać się do rzeczy.
– Podaruj funta dla bezdomnego weterana…
Ten tekst, z weteranem, zwykle działa na stare pryki, a para takich właśnie w tym momencie mnie mija, niosąc wypchane siaty pełne zakupów.
– Weterana? – Stary w tym momencie przystaje, patrząc na mnie badawczo, zapewne starając się ocenić mój wiek. – A z której wojny, synu?
To pytanie trochę mnie zaskakuje, ale widząc, że stara odstawia siaty na ziemię i zaczyna grzebać w torebce, zmuszam się do gorzkiego uśmiechu.
– Służyłem w Iraku, proszę pana. To było piekło, prawdziwe piekło. Wszyscy moi kumple zginęli. Byliśmy na patrolu, pod naszym wozem wybuchła mina, potem zaczęli do nas strzelać jak do kaczek… Troy, Andy, Calum, na moich oczach… Przeklęci terroryści!
– Hm, bardzo mi przykro, nasz syn też zginął w Iraku. Nasz Charlie, nasz mały Charlie… – Kobiecie okulary zachodzą parą a ja martwię się, czy będzie w stanie znaleźć odpowiedni banknot w portmonetce, bo rozumiem, że w tym momencie nie mówimy już o drobniakach.
– A w jakiej jednostce, synu, służyłeś? Gdzie stacjonowałeś? Może znałeś naszego syna? – Pyta stary, a ja powoli zaczynam odczuwać dyskomfort. Wojnę to ja widziałem, ale na ekranie telewizora, który zresztą już dawno temu powędrował do lombardu.
– No, tego… Byłem w Kompanii Strzelców – mówię, starając się zaprząc mój zmarznięty i odrętwiły mózg do lepszej pracy. – Byłem w Drugiej Kompanii Strzelców. Królewskich. A stacjonowaliśmy… Na pustyni. Cały ten cholerny kraj to jedna pustynia.
– Ach tak? – Staremu coś tam najwidoczniej nie pasuje w mojej odpowiedzi, bo stanowczym gestem powstrzymuje starą przed wręczeniem mi dwudziestofuntowego banknotu. – A jak się nazywał dowódca twojej jednostki? Kto był głównodowodzącym wojsk w tamtej operacji?
– Człowieku, nie pytaj mnie o takie rzeczy. To sprawy tajne. Ściśle tajne, nie wolno mi o tym mówić. Zresztą, ja byłem tylko prostym żołnierzem, nie interesowałem się polityką.
– Wiesz co, gnojku – stary robi się czerwony na gębie, widać gwałtownie skacze mu ciśnienie. – Z tego, co widzę, nie walczyłeś w żadnym Iraku, ani nawet w armii wcale nie byłeś, jesteś zwykłym oszustem, który żeruje na ludzkim współczuciu.
– Daj mi spokój, człowieku – mówię i serce mi się ściska z żalu, bo widzę właśnie, jak stara chowa z powrotem banknot do swojej wypchanej portmonetki. Mój banknot, mój wymarzony banknot, który miał rozwiązać wszystkie problemy dnia dzisiejszego.
– Zostawcie mnie w spokoju i idźcie w swoją stronę. Proszę przestać mi się naprzykrzać, bo zawołam policję.
– Policję? Dobre sobie! – Wykrzykuje stary piernik, przyciągając uwagę kilku przechodniów oraz, co gorsza, ochroniarza ze sklepu.
– Co się tutaj dzieje? O co chodzi? – pyta starucha facet z ochrony, wielki, spasiony brzuchacz, który zdecydował się wreszcie wyjść z ciepłego wnętrza i staje nade mną. – Czy ten człowiek państwa zaczepił?
– Tak! Właśnie! Zaczepił nas – wykrzykuje stary, wskazując na mnie oskarżycielsko palcem. – Zaczepił a następnie próbował wyłudzić pieniądze. Podając się za weterana, żerując na naszym nieszczęściu!
– Udawał weterana! – Ochroniarz staje nade mną i trąca butem z obrzydzeniem, jak jakieś ścierwo, które zaległo na chodniku. – Zaraz zadzwonię po policję, już i tak miałem zamiar to zrobić.
– Spokojnie, ludzie – mamroczę i podnoszę się z mojej tektury. – O co tyle hałasu, już sobie idę.
Wyszarpuję rękaw kurtki z łapy rozwścieczonego starucha, który ani na chwilę nie przestaje złorzeczyć i wolnym krokiem oddalam się w dół deptaka, gdzie mam nadzieję wtopić się w tłum.
Owszem, już po chwili otacza mnie ciżba, ale zaraz widzę, że wpadłem z deszczu pod rynnę. Zewsząd nacierają widma. Wampirze twarze, białe i z krwią rozsmarowaną wokół ust, wiedźmy z zakrzywionymi nosami, upiory, wilkołaki i żywe trupy z otwartymi ranami, z których sączy się sztuczna krew. Napierają na mnie koszmarną falą, potrącają i zatrzymują w miejscu. Jest tego zdecydowanie za dużo, jestem osaczony. Serce wali jak młot pneumatyczny a krew szumi w uszach. Przez ciało przebiegają dreszcze, coś od środka chwyta i wykręca moje wnętrzności że aż jęczę z bólu. Już nie czuję zimna, teraz dla odmiany jest mi zbyt gorąco. Twarz zaczyna zalewać pot a dłonie nieświadomie zaciskają się w pięści. Opieram się o barierkę, chwytam kurczowo stalowe pręty, żeby nie upaść.
– Wesołego Halloween, koleś – ryczy mi w twarz facet z tekturowymi rogami przyczepionymi do czoła, z oklejonym folią aluminiową trójzębem w ręku, zionąc w moją stronę alkoholowym oddechem. – Buuu, będzie się działo!
– Zostaw go, Steve – równie pijany kumpel przebrany za wilkołaka odciąga go ode mnie. – Nie widzisz, że to pierdolony ćpun?
Chcę coś odpyskować temu pijanemu ryjowi, chcę ratować resztki godności, ale w tym momencie mój Potwór wydaje z siebie przeraźliwy wrzask i szponami rozrywa bebechy, uwalniając z nich czarne nietoperze, które zaczynają wirować przed moimi oczami. Chodnik kołysze się pod stopami, jak okręt podczas sztormu a powietrze wciągane do płuc jest gęste jak smoła. Trzymając się barierki ze wszystkich sił zawisam na niej, jakby to była ostatnia rzecz z solidnej materii, jaka pozostała na tym świecie, a w głowie kołacze tylko jedna myśl.
Muszę nakarmić Potwora, zanim rozniesie mnie na strzępy.
Nic innego nie liczy się ani trochę.

Dziesięć minut później

W bocznej ulicy za deptakiem śmierdzi dawno nie opróżnianymi śmietnikami i moczem, ale przynajmniej jest pusto. Choć objawy głodu nie ustępują, minął przynajmniej atak paniki. Próbuję wziąć się w garść, idę powoli, rozglądam się szukając okazji. Chronione blachą drzwi do zapleczy sklepów, na nich żelazne sztaby oraz hartowane, przeciwwłamaniowe kłódki, bo sklepikarze w tej dzielnicy już dawno temu nauczyli się, że nie warto oszczędzać na bezpieczeństwie. Obserwuję sterty kartonowych pudeł, rozdrapane przez koty worki ze śmieciami i połyskujące w świetle latarni puste butelki, jakby spodziewając się, że znajdę wśród tych śmieci
porzucony skarb. Jakiś czas temu zaczęło siąpić, ale teraz mżawka zaczyna przechodzić w ulewny deszcz.
Lodowate strumienie spadają na moją głowę, w jednej chwili przesiąkają przez bawełnę kaptura i ściekają teraz lodowatym strumykiem za kołnierz. Przemoczone spodnie oblepiają nogi a w trampkach zaczyna chlupać woda i gdyby nie fakt, że muszę jak najszybciej skołować ćpanie, najchętniej wyłożyłbym się w najciemniejszym kącie, zagrzebał pod rozmokłymi kartonami i zapłakał nad sobą.
Jeśli nic w życiu ci nie wychodzi, jeśli staczasz się po równi pochyłej, niebezpiecznie szybko zbliżając się do dna, siłą rzeczy zaczynasz zastanawiać się, jak mogły by się potoczyć twoje losy, gdybyś miał lepszy start, gdyby inaczej rozdano karty. Gdybyś znał swoich prawdziwych rodziców, miał normalny dom, zamiast dorastać w ośrodku wychowawczym. Myślisz sobie, że byłbyś innym, zupełnie innym i na pewno szczęśliwszym człowiekiem. Skończyłbyś szkołę, znalazł pracę, zwłaszcza że podobno jesteś niegłupi, a przynajmniej byłeś, zanim to gówno nie zlasowało ci mózgu. W takiej sytuacji, mając dwadzieścia jeden lat, życie oferowało by ci zupełnie inne możliwości, znacznie ciekawsze niż wstrzykiwanie sobie świństwa w żyły.
Ponieważ jednak już na wejściu dostałeś karty najgorsze z możliwych, twoje życie wygląda po prostu żałośnie. Nie masz rodziny ani nawet przyjaciół, bo twój nałóg wyklucza takie rzeczy jak przyjaźń, mieszkasz w norze, której nie sposób nazwać mieszkaniem a jedyną rzeczą, jakiej się dorobiłeś jest uzależnienie, które powoli zmienia cię w zombie.
Dlatego właśnie, ponaglany gniewem Potwora, przemoczony do suchej nitki krążysz po dzielnicy, wypatrując co mógłbyś ukraść i spieniężyć, albo wprost wymienić na działkę towaru, co jest po prostu żałosnym podsumowaniem całego twojego równie żałosnego życia i wszystkich tych straconych lat, jakie się na nie składają.
Dlatego właśnie, dostrzegając luksusowe auto zaparkowane w cieniu drzewa, z dala od latarni, idziesz szybkim krokiem w jego kierunku, wyławiając jednocześnie z kieszeni kurtki solidny, gruby śrubokręt, z którym nigdy się nie rozstajesz. Rozglądasz się jeszcze wokół, sprawdzając czy nikt się nie kręci w pobliżu, potem podchodzisz do auta i patrzysz do środka. Po pierwsze – żeby zobaczyć, czy ktoś nie siedzi w środku, po drugie – żeby przyciąć, czy warto ryzykować.
I chociaż szyby są przyciemniane i musisz zbliżyć twarz, okazuje się, że jednak warto – i tu twoje serce bije mocno, nie dowierzając własnemu szczęściu – na siedzeniu pasażera dostrzegasz prostokątny, metalicznie pobłyskujący kształt, w którym rozpoznajesz laptop, który w tym momencie oznacza twoje być albo nie być.
I juz nie wahasz się ani chwili, napędzany strachem przed gniewem Potwora, zaczynasz działać jak automat. Wbijasz śrubokręt w zamek i przekręcasz do oporu. Z doświadczenia wiesz, że zaraz zawyje alarm i dokładnie tak się dzieje, w momencie kiedy zapadki zamka centralnego wyskakują i drzwi stają otworem, ale tym się nie przejmujesz, tylko nurkujesz do środka i już sięgasz po laptop, żeby zabrać go i zniknąć w najbliższym przejściu między domami, żeby pognać wprost do lombardu, wymienić zdobycz na kilka banknotów, które chwilę potem znikną w kieszeni Rysia Siekiery, co to handluje towarem na rogu pod Mc Donaldem i który z zamian wręczy ci dyskretnie upragnioną pożywką dla Potwora, a ty już nie będziesz się mógł doczekać momentu, kiedy zamkniesz się w publicznej toalecie, szybko przyrządzisz towar, zassiesz przez wacik brązową zawartość, odnajdziesz żyłę i wciśniesz tłoczek, bo wiesz, że wówczas wszystkie problemy znikną, Potwór przytuli cię, zamruczy i obaj zapadniecie w błogi sen, jak najlepsi przyjaciele.
Tak to się wszystko powinno odbyć, ale następuje nagłe pokrzyżowanie twoich planów, bo kiedy schylasz się po łup, z boku nagle wyrasta jakaś postać, wysoki mężczyzna, który silnym klepnięciem w bark osadza cię w miejscu.
Stoicie teraz naprzeciw, w strugach deszczu. Ty trzęsący się z zimna, głodu narkotykowego i od nadmiaru adrenaliny, on spokojny i chyba nawet lekko rozbawiony. Elegancko ubrany facet, w średnim wieku, najwidoczniej właściciel auta, które właśnie obrabiałeś. Przyglądasz mu się, starając ocenić, czy stanowi poważne zagrożenie, czy będzie chciał ryzykować życie dla gównianego laptopa i nie mogąc tego wyczytać z jego twarzy, wyciągasz ponownie z kieszeni swój niezawodny śrubokręt.
– Lepiej zejdź mi z drogi, gościu! – Warczysz do niego i naprawdę masz nadzieję, że desperacja w twoich oczach jest wystarczająco widoczna, żeby usunął się na bok i pozwolił odejść.
– Bo dziabniesz mnie śrubokrętem? – Facet parska autentycznym śmiechem, jakbyś powiedział coś naprawdę zabawnego a ty nie wiesz nawet, co o tym myśleć.
– Dalej, zrób to! – podjudza, jakby drocząc się z tobą.
I chociaż naprawdę chciałbyś to zrobić, wbić mu śrubokręt pod żebro, to jednocześnie wiesz, że się na to nie zdobędziesz, nie ma szans żebyś to zrobił, bo włamanie do auta to jedno, a zabójstwo, czy choćby ciężkie uszkodzenie ciała to drugie, ty w takie sprawy nie wchodzisz, to zupełnie nie twoja branża i widzisz po minie tamtego, że cały twój żałosny bluff został w jednej chwili rozszyfrowany a już w następnym momencie, jakby z boku, w zwolnionym tempie obserwujesz ruch pięści, która trafia w twoją szczękę i jest to uderzenie wystarczająco silne, żeby posłać cię na chodnik.
Światło na chwile przygasa, obraz traci ostrość i następna rzecz, jaką notujesz to twarz pochylająca się nad tobą. Twarz, z której ani na chwilę nie znika ten wkurwiający uśmieszek , jakby cała ta sytuacja była jakąś głupią grą, w której najwyraźniej przegrywasz.
– Taki sam złamas, jak twój ojciec. Daję słowo, niedaleko pada jabłko od jabłoni.
A potem zasadza ci takiego kopniaka w żołądek, że aż kulisz się z bólu.

Jan Krasnowolski – Zimno
QR kod: Jan Krasnowolski – Zimno